Nie będę ich
streszczał – po tym, jak przeszły przez soczewkę obrazu,
przyoblekły się w nowy kształt – dość, że kilka spośród moich ostatni refleksji o
krytyce muzycznej znalazło pointę w
Tratwie Meduzy Théodore'a Géricault.
Wystarczy rzucić okiem na słynne malowidło, aby przenieść się
wprost do serca problemu, który dotąd nie został chyba poruszony:
chodzi o kwestię szeroko pojętej korespondencji między recenzjami,
a więc o nawiązania, cytaty (również te utajone), plagiaty czy
polemiki. Zaczynajmy.
I
Panuje przekonanie – a podzielają je zarówno recenzenci, jak i
ich czytelnicy – że dla autora piszącego o muzyce najbardziej
pożądaną postawą jest izolacjonizm, czyli poza przyjęta przez
rozbitka uważanego za clue obrazu francuskiego malarza. Brodacz w strzępie
czerwonej peleryny znajduje się blisko centrum wydarzeń, ale jednak
go nie zajmuje. Przesunięcie sugeruje, że widz powinien na własną
rękę odszukać wiodącą postać, wyłowić bohatera z natłoku
ciał. Może to posłużyć za zgrabne ujęcie paradoksalnego wymogu
stawianego autorowi recenzji: winien być wyrazisty (zapaść w
pamięć czytelnika za sprawą stylu lub wiedzy), a zarazem
przezroczysty, by nie podbierać chwały opisywanemu dziełu (tak
jakby sama jego obecność nieuchronnie nie odkształcała
perspektywy, dobitnie podkreślając subiektywność każdej
relacji).
Rozbitek
Géricault mówi również o wymogu oryginalnych, autorskich treści. Nasz brodacz ostro kontrastuje z pozostałymi pasażerami tratwy –
większość desperacko wpatruje się w widnokrąg, prawdopodobnie
wrzeszcząc i próbując zaalarmować pobratymców na lądzie, on zaś odwraca się od
ratunku, „dumając pośród żywiołu”. Podobnie recenzent
powinien „obrócić się plecami” do wszelkich wpływów, a
zwłaszcza pozostać obojętnym na innych recenzentów. Powyższe
zadania są rzecz jasna wyssane z palca i służą jedynie
patetycznej kreacji krytyka, który pisze z natchnienia,
nie oglądając się na innych. Nie bierze się pod uwagę, że tego
typu „geniusz” poważnie przyczynia się do erozji sceny, w
której partycypuje. To właśnie milczącej
aprobacie dla izolacjonizmu (oraz – pośrednio – myleniu go z cenną relikwią romantyzmu) zawdzięczamy pokaźne zbiory
identycznych tekstów na temat jednej płyty oraz wyraźne
rozproszenie sceny recenzenckiej (rozproszenie tak znaczne, że
wykluczające nie tylko współpracę, ale i antagonizm), a więc –
jednym słowem – nudę, jaka przenika recwriting, nie tylko nasz
rodzimy.
Z
własnej praktyki mogę przytoczyć kilka przykładów negatywnego wartościowania cytatu lub uchylania się przed jawnym odniesieniem do tekstu innego
autora. 1) Kiedy w recenzji albumu Atlas Sound (listopad 2009) odniosłem się do panującej w
Internecie opinii na temat płyty, spotkałem się z takim oto
komentarzem: „Weź się człowieku ogarnij, przestań czytać recki
na innych portalach, albo przynajmniej nie przyznawaj się do tego w
recenzji, bo wygląda to tak, że nie masz swojej opinii tylko
kradniesz cudze”. 2) W polemice z Borysem Dejnarowiczem na łamach T-Mobile Music (czerwiec 2011), wyraźnie zaznaczyłem, że
to do jego artykułu się odnoszę; w odpowiedzi Borys zwracał się
do jakiegoś anonimowego ogółu słuchaczy, podczas gdy – jak
sądzę – moja opinia była dość odosobniona,
doszło więc do nieporozumienia. 3) W recenzji nowej płyty Justina Biebera na Porcys (lipiec 2012) Kamil Babacz dość obszernie
cytował mój tekst o Believe, ale bez podania źródła. Podaję
przykłady z własnego podwórka, żeby niepotrzebnie nie powiększać katalogu – myślę, że zjawisko jest dość łatwe do wychwycenia.
Niewielu
przyznaje się otwarcie do przeglądania innych recenzji przed
napisaniem własnej, a co dopiero do ich cytowania (jak dowiodłem powyżej, sytuacja trwa niezmiennie od co najmniej trzech lat). Otwarcie robi to
Marta Słomka na marginesie jednej ze swoich recenzji dla Screenagers, choć czyni jednocześnie aluzję do poczucia winy z tego
powodu: „Mam okrutny nawyk przewertowania wszystkich recenzji,
jakie spłodziła sieć, zanim zabiorę się do napisania własnej
(gdzie kończy się moja myśl, a zaczyna przyswojona z zewnątrz?)”.
No właśnie, gdzie? I czy w
dobie powszechnej, intuicyjnej rozpoznawalności pojęcia
intertekstualnej gry warto w ogóle się nad tym zastanawiać w kategoriach warsztatu pracy?
II
Każdy chciałby pisać bez oglądania się na innych, znaleźć się
z muzyką i słowami w intymnej i samotnej przestrzeni. Wyszorować
ręce, włączyć komputer, a potem – paląc papierosa lub krusząc
w palcach stary wosk zeskrobany z okładki czasopisma od lat
służącego jednocześnie za talerz i spodek – po prostu na głos
myśleć, pięknie i porywająco, tak jak na to muzyka zasługuje. Za
każdym jednak razem, kiedy zaczynamy pisać, umieszczamy się na tle
horyzontu recepcyjnego, a więc sumy innych dostępnych wypowiedzi na
temat danego dzieła, np. albumu czy piosenki. Każde z ukształtowań
horyzontu odbija się na toku myśli: 1) jeśli zabieramy się do
pisania, kiedy wielu autorów zdążyło już wypowiedzieć się na temat płyty, trudno otrząsnąć się z wrażenia uczestnictwa w
zawodach: pewni swoich sił staramy się o tekst,
który wyróżni się na tle dotychczasowego dyskursu, albo przeciwnie – wykazując się wątłością charakteru, powielamy zastane opinie, 2) gdy odkrywamy, że nasza recenzja będzie pierwszą w
sieci, zyskujemy poczucie wolności, ale też popadamy w presję
wyczerpania tak długo nie poruszanego tematu, naszą misją staje
się „przywrócenie ładu”, napomnienie odbiorców, 3) kiedy
natykamy się na gorącą dyskusję na temat albumu, nasz tekst będzie musiał wpleść się w nią (opowiedzieć za którąś ze stron) lub ją
rozsadzić niespotykanymi dotąd tezami, które skompromitują lub
pogodzą zastane strony.
Wariantów
jest oczywiście więcej, wymieniam tylko te główne, żeby uniknąć
zbędnego niuansowania. W większości wypadków
(poza drugim, choć i to nie do końca, bo jeśli piszemy jako
pierwsi, są spore szanse, że będziemy cytowani przez drugich)
uczestnictwo w horyzoncie recepcyjnym wręcz zakłada cytowanie –
uświadomione bądź nie. Zebranie dotychczasowego stanu refleksji nad daną
kwestią (płytą, piosenką) i uzupełnianie własnych przemyśleń rozważaniami
poprzedzających je autorów, w dzisiejszym środowisku pisania o
muzyce jest obwarowane wstydliwym zakazem: recenzenci udają, że
horyzont należy w całości do nich i zdają się nie wiedzieć, że
cytat służy jako trampolina dla refleksji własnej. Jeśli
zgromadzimy kilka wypowiedzi na temat danej płyty, nie tylko unikniemy
powielania ich, ale i otworzymy dla siebie osobną ścieżkę,
zabierzemy nowy, dotąd nie poruszany głos, który wzbogaci nas – piszących – i czytelnika. Płyną stąd także zyski dla autorów
cytowanych – niezastąpiona frajda z bycia zauważonym i radość z podsygnowania żyjącego tekstu – oraz dla sceny recenzenckiej jako
całości. Dla czytelnika zaczyna ona jawić się jako
środowisko barwne i dynamiczne, gdzie możliwe są spięcia i
kolizje, które wbrew pozorom nadają wymianie poglądów większą
spójność niż dziesiątki nieskoligaconych ze sobą głosów
trafiających w próżnię. Równanie jest proste: różnorodność > rozproszenie (unfocused); gra ciosów i uników, nieważne: pełna finezji czy brutalna > mecz ślepych bokserów, którzy młócą powietrze.
Odmowa
korespondencji z innymi tekstami jest nie tylko nieopłacalna, ale przede wszystkim
krępuje praktykę recenzencką. Wytwarza się w ten
sposób środowisko zarazem iluzoryczne i anachroniczne. Iluzoryczne,
bo – nie oszukujmy się – jest ułudą sądzić, że wzrok
recenzenta, który przed chwilą ściągnął płytę z sieci i
sprawdza właśnie w Google poprawność tytulatury empetrójek,
ominie szerokim łukiem tejże płyty recenzję czy choćby tylko samą ocenę. Autorzy piszący o muzyce są
przede wszystkim odbiorcami, a więc ulegają tym samym impulsom, co szeregowi słuchacze i to nawet częściej z racji trwalszego zanurzenia w dziedzinie.
Anachroniczne, bo prowadzi do wyłączenia z procesu pisania recenzji
najbardziej aktualnego i pomocnego narzędzia jakim jest Internet. To
właśnie sieć pozwala dotrzeć do materiału szybciej niż zezwoli
na to label opieszale dystrybuujący egzemplarze promocyjne. To
właśnie sieć pozwala skrócić do minimum żmudne poszukiwania
faktograficzne i oddać się przekuwaniu ulotnych doznań
estetycznych na słowa. I w końcu: to właśnie sieć zezwala na
prowadzenie dyskusji niemalże w czasie rzeczywistym, a więc
odpowiedź na nasz tekst – nieważne w jakim zostanie podana tonie
– nadejdzie w satysfakcjonującym tempie i, jeśli będzie jawnie
odnosić się do źródła, sprawi wiele radości.
Nie
mówię, że rozbitek odmalowany przez Géricault powinien na równi z resztą ofiar katastrofy wrzeszczeć
i machać ścierką wyprutą z żagla, próbując przybliżyć
ratunek. Twierdzę jedynie, że wyrzucając z tratwy ciała martwych
towarzyszy (wystrzegając się powielania diagnoz i wniosków
wysuwanych przez mętnych i płytkich autorów) lub dogadując się z
innymi ofiarami katastrofy w kwestii wiosłowania (jawne cytowanie
się nawzajem, prowadzące – bez względu na ton: potwierdzenia,
dopowiedzenia czy polemiki – do konstruktywnej wymiany opinii i
kształtowania spójnej bazy poglądów na dane dzieło) przyczyniłby
się do powszechnej sławy zupełnie innego obrazu.
hiperłącze do obrazu nie działa, ten tak http://bit.ly/X0fcc2
OdpowiedzUsuńdwie rzeczy:
1.czy pisząc teksty myślisz czasem o targecie, kreujesz modelowego czytelnika i wyobrażasz sobie jego reakcje lub potencjalne odpowiedzi? 2.wygodniej się czyta punkty jak są od nowych linijek.
Odnośnie 1 i całego cyklu porad recenzenckich: odnoszę wrażenie, że jeśli ktoś nadaje na tych samych falach to może darować sobie czytanie całości, bo po kilku linijkach (lub kilku punchline'ach) może dośpiewać sobie resztę, jedyną zabawę będzie miał w dośpiewywaniu sobie reszty i sprawdzaniu, czy trafił.
A jak nie nadaje, to albo ma takie same poglądy i mamy jak wyżej albo ma inne i wtedy albo je zmieni albo nie.
I tu jest sedno - w naprawianiu sceny recenzenckiej, zwiększaniu świadomości jednostek? Ideałem by było, gdyby przy tym ostatnim przypadku (rozdział między zostaniem między starymi a nowymi sposobami myślenia) dało się coś powiedzieć i wzbogacić dyskurs albo siebie, ale w takim temacie czarno to widzę.
I o to mi chodziło z targetem - czytelników masz albo stałych (uogólniając podział - ci co kumają i ci co NIGDY nie skumają) albo gości. Gość staje się czytelnikiem (czyli znowu - kuma albo nie skuma) albo nie. I kogo w takim razie chcemy nawracać?
Jasne, że są tacy, którzy f!s uznają za to, czego właśnie szukali i wiesz dobrze, że to wspaniałe uczucie znaleźć coś takiego, utożsamić się na 100% z kimś i widzieć, że ktoś myślał tak samo jak ty w XIXw lub żyje teraz. Uważam mimo wszystko (co jakoś ubrałem w słowa wyżej, na to był ten wstęp), że ten cykl w stosunku do poprzednich tekstów zalicza pewien regres i jak widzisz smuci mnie to troszkę.
Nie namawiam cię wcale do zmiany formy dla mojej przyjemności kosztem twojej, pozdrawiam i strzelam w myślach, czy w liście rocznej wyżej będzie Lana czy Frank Ocean. (Trzymam kciuki, że Ocean)
Dla czytelnika sprawa wydaje się raczej prosta. Przeczytanie recjenzji ma coś dać a nie być stratą czasu. Jeśli nie jesteś w stanie niczego dodać nowego od siebie, to po co w ogóle pisać? Oczywiście można, ale ktoś kto powświęci swój czas na przeczytanie tego, może być zirytowany i dać temu taki a nie inny upust.
OdpowiedzUsuń