poniedziałek, 16 lutego 2009

Lilly Allen - It's Not Me, It's You

Lilly Allen
It's Not Me, It's You

2009, Capitol



7.4


- Fajnego masz tego bloga, wiesz?
- Dzięki, a ty nagrałaś fajny debiut, bez kitu.
- Taaak?
- Taki duży, różowo-niebieski. Jak porodówka z lotu ptaka.
- Hihi. A co sądzisz o drugiej płycie?

- Szczerze? Bardzo ok, ale spektaklu brak...
- O, czorcie...
- Znaczy myślę, że dobrze cię wyraża, ale możliwe, że jesteś taka tylko ze mną, a z tym jebanym arabskim miliarderem inne rzeczy chodziły ci po głowie.
- A jaka jestem tylko z tobą?

- No wiesz. Długie, sążniste kawałki. Z nim pewnie byś o połowę krótsze nagrała. Ale naprawdę niekiedy czarujesz po prostu, kontakt z tobą jest jak wbieganie po schodach ku światłu. Kojące. Jednak może się to nawet nie tyle znudzić, co jakoś, wiesz...
- Lubisz szybkie akcje? Prozac z wódką i prezydenci Ameryki?
- No. I bieganie po Seattle ze sprayem...
- To się nigdy nie wydarzy, kotku.
- Wiem. A nawet jak spróbujesz wyjdzie ci coś w stylu Fuck You...
- No już nie udawaj, wiem, że jesteś romantyczny, ale ja nie. Wiem tylko jednocześnie, że wchodzisz w to, kiedy mówię Metro Goldwyn Meyer i śpiewam ci refren Back to the Start.
- Haha, wiesz, że nie chodzę z tobą na filmy tylko do kina, gówniaro.
- Masz mniej niż ja i wracaj do swojego pierdolonego... no, czego tam słuchasz. I tak wiem, że będziesz mnie zawsze lubił bardziej niż Uffie i Kid Sister, bo kręcą cię tylko białe laski i to nie te w old-schoolowych bluzach.
- Chyba, że taka bluza na gołe ciało, ewentualnie z biżuterią No żartuję. Potrzebuję takich jak ty, świat potrzebuje takich jak ty. Po prostu więcej nie wchodź w drogę Britney jak przy okazji Womanizera, jesteś ponad to! i pierdolić Amy Winehouse.
- Pierdolić. Ok, naprawdę fajny ten nasz dating schedule, ale mnie ubodło to, że nie ma ze mną ostatnio szybkich akcji...
- Zmień to, mała. Możesz.

W momencie, gdy nasze managementy stwierdziły, że dla prasy dobrze będzie ogłosić nas na tydzień-dwa parą, trochę było to krępujące. Ostatecznie ja i Lilly, ej! przewiń do tyłu. W końcu jednak kilka ostentacyjnych randek w towarzystwie paparazzi przekonało nas, że o ile nie jesteśmy dla siebie stworzeni, to możemy spędzić parę miłych chwil, a obowiązkowe pójście do łóżka będzie przygodą, nie katorgą wśród śniegów. To tak, żebyście mogli na chwilę wniknąć w świat celebry.



Lilly jest już duża (przynajmniej tak sobie powtarzam oglądając The Fear) i śpiewa dla wkraczających w dorosłość, czyli tych, którzy przypadkiem upadli podcięci starością (25 l.) na stronę dwudziestolatków. Spodziewajcie się małej, wrednej suni, która w najmniej spodziewanym momencie przedzierzgnie się w Meg Ryan, żeby medialnie zestawić żenująco prowokacyjny numer (Fuck You) z kawałkiem bazującym na uroczych asonansach i romantyzmie (Chinese). Soniczne, taneczne electro z prawie-że-flowem (Back to the Start) sąsiaduje ze ściągniętą od SoKo miastową cow-girl osadzoną w realiach dzieciackiej kokieterii przydatnej w biznesikach z bogatymi dorosłymi. Tyle dobrego, że nawet jak pytałem naprawdę na poważnie, zawsze powtarzała: Co ty, w życiu, ze sponsorem?! Nie, nie. Pudelek kłamie na temat jej przeszłości, a nawet jeśli nie, to co, kurwa? Poza tym spójrzmy: to wszystko jest na zdjęciach i akurat do skarbówki tylko iść. Wszystko uczciwe związki partnerskie.

Myślicie, że ostatnie rzekome poronienie ją powstrzyma? Nie. Tkwi w niej diabeł. Za to łudzące podobieństwo do kuli armatniej Edyta Herbuś obciągnęłaby całemu technikum. Za dynamizm i pluszowość w jednym należy docenić ten album jako wytwór postaci świadomie kreującej się na gwiazdeczkę i bawiącej się zręcznie łożyskami, którymi popłynie, przewidywalny zawsze, skandal. Także za kilka perełek (poza w/w: Not Fair, Him, kilka linijek o 2x za długiego openera), którymi na jakiś czas Lilly sforuje się na czoło peletonu śpiewających celebrities. Dopuszczam jednak myśl, że może po prostu mam słabość do takich rozwydrzonych gwiazdek To o ich tajemniczym życiu prywatnym, budzącym w mężczyźnie chęć posiadania, pisał Proust wcielając się w Swanna nękanego zazdrością o popularną Odetę. Tak czy siak, warto zapoznać się z Allen, nawet jeśli nie ma się za sobą managementu. To wcale nie ułatwia życia AŻ TAK. Serio: callnąć trzeba samemu zawsze.

myspace

13 komentarzy:

  1. Dobra, to teraz powiedz, czy ta ocena to jest tak na serio, czy zbijasz się z tej dziewczyny i jej płyty?

    OdpowiedzUsuń
  2. W lepszym nastroju dałbym 7.2, w odpowiedniej kategorii oczywiście, ale biorąc pod uwagę upływ czasu itp. jest 6.8. Dwa stałe skipy, 7 dobrych, równych kawałków, 3 zajebiste = materiał ponad przeciętną. Jak na razie mniej więcej odpowiednik 'Bat Box' Miss Kittin z zeszłego roku. Ale, jak pisałem, mogę mieć tylko słabość do gwiazdek. Hejka!

    OdpowiedzUsuń
  3. Zawsze mnie ciekawiły Twoje kryteria oceniania... :->

    OdpowiedzUsuń
  4. http://www.youtube.com/watch?v=HWlscJvsrcA

    OdpowiedzUsuń
  5. http://www.youtube.com/watch?v=UqDwnT_HSXg

    OdpowiedzUsuń
  6. Pay attention to the Duke, kiddo:
    http://www.youtube.com/watch?v=qDQpZT3GhDg

    OdpowiedzUsuń
  7. I znowu na Twoja ukryta ironia. A ja tylko pytałam jak oceniasz płyty. Nawiasem mówiąc bardzo lubię jazz, dzięki za przypomnienie Ellingtona.

    OdpowiedzUsuń
  8. Bez zjadliwości było, urocza rozrywka taki dialog klipów. Ostatnią jego linię wybierałem spośród paru typów, więc cieszę się, że Duke przy okazji zdziałał wspomnienia.
    Ocena. Niekiedy klimat albo sam twórca przejmuje wyścig, ale staram się to ograniczać. Większość ocen polega na częstotliwości skipowania, stosunku średniej albumu do momentów wybijających się. Wiadomo, że po części zwracam uwagę na ew. oryginalność, dobra okładka też działa cuda. Staram się przewidzieć jak upływ czasu wpłynie na przyjemność z odsłuchu, czyli element nudy. Pomijam kontxty geograficzne, biograficzne, raczej skupiając się na genologii. Ładna kobieta podbija stawkę, brak błazenady u mężczyzn również. Odniesienia do rzeczywistości pozamuzycznej, jeśli uzasadnione i nie po łebkach są ok, ale na pewno w sensie zwykłych ludzkich historii czy fikcji literackich, filmowych. Ocena przy okładce pomocnicza dla wolnych wrażeń, uogólniająca i konkretyzująca siatkę detali mogących pochodzić przecież z koincydencji płyty, pogody i mojego nastroju. Tak by się to przedstawiało na pierwszy rzut oka. Dobranoc!

    OdpowiedzUsuń
  9. Ad vocem powyższego komenta: przecież akurat Twoja recka Lily to konteksty biograficzne... nie no, oczywiście czaję koncepcję;)
    Sam nie przywiązuję też wagi, najczęściej nawet nie wiem jak wyglądają artyści, których słucham (lol), a przypadek Lily Allen to dla mnie przede wszystkim prośba koleżanki abym znalazł w sieci jej drugą płytę, właśnie tę płytę. Znalazłem, posłuchałem, miło było, dowiedziałem się tu i tam, że debiut był lepszy a teraz lekkie rozczarowanie. E, nie wiem, bede musiał sięgnąć po debiut, natomiast tu jest bez jakiegokolwiek elementu żenady czy coś... Pierwsze skojarzenia: Kate Nash i The Bird and The Bee (mówię do kumpeli:
    - słuchaj, skoro lubisz tę Allen to masz tutaj The Bird and The Bee, fajne, podobne, spodoba Ci się "fuckin' boyfriend..."
    - dobra, dobra, mhm...).
    Kilka dni później, znajduję w jakimś amerykańskim serwisie info, że "It's Not Me, It's You" produkował gość z TBaTB. "Mam nosa, hyh, jestem zajebisty, moja intuicja jest lepsza niż kobieca intuicja" - sobie pomyślałem.
    Poza produkcją jest też istotny storytelling, bliskie łatwe do "poczucia" sprawy - czuję że to do mnie gada i to ja jestem ten kolo... (generalnie raczej nie zwracam takiej uwagi na teksty, ale w tym wypadku jest to 3/4 sensu istnienia tej muzyki, zaprzątania sobie nią głowy i tego oto mojego, dziwnie długiego posta).
    W mojej osobistej skali jest to 6/10 z prognozą podskoczenia do 7/10, więc się chyba spotkaliśmy;) Dasz bór.

    OdpowiedzUsuń
  10. DaRz bór! Kontxty biograficzne tutaj, nawet pomijając koncept, to po prostu topos celebrytki. Do realnego życia Allen nie dojdziemy, w sumie nie lubi raczej mówić o sobie, chociaż się śmiała z tej famy, że niby puszczalska taka i ja uwierzyłem chociaż wpływ na to mogły mieć kolorowe drinki. Chętnie zobaczyłbym ją z Woodym, na kanwie skandalu, że już od dawna jest jego żoną i stąd nazwisko.
    Fajna sprawa z producentem, nie wiedziałem. Rzeczywiście intuicja.

    OdpowiedzUsuń
  11. (ups, a ja zawsze myślałem, że "dasz bór", w sensie, że bór daje... nevermind)

    OdpowiedzUsuń
  12. Jeśli okazałoby się, że to ona jest dla Woodego inspiracją do kręcenia filmów, to jestem za. ;-)

    (po tym wtrąceniu z Herbuś, to się nawet uśmiechnęłam.)

    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  13. a powiedzonko z borem pochodzi z kawałka, który mógłby na luzie zastąpić ten, do którego dzisiaj trzymamy się za serca na apelach:
    http://pl.wikipedia.org/wiki/Darz_b%C3%B3r
    Pozdro

    OdpowiedzUsuń