Breakup Song
2012, Polyvinyl
3.2
„Takich piosenek się już nie nagrywa”, zauważa Andżelika Kaczorowska w recenzji najnowszej płyty Yeasayer i ma rację, choć Fragrant World to nie najbardziej jaskrawy przykład na to, że słuchanie muzyki rozrywkowej przypomina w ostatnich latach przedzieranie się przez hałdy zwłok genologicznych. Slo-core, post-rock, IDM – to już zakurzone mumie; folk czy indie pop/rock podrygują w agonii. Żeby dobitnie uświadomić sobie nieodwołalność ich kresu nie trzeba sięgać po opinie krytyki. Wystarczy przerzucić parę blogów z leakami. Na Musical Coma wydawnictwom z kręgów folk i indie nie poświęca się już nawet osobnych wpisów. Linki z jednozdaniowymi opisami pakuje się w zbiorczą notkę, która wygląda na najnudniejszy post świata – wszystkie okładki wyglądają tak samo, nazwy projektów i tytuły płyt brzmią niemal identycznie. Wszelka inwencja wyparowała z gitar bez śladu, a odosobnione wykwity kreatywności zdają się tym dobitniej to potwierdzać, jak wyjątek regułę. Kiedy gatunek osiąga moment schyłku, chwyta się jeszcze brzytwy metawypowiedzi, ale o ile są one możliwe dla tak szerokich estetyk, jak na przykład muzyka elektroniczna, to dla węższych, bardziej uzależnionych od wyjściowego kontekstu (nie mam tu na myśli, oczywiście, indie = independent), są ślepą uliczką, przypieczętowaniem końca.
Wydaje mi się, że Breakup Song to miała być właśnie taka płyta. Album o wydźwięku meta, indie rock o kondycji indie rocka, gatunku, który – robiąc bokami, błyskając bielmami – ulega coraz wyraźniejszej intelektualizacji, wierzga, rozpaczliwie poszukując furtek w postaci konceptualizacji, intertekstualnych odwołań, upopowienia i tym podobnych wybiegów. Nie chce się wierzyć, że Deerhoof – zespół szeroko utożsamiany ze stałą ewolucją pomysłu na siebie – byli nieświadomi wyczerpania się genre oraz malejącego pola dla snucia metarefleksji na jego temat. Po co zapędzili się w ów potrzask, skoro postępowa postawa wobec własnego grania powinna podsunąć im plan i możliwość ucieczki? Naprawdę nie mam pojęcia. Chyba skusiła ich idea sztuki dla sztuki, jałowa retoryka perswazji, że zgromadzony materiał jest efektem zaplanowanych działań, a nie li tylko epatowaniem słuchacza jazgotliwym bełkotem o postmodernistycznej aparycji. Doprawdy, po kilku przesłuchaniach marzę jedynie, żeby ten album nie okazał się growerem i żebym jutro rano obudził się całkowicie wolny od niego.
Jeśli ktoś jeszcze nabiera się na miks wystudiowanej nastoletniej werwy z pasażami cytatów sugerujących dojrzałą erudycję, to krzyżyk na drogę. Powodzenia. Można ogrzać stopy, zziębnięte kluczeniem w kółko po tej samej ścieżce, przy żarliwej imitacji Longstretha, którego postać zdążyła już chyba zmonopolizować etos indie-akademika. Jedynie w ościennym kraiku można by łudzić się, że nawałnice filuternych gitar elektrycznych i dziewczęcy wokal okażą się porywającym połączeniem. Jedynie w ohydnie dekadenckiej stolicy Zachodu można by łudzić się, że głos Japoneczki – przesłodzony aż do spotwornienia, wyłamujący się tu i ówdzie w rejony przepitego dyszkantu – będzie potrafił sprzedać pleniącą się w tle instrumentalną sałatę. Jeśli poważyć się na ogarnięcie wzrokiem tych trzydziestu minut, okaże się niechybnie, że patrzymy na pobojowisko: armie hooków starły się ze sobą i oto hooki leżą w nieładzie, hooki splątane, hooki rozprute, niektóre rzygają sprowokowane widokiem wywalonych na wierzch trzewi, które – podsunięte pod oczy – stają się nagle symbolem kresu, nie tracąc nic z kolorystycznego zróżnicowania i mięsistości.
Pół godzinki, wszystko podłożone pod niewinny filmik udostępniony na YouTube, każdy może obejrzeć, płacić nie trzeba... Och, proszę mi już nie pierdolić o niezobowiązującym graniu, kiedy te pół godziny ma *tak naprawdę* konkurować z sześciogodzinną piosenką Flaming Lips. To onanistyczna suita, skompresowana po to, aby zamydlić słuchaczowi oczy. Wielki indie zespół podziela jego kłopoty z koncentracją – w zamian za to pochlebstwo nie bądźmy drobiazgowi i spuśćmy zasłonę milczenia na bolesny nawał chwastów w słuchawkach. W perspektywie otrzymujemy przecież wspaniały występ live: żywiołowe indie w połowie gigu wyrodzi się w twór, o którym będzie można powiedzieć wnukom, że był „gibaną” i „absolutem” jednocześnie. Dobrze, ale co zrobić z udanymi, „normalnymi” fragmentami, takimi jak intro do „Zero Seconds Pause” czy „Fete d'Adieu”? Cóż, to właśnie piosenki, jakich się już nie nagrywa. I tak jest dobrze, nie potrzebne mi ich rozwydrzone dzieci na progu.
Wydaje mi się, że Breakup Song to miała być właśnie taka płyta. Album o wydźwięku meta, indie rock o kondycji indie rocka, gatunku, który – robiąc bokami, błyskając bielmami – ulega coraz wyraźniejszej intelektualizacji, wierzga, rozpaczliwie poszukując furtek w postaci konceptualizacji, intertekstualnych odwołań, upopowienia i tym podobnych wybiegów. Nie chce się wierzyć, że Deerhoof – zespół szeroko utożsamiany ze stałą ewolucją pomysłu na siebie – byli nieświadomi wyczerpania się genre oraz malejącego pola dla snucia metarefleksji na jego temat. Po co zapędzili się w ów potrzask, skoro postępowa postawa wobec własnego grania powinna podsunąć im plan i możliwość ucieczki? Naprawdę nie mam pojęcia. Chyba skusiła ich idea sztuki dla sztuki, jałowa retoryka perswazji, że zgromadzony materiał jest efektem zaplanowanych działań, a nie li tylko epatowaniem słuchacza jazgotliwym bełkotem o postmodernistycznej aparycji. Doprawdy, po kilku przesłuchaniach marzę jedynie, żeby ten album nie okazał się growerem i żebym jutro rano obudził się całkowicie wolny od niego.
Jeśli ktoś jeszcze nabiera się na miks wystudiowanej nastoletniej werwy z pasażami cytatów sugerujących dojrzałą erudycję, to krzyżyk na drogę. Powodzenia. Można ogrzać stopy, zziębnięte kluczeniem w kółko po tej samej ścieżce, przy żarliwej imitacji Longstretha, którego postać zdążyła już chyba zmonopolizować etos indie-akademika. Jedynie w ościennym kraiku można by łudzić się, że nawałnice filuternych gitar elektrycznych i dziewczęcy wokal okażą się porywającym połączeniem. Jedynie w ohydnie dekadenckiej stolicy Zachodu można by łudzić się, że głos Japoneczki – przesłodzony aż do spotwornienia, wyłamujący się tu i ówdzie w rejony przepitego dyszkantu – będzie potrafił sprzedać pleniącą się w tle instrumentalną sałatę. Jeśli poważyć się na ogarnięcie wzrokiem tych trzydziestu minut, okaże się niechybnie, że patrzymy na pobojowisko: armie hooków starły się ze sobą i oto hooki leżą w nieładzie, hooki splątane, hooki rozprute, niektóre rzygają sprowokowane widokiem wywalonych na wierzch trzewi, które – podsunięte pod oczy – stają się nagle symbolem kresu, nie tracąc nic z kolorystycznego zróżnicowania i mięsistości.
Pół godzinki, wszystko podłożone pod niewinny filmik udostępniony na YouTube, każdy może obejrzeć, płacić nie trzeba... Och, proszę mi już nie pierdolić o niezobowiązującym graniu, kiedy te pół godziny ma *tak naprawdę* konkurować z sześciogodzinną piosenką Flaming Lips. To onanistyczna suita, skompresowana po to, aby zamydlić słuchaczowi oczy. Wielki indie zespół podziela jego kłopoty z koncentracją – w zamian za to pochlebstwo nie bądźmy drobiazgowi i spuśćmy zasłonę milczenia na bolesny nawał chwastów w słuchawkach. W perspektywie otrzymujemy przecież wspaniały występ live: żywiołowe indie w połowie gigu wyrodzi się w twór, o którym będzie można powiedzieć wnukom, że był „gibaną” i „absolutem” jednocześnie. Dobrze, ale co zrobić z udanymi, „normalnymi” fragmentami, takimi jak intro do „Zero Seconds Pause” czy „Fete d'Adieu”? Cóż, to właśnie piosenki, jakich się już nie nagrywa. I tak jest dobrze, nie potrzebne mi ich rozwydrzone dzieci na progu.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Dyszkant
OdpowiedzUsuńTak, wiem, to właśnie miałem na myśli. Satomi - mimo że jest dziewczynką - pobrzmiewa mi, jak sopran przepitego chłopca przed mutacją.
OdpowiedzUsuńno ok, to dla osób, które czytając nie będą wiiedziały co to jest
UsuńHej, jak zajrzysz na stronę NC to tam jest już moja recenzja Deerhoof i to chyba będzie najlepszą odpowiedzią. Dodam tylko, że Deerhoof to zespół który zawsze wymykał się klasyfikacji jako "indie rock", więc tutaj upada dla mnie główna teza twojego wywodu. To, że ta płyta może się tak nie podobać to tylko dodatkowy atut, muzyka wywołująca skrajne emocje to najciekawsza muzyka, imho.
OdpowiedzUsuńCześć! 1) Oczywiście, drastyczny rozdźwięk w opiniach działa na korzyść danego albumu. Właściwie wystarczy wykonać jeden drobny ruch - uznać, że pisałem ironicznie - aby moja krytyka Deerhoof zamieniła się w Twoją apologię Deerhoof. Hit or miss.
Usuń2) Zaklasyfikowałem ich - mimo oczywistych obostrzeń - jako indie rock, bo jednak trudno mi się oprzeć wrażeniu, że na polskim podwórku bezkrytyczna sympatia dla Deerhoof jest w dużej mierze efektem prężnej indie-propagandy Porcys sprzed kilku lat. Z drugiej strony trudno mi się zgodzić na Twoje rozpoznanie jako "noise pop". Jasne, jest głośno i, jasne, jest pop, ale to jeszcze nie czyni wiosny, chyba że uznamy ADHD (moim zdaniem dość mało wiarygodnie odegrane) za faktor noise'u. Czy faktycznie dzieje się więcej "niż u niejednej indiegwiazdy"? Tak, jeśli indiegwiazdy (chyba nie myślisz "Ariel Pink", chyba nie "Flaming Lips") wciąż nagrywają.
3) Pozostaje żałować, że oboje napisaliśmy dość oględne teksty. Usprawiedliwiam się tym, że odwiecznie nie trawię Deerhoof i "BS" było kroplą, która przeważyła czarę, więc chciałem możliwie szybko pozbyć się tej płyty z krwiobiegu, ale Tobie za parę tygodni (duh!) - kiedy Porcys opublikuje obszerną, pełną pierdolingu recenzję - może "być przykro", że jako chybka blogerka nie wyczerpałaś tematu, który rzekomo tak bardzo Cię porywa.
Bezkrytyczne uwielbienie Deerhoof w środowisku Porcys? Z mojej perspektywy, mimo paru faktycznie pozytywnych tekstów o nich, dla odbiorcy, a może nawet dla writerów tego serwisu to jest trochę za bardzo ekscentryczna muzyka na dłuższą metę, nie w ich stylu. Grupa nie ma żadnego "posągowego" dzieła, które można by okrasić pretensjonalnym porównaniem do Wenus z Milo, więc nie wiem czy by znaleźli się jakoś wysoko w porcysowym podsumowaniu dekady. Nie mam im oczywiście tego za złe, wręcz uważam za zaletę to, że mają w miarę jasne wymagania wobec muzyki. Z perspektywy NC natomiast to dość ważny zespół, bo taki dziwny, inny, trochę zmanierowany, ciągle poszukujący, rzecz zupełnie z mojej drużyny. Faktycznie zasługują na dłuższy tekst, ale przyznam się, że po prostu teraz mam trochę inne rzeczy na głowie, a płyt "natrzaskali" trochę za dużo by zmieścić wszystko co potrzeba w obrębie jednej niezalowej rekomendacji. Ale zanotowałam sobie to, bardzo się chętnie zajmę wytłumaczeniem tego czemu to tak interesujący zespół, bez zbędnego "pierdolingu".
UsuńNo, "bezkrytyczność" to faktycznie za dużo powiedziane. Deerhoof mogliby się nie znaleźć w porcysowym podsumowaniu dekady, bo dobrze pisano tam o nich w latach 2003 ("Apple'O", ocena: 7.5) czy 2004 ("Milk Man", 6.3), ale moim zdaniem jest to jednak zespół z ich półki, za czym przemawia fakt, że nawet po latach - wiążących się ze zmianą składu redakcyjnego - wciąż pojawiają się stwierdzenia w rodzaju "Deerhoof od lat są instytucją" (Konatowicz o "Deerhoof Vs. Evil") i inne pochlebne, wyraźnie zaprawione pewną nostalgią za mitem (trochę podejście, jak do, dajmy na to, Sonic Youth).
OdpowiedzUsuńJa też mam kilka rzeczy do zrobienia (przejrzeć dokładniej dyskografię Sun Ra), ale obiecuję sobie przesłuchać Deerhoof chronologicznie i, jeśli akurat zajmie mi to tyle czasu, co Tobie pisanie tekstu o nich, spotkamy się w punkcie zero. Pozdrowienia!