Untitled
2013, Hare Akedod
Istnieje nieskończona liczba
potencjalnych wstępów do rozmowy o tym albumie, jak zresztą o
każdym innym. W ostatnich dniach rozważyłem i odrzuciłem ich
kilkanaście. Chciałem przykładowo napisać, że okładka
przypomina jeden z licznych pokoi sportretowanych przez Georges'a
Pereca w Życiu. Instrukcji obsługi. Uzasadnione wydawało się
również przedstawienie krótkiej historii lub choćby zbioru odczuć
odnośnie do Hare Akedod jako niszowej mikrooficyny, która obok
kaset z muzyką oferuje – jak niewiele innych tego rodzaju
przedsięwzięć – wartość naddaną w postaci nietuzinkowej aury
(wystarczy przywołać niemy filmik w roli reklamówki labela
muzycznego). Kilka słów na temat „pieczołowicie wydawanych
taśm”? Litania gatunków i konwencji? Coś o belgijskiej scenie, a
może krótki wywiad z pomysłodawcami inicjatywy? Wszystko to są
dobre zagajenia, ale nijak nie oddają prawdy emocji, jakich
doświadczyłem, ani trudów, które moja percepcja musiała przebyć
w kontakcie z pozbawioną tytułu kasetą duetu Gripgevest–Kling
(aka David Edren–Bent von Bent).
Przeszkody, które pokonałem dla pełnego zżycia się z tą
pozycją, są w całości związane z ciałem, tak więc właśnie
jego przygoda wydaje się najtrafniejszym wprowadzeniem.
Nieraz wspominałem, że jestem
fizjologicznie niezdolny do odbierania wysokich, przenikliwych,
wibrujących, jaskrawych tonów w muzyce. Nie mam problemu ze
słuchaniem widelca skrobiącego po talerzu, obojętne są mi gwizdy
i zgrzyty, mogę je wytrzymać. Prawdziwy problem zaczyna się w
momencie wystawienia na działanie instrumentów, a mam tu na myśli
również głos. „Cierpkie” stroje gitary, niektóre glitche,
„cieniutkie” (tzn. pozbawione równoważących dołów)
perkusjonalia, soprany... Kilka minut ekspozycji wystarczy, żebym
stracił panowanie. Nieznośne uczucie presji wywieranej wprost na
mózg, potęgujące się wrażenie ucisku, a także – co
najdziwniejsze – świadomość posiadania przegrody między
półkulami mózgu, cieniutkiej, ale sztywnej błony, w którą te
dźwięki godzą, odbijając się od niej i wprawiając ją w
wibrację, jak przedmioty upuszczane na napiętą membranę.
Świadomość to taka sama, jak uciążliwa wiedza o posiadaniu
organu, który przed zapaleniem wydawał się abstrakcją, jednym z
tajemniczych stworzeń ze stron podręcznika do biologii.
Dźwięki, od których zaczyna się
piąta pozycja w katalogu Hare Akedod, są doskonałą transkrypcją
stanu, o którym wspominam. Rytm wybijany jest na naprężonej kartce
papieru, cieniutkiej listewce lub blaszce. Jeśli chodzi o gitarę,
to melodia oraz całość ornamentacji ograniczone są do najcieńszej
struny. Gdzieś w połowie utworu dochodzi flet, utrzymujący się
stale w najwyższym, przenikliwym rejestrze. Na peryferiach
świadomości błąka się jeszcze okładka albumu, tak kwaśna i
jaskrawa, jak gdyby tortura miała rozciągnąć się dzięki
synestezji również na zmysły smaku i wzroku. Jedyne, co ratuje
sytuację to wątki wokalne – rozmyte do inkantacyjnego szeptu.
Kiedy w recenzji Untitled autorstwa Kuby Adamka natknąłem się na słowo „haszysz”,
nie mogłem w duchu nie zapytać, co za dziwną odmianę musiał
palić, ostrą, ekstatyczną i wymagającą. Nie za wiele wspominają
o niej Sztuczne Raje Baudelaire'a, brak wzmianki w O haszyszu Waltera
Benjamina (choć autor po spożyciu standardowej grudy „próbował
wystrzelić w najtajniejsze łono Gwiazdy Śmierci”, wspomina o tym
w kategoriach „wielkiego spokoju i pewności”; „choć nie
posuwamy się naprzód – ziemia jedzie pod stopami” – bredzi). Najlepszą rekomendacją dla tego
dziwnego albumu niech będzie fakt, że pomimo cierpień wciąż do
niego wracałem, aż do punktu całkowitego zmęczenia materiału. Dlaczego? „Interesujące” to chyba tutaj najszczęśliwsze słowo.
Pozostałe kompozycje – wciąż wykorzystując od czasu do czasu
wysokie, zgrzytliwe dźwięki – porażają system nerwowy w
mniejszym stopniu. Gęste drony spod znaku Plankton Wat bądź
Caboladies równoważą wpływ „żywych” instrumentów, tworząc
wraz z nimi harmonijną i zwięzłą całość, jak najbardziej odległą od
bałaganiarstwa typowego dla wielu improwizacji sprzedawanych
(koniecznie!) jako natchnione, psychodeliczne, limitowane. Wystarczy
przesłuchać „Sermoenstonde”, by dojść do wniosku, że jak
dotąd nie było w tym roku tak brzemiennej w emocje kompozycji z tej
półki. Pobrzmiewa w niej – wyzbyty wszelkiej pretensji, a przede
wszystkich omdlewającego pacyfizmu – duch zetknięcia kultur.
Nikłe wpływy saudyjskie czy tureckie infekują brzmienie korpusu
kompozycji, który w mgnieniu oka potrafiłby wyrodzić się w
akademicki pop Davida Longstretha (Dirty Projectors). Sąsiednie „Polykrill” i „Graafaarde” to z kolei mistyczne jamy, które z równym powodzeniem mogłyby znaleźć się na następnych płytach Julii Holter, Dungen czy któregoś z nowych nabytków Thrill Jockey albo Sacred Bones. Album krótki, na pierwszy rzut oka niepozorny, wymagający cierpliwego podejścia. W swoim gatunku bliski totalności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz