wtorek, 16 lipca 2013

Gripgevest & Kling - Untitled

Gripgevest & Kling
Untitled
2013, Hare Akedod






Istnieje nieskończona liczba potencjalnych wstępów do rozmowy o tym albumie, jak zresztą o każdym innym. W ostatnich dniach rozważyłem i odrzuciłem ich kilkanaście. Chciałem przykładowo napisać, że okładka przypomina jeden z licznych pokoi sportretowanych przez Georges'a Pereca w Życiu. Instrukcji obsługi. Uzasadnione wydawało się również przedstawienie krótkiej historii lub choćby zbioru odczuć odnośnie do Hare Akedod jako niszowej mikrooficyny, która obok kaset z muzyką oferuje – jak niewiele innych tego rodzaju przedsięwzięć – wartość naddaną w postaci nietuzinkowej aury (wystarczy przywołać niemy filmik w roli reklamówki labela muzycznego). Kilka słów na temat „pieczołowicie wydawanych taśm”? Litania gatunków i konwencji? Coś o belgijskiej scenie, a może krótki wywiad z pomysłodawcami inicjatywy? Wszystko to są dobre zagajenia, ale nijak nie oddają prawdy emocji, jakich doświadczyłem, ani trudów, które moja percepcja musiała przebyć w kontakcie z pozbawioną tytułu kasetą duetu Gripgevest–Kling (aka David Edren–Bent von Bent). Przeszkody, które pokonałem dla pełnego zżycia się z tą pozycją, są w całości związane z ciałem, tak więc właśnie jego przygoda wydaje się najtrafniejszym wprowadzeniem.

Nieraz wspominałem, że jestem fizjologicznie niezdolny do odbierania wysokich, przenikliwych, wibrujących, jaskrawych tonów w muzyce. Nie mam problemu ze słuchaniem widelca skrobiącego po talerzu, obojętne są mi gwizdy i zgrzyty, mogę je wytrzymać. Prawdziwy problem zaczyna się w momencie wystawienia na działanie instrumentów, a mam tu na myśli również głos. „Cierpkie” stroje gitary, niektóre glitche, „cieniutkie” (tzn. pozbawione równoważących dołów) perkusjonalia, soprany... Kilka minut ekspozycji wystarczy, żebym stracił panowanie. Nieznośne uczucie presji wywieranej wprost na mózg, potęgujące się wrażenie ucisku, a także – co najdziwniejsze – świadomość posiadania przegrody między półkulami mózgu, cieniutkiej, ale sztywnej błony, w którą te dźwięki godzą, odbijając się od niej i wprawiając ją w wibrację, jak przedmioty upuszczane na napiętą membranę. Świadomość to taka sama, jak uciążliwa wiedza o posiadaniu organu, który przed zapaleniem wydawał się abstrakcją, jednym z tajemniczych stworzeń ze stron podręcznika do biologii.

Dźwięki, od których zaczyna się piąta pozycja w katalogu Hare Akedod, są doskonałą transkrypcją stanu, o którym wspominam. Rytm wybijany jest na naprężonej kartce papieru, cieniutkiej listewce lub blaszce. Jeśli chodzi o gitarę, to melodia oraz całość ornamentacji ograniczone są do najcieńszej struny. Gdzieś w połowie utworu dochodzi flet, utrzymujący się stale w najwyższym, przenikliwym rejestrze. Na peryferiach świadomości błąka się jeszcze okładka albumu, tak kwaśna i jaskrawa, jak gdyby tortura miała rozciągnąć się dzięki synestezji również na zmysły smaku i wzroku. Jedyne, co ratuje sytuację to wątki wokalne – rozmyte do inkantacyjnego szeptu. Kiedy w recenzji  Untitled autorstwa Kuby Adamka natknąłem się na słowo „haszysz”, nie mogłem w duchu nie zapytać, co za dziwną odmianę musiał palić, ostrą, ekstatyczną i wymagającą. Nie za wiele wspominają o niej Sztuczne Raje Baudelaire'a, brak wzmianki w O haszyszu Waltera Benjamina (choć autor po spożyciu standardowej grudy „próbował wystrzelić w najtajniejsze łono Gwiazdy Śmierci”, wspomina o tym w kategoriach „wielkiego spokoju i pewności”; „choć nie posuwamy się naprzód – ziemia jedzie pod stopami” – bredzi). Najlepszą rekomendacją dla tego dziwnego albumu niech będzie fakt, że pomimo cierpień wciąż do niego wracałem, aż do punktu całkowitego zmęczenia materiału. Dlaczego? „Interesujące” to chyba tutaj najszczęśliwsze słowo.
 
Pozostałe kompozycje – wciąż wykorzystując od czasu do czasu wysokie, zgrzytliwe dźwięki – porażają system nerwowy w mniejszym stopniu. Gęste drony spod znaku Plankton Wat bądź Caboladies równoważą wpływ „żywych” instrumentów, tworząc wraz z nimi harmonijną i zwięzłą całość, jak najbardziej odległą od bałaganiarstwa typowego dla wielu improwizacji sprzedawanych (koniecznie!) jako natchnione, psychodeliczne, limitowane. Wystarczy przesłuchać „Sermoenstonde”, by dojść do wniosku, że jak dotąd nie było w tym roku tak brzemiennej w emocje kompozycji z tej półki. Pobrzmiewa w niej – wyzbyty wszelkiej pretensji, a przede wszystkich omdlewającego pacyfizmu – duch zetknięcia kultur. Nikłe wpływy saudyjskie czy tureckie infekują brzmienie korpusu kompozycji, który w mgnieniu oka potrafiłby wyrodzić się w akademicki pop Davida Longstretha (Dirty Projectors). Sąsiednie „Polykrill” i „Graafaarde” to z kolei mistyczne jamy, które z równym powodzeniem mogłyby znaleźć się na następnych płytach Julii Holter, Dungen czy któregoś z nowych nabytków Thrill Jockey albo Sacred Bones. Album krótki, na pierwszy rzut oka niepozorny, wymagający cierpliwego podejścia. W swoim gatunku bliski totalności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz