czwartek, 18 lipca 2013

Mirt - Mud, Dirt & Hiss

Mirt
Mud, Dirt & Hiss
2013, cat|sun






Znając poprzednie wydawnictwa Mirta, nietrudno wyrobić sobie pogląd na metodę, jaką obrał podczas pracy nad Mud, Dirt & Hiss. Sporządził na bieżąco albo wydobył z archiwum dwa rodzaje teł – subtelne nagrania terenowe ptaków, aury i flory oraz masywne podkłady kojarzące dżunglę z fabryką. Potem, powodowany podszeptem stałych kodów swojej wyobraźni, rzucił na tak przygotowane podłoża pierwsze plany: field recordings o gęstości odmiennej niż bazowe, alegorie temperatur (smużki analogowego syntezatora = tony chłodne, śliskie; kalimba = saharyjskie, tropikalne) i barw (stroje gitary i filtry modular). Korelacje i rozstania tych składników odbywają się na tyle szybko, że odnosi się wrażenie uczestnictwa w improwizowanym występie, może nawet w rytuale lub podróży, a jednocześnie nie sposób wyrzucić ze świadomości obrazu nocy w domowym studiu wraz z postacią, która – zgarbiona nad klawiaturą – próbuje po raz kolejny dostosować upartą ścieżkę do swoich oczekiwań (niektóre wariacje można prześledzić na soundcloudzie, szczególnie ciekawe u dołu strony).

To, co na płytach Mirta fascynowało mnie od samego początku, jest więc również i tutaj – na kasecie. Mam na myśli przede wszystkim niecodzienne połączenie imaginariów Czarnego Lądu (nasuwają mi się zwłaszcza klasyczne ekspedycje w poszukiwaniu źródeł Nilu) oraz miejskiej samotności. Ów mariaż natychmiast pobudza czujność i sympatię słuchacza, który lubuje się w kolekcjach, mapach, tezaurusach...; takiego, co upatruje szansy na spełnienie w oderwaniu od rzeczywistości zbyt ordynarnej w zestawieniu z wędrówką palcem po mozaice egzotycznych dorzeczy. Łapię się na tym, że ilekroć recenzuję muzykę Mirta, piszę o tym samym i w podobny sposób, wystarczy przejrzeć moje teksty o Handmande Man czy Artificial Field Recordings. Instrumenty, melodie, sposób ich zarejestrowania – mogą stać się punktem wyjścia, ale niewiele mnie interesują. Skupiam się raczej na zmysłowej stronie, na poetyce rozumianej jako napięcie pomiędzy pewnymi mechanizmami, jakie stosuje twórca, a percepcją odbiorcy.

Na przykład jeszcze przed chwilą chciałem pisać bardziej „konkretnie”, żeby wynagrodzić Mirtowi te wszystkie mętne metafory, ale wylała mi się kawa i gorący, wonny płyn, wtapiając się w kartki z jakimiś notatkami sporządzonymi bladym ołówkiem, o wiele lepiej zestroił mnie z Mud, Dirt & Hiss niż dywagacje na temat nośnika czy pochodzenia nagrań terenowych. Przypomniał mi się też fragment Aury Carlosa Fuentesa, parę zdań, które znakomicie oddają bieg skojarzeń pobudzanych przez dwuczęściową kompozycję „Swamp”:
Dostrzegasz wysokie, rozgałęzione kształty rzucające cień na ściany w świetle zapałki, która wkrótce przygasa, parzy ci palce, zmusza do zapalenia następnej, żebyś mógł dokończyć tego przeglądu kwiatów, owoców i łodyg o nazwach zapamiętanych ze starych kronik; wonne, zapomniane zioła: włochate i postrzępione wielkie liście lulka, łodyga wypuszczająca kwiaty żółte na zewnątrz, czerwone w środku, spiczaste liście słodkogorza o kształcie serca, popielaty puszek dziewanny, jej strzeliste kwiaty, szeroko rozgałęziony krzak trzmieliny i białawe kwiatki wilczej jagody nabierają życia w świetle twojej zapałki, kołyszą się ich cienie, podczas gdy starasz się sobie przypomnieć zastosowanie tych ziół, które rozszerzają źrenice, uśmierzają ból, ułatwiają porody, niosą ulgę, pocieszenie, osłabienie woli i błogi spokój (przeł. K. Wojciechowska, Kraków 1974, s. 28-29).
I jeszcze urywek strony ósmej: „Pleśń, wilgoć roślin, zgniłe korzenie, gęsty, usypiający zapach”. Te właśnie jakości zmysłowe w dużej mierze definiują dla mnie twórczość Mirta, bywa zresztą, że chwilami postrzegam ją bardziej jako doznanie węchowe lub taktylne, niż słuchowe. W rzadkich momentach trzeźwości, kiedy Mud, Dirt & Hiss schodzi na dalszy plan pod naporem innych wrażeń czy myśli, i mogę w końcu spojrzeć na nie z dystansu, okazuje się, że czegoś jednak brakuje.

Jeszcze do niedawna Mirt był w moim mniemaniu jeśli nie monopolistą, to szarą eminencją w niszy polskich artystów field-recording, teraz zaś „tylko” konkuruje z nagraniami Piotra Kurka, Tundry, Roberta Skrzyńskiego, a nawet, w pewnym sensie, Michała Kupicza. Ta czwórka przyniosła mi obszerne spektrum doznań, które dopełniły świat Mirta, tym samym uwydatniając terytoria niedostępne dlań z powodu lojalności wobec pewnych rozwiązań formalnych i tematów. Nieustannie rosnąca popularność muzyki wywiedzionej z sampli powinna przysłużyć się autorowi Handmade Mana, przygotować grunt pod znajomość jego prac przez szerszą publiczność, z tym że Burial, Gas, slow core, konceptualne projekty w rodzaju Opowiadań Marka Rybickiego to jedna strona medalu, a ja chciałbym, żeby Mirt przesłuchał Purity Ring czy Ocean Sunbirds Universal Studios Florida i wyciągnął z tych albumów inspirację do odświeżenia swojego repertuaru. Lada dzień przekonam się, jak brzmi drugi z wydanych przezeń w tym roku albumów – Heading South.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz