niedziela, 4 września 2011

Caboladies - Renewable Destination

Caboladies
Renewable Destination

2011, Students of Decay


7.3


Można z łatwością wskazać multum nagrań, które w pewnych momentach życia funkcjonują jako amulet lub zwyczajnie kompania, by z czasem, nasycone esencją chwil, których były obsadką, osunąć się w wartość ściśle sentymentalną. Mniej jest natomiast albumów, które pozostają samotną wyspą, terytorium zazdrośnie, a czasem po prostu złośliwie, strzeżonym przez obwarowania niwelujące wyjściową naiwną próbę kontaktu. Już przed pierwszym podejściem wiadomo, że Renewable Destination nie doczeka się recenzji w dużych serwisach płytowych. Jeśli jakikolwiek komentarz pojawi się na przykład na Pitchforku, jako aplauz dla uprzystępnienia przez Caboladies swojej propozycji artystycznej, będzie to potwierdzający regułę wyjątek. W Polsce (rzucam wyzwanie) rzecz jest praktycznie nie do pomyślenia.

Powody są proste. Mało który recenzent porwie się na album rekomendowany w paru obskurnych miejscach, będąc świadomym, że jeśli od dobrych kilku lat nie siedzi w temacie ściśle limitowanych, podziemnych wydawnictw, to przegapił poprzednie płyty duetu i właściwie nie rozumie, co zaszło wraz z premierą tej tutaj. Rzadko który serwis pozwoli sobie na dłuższą metę poświęcać uwagę pozycjom, które nie nabijają statystyk i nie chodzi tylko o słupki wykresów, tantiemy z reklam i renomę trzymania ręki na pulsie, ale też o morale samych autorów, którzy zwyczajnie chcą być czytani, chcą widzieć komentarze pod swoimi tekstami, prowokować dyskusje. Niewielki odsetek znajdzie w sobie dość wytrwałości, by wygrzebywać dziewicze dziwactwa generujące pod artykułem pustkę lub, od święta, suche dzięki jakiegoś bardzo znudzonego człowieka. Poza tym konieczna jest jeszcze wiedza lub chociaż przeczucie, gdzie takiego materiału szukać, a to też, wbrew pozorom, nie jest łatwe. Samodzielne zgromadzenie źródeł formujących narzędzie selekcji niszowych wydawnictw jednocześnie koherentne, dynamiczne i dopasowane do jednostkowego gustu zajmuje tak naprawdę kilka lat odmierzanych kolejnymi olśnieniami: za mało!, czemu nie wpadłem tu wcześniej? i tak dalej.

Caboladies, nawet jeśli faktycznie nagrali swoją najbardziej efektowną, a więc, przynajmniej w teorii, także najbardziej przystępną płytę, pozostają samotną wyspą pośród archipelagu podobnych im tysięcy. To z punktu widzenia recenzenta lub wyraźnie zaangażowanego słuchacza. Z pominięciem jakichkolwiek statusów sprawa również nie przedstawia się różowo. Weźmy takie Geogaddi. Tak naprawdę jest to dzieło, co do którego świat umówił się, że stanowi ono przykład muzyki. Zadecydowała kwestia nośnika, obecność (zdawałoby się zupełnie przypadkowa) urządzeń generujących i rejestrujących dźwięk, a w końcu także to, że recepcja dokonuje się za pomocą słuchu. Gdyby za pomocą dyktafonu nagrać tło dźwiękowe losowego skrawka lasu i dołożyć krótką ustną narrację relacjonującą na przykład przemiany aury, szczególnie te cykliczne, rytmizujące napływ doznań, w rodzaju zapadania nocy i wstawania dnia, i umieścić całość na płycie kompaktowej, winylu lub taśmie magnetofonowej, to też musielibyśmy o tym czymś powiedzieć, że jest muzyką. Przesadzam, aby zasygnalizować, że praca Erica Lanhama i Chrisa Busha jest w wielu istotnych kwestiach bardzo podobna do działań Szkotów z Boards of Canada czy, idąc dalej, Autechre, Black Dice i innych podręcznikowych przykładów hermetycznych outfitów, których działania musimy uzgadniać jako muzyczne, żeby nie przeszły chyłkiem do repertuaru specjalistów od dziedzin podejrzanych bardziej od pisania o muzyce.

Chociaż, kto wie? Może i tajemniczy spece poradziliby sobie lepiej z chaosem "Cone Marow" - futurystyczną wariacją na temat Władcy much, z zaciekłym chrząkaniem rozregulowanych świń roztrącających osierocone androidy jak bezwładne kręgle. Może udałaby im się miarodajna odpowiedź, dlaczego to dziwo wystąpiło zaraz po Biospherowskim spokoju "Collector", pojedynczym oddechu podarowanym słuchaczowi w zamian za zaangażowanie we własne auto-da-fé (syndrom salemski)? A zaraz po nim "Counterfeit Reflection" – magmiczny bełkot zmiksowanych fragmentów Zaireeki i Trial of St. Orange – i "Promise Ring Tone" złożone z waniliowych teł à la New Clouds White Rainbow i dziobania syntezatorów próbujących na synth noisową modłę zinterpretować linię programową labelka K-RAA-K. Lub może lepiej zamiast dywagować oprzyjmy się na twardych faktach: okładka przedstawia blaszaną beczkę porzuconą w przerzedzonej olszynie. Wyjdźmy od tego.

1 komentarz:

  1. Najbardziej efektowną? Zdecydowanie - cholernie dopracowany album, te feerie mikrodźwięków i drobniutkich kliknięć czy urwanych, ledwo pulsujących gdzieś w tle niedobitków dronów - choćby w "Woodn", będącym ścieżką dźwiękową do cybernetycznej ściółki leśnej. Najbardziej przystępną? Obstawiałbym raczej "Crowded Out Memory", zapatrzone w Sunroof! ze swoimi relatywnie "tradycyjnymi" dronami, jeszcze bez ciągot w stronę glitchowo-elektroakustycznych abstrakcji.

    OdpowiedzUsuń