wtorek, 20 października 2009

Natural Snow Buildings - Shadow Kingdom

Natural Snow Buildings
Shadow Kingdom

2009, Blackest Rainbow



6.6


Beauty happens. Piękno jest rzadko spotykane, ale gdyby żyć 200-300 lat napatrzeć by się go można do syta. Na przykład z krótkich romansów pamięta się zwykle to, że były. Pamięta się je jak anegdotkę, mniej lub bardziej kłopotliwą. Dłuższy natomiast związek może być koszmarem, po przebudzeniu z którego odkrywasz, że leżysz na hipotece przykryty kredytem i obśliniony żądzą zemsty, a i tak będą z niego jakieś dobre, piękne wspomnienia. Bo długo trwał. Przypadki miały czas pokleić się w serie, tak konsekwentnie, że dało się odczuć szczęście i tak jednolicie, nieprzepuszczalnie dla racjonalnego myślenia, że łatwo i słodko było ulec potężnej indoktrynacji organizmu ubarwiającego biologię magią tej przejedynej miłości.

Beauty happens
, bo jeśli nagra się album wypychający po brzegi dwa cd-ry i jest to w dyskografii dzieło średnich ledwie rozmiarów, to zapewne zdarzyło się upchnąć tam kawałek muzyki
niezłej. A jeśli ktoś potem słucha czegoś tak długiego (Shadow Kingdom = 2 godziny 40 minut) jego psychika automatycznie kalibruje zmysły na oczekiwanie i chłonięcie monumentalnych doznań, a także na spodziewaną nagrodę: zadowolenie z siebie jako odbiorcy zdolnego obcować z dziełem o rozmiarach przekraczających attention span większości. Tak przygotowanemu aparatowi zmysłów piękno się przydarza. Samospełnia się. Tak bym tłumaczył fenomen NSB, jeśli kiedykolwiek ktoś uzna to za fenomen.

Świat postrzegany z dziecięcej perspektywy też cały jest monumentalny i posągowy. Oczekiwanie cudów, oczekiwanie bycia zmiażdżonym przez nieznane (dotychczas hype'owane tylko przez mamusię i tatusia, często niejasno, bo falsetem i w akompaniamencie dezorientująco głupich min) sprawia, że mały móżdżek kalibruje się na oczekiwanie i wchłanianie, i wspominamy potem świat sprzed lat jako piękny. Beauty happens. Samospełniający się odbiór.

Zmęczenie przesłuchiwaniem tak dużej porcji muzyki
(dodajmy: monotonnej muzyki) przy jednoczesnej chęci docenienia jej, jest dla mózgu jak jedna różowa koszulka dla pięciu czarnych podczas wirowania: jeden, subiektywnie określony jako barwny, fragment farbuje całą resztę. Przeszczepiamy jego jaskrawość na monochromatyczność przeważającej liczebnie reszty i już: możemy zaaprobować całość dzieła, które wymagało dużego wysiłku. Właśnie sprawiliśmy, że opłacało się słuchać. Chyba wiedzieliśmy od początku co robimy, prawda? No właśnie: samospełniający się odbiór. Czasami to się tak bardzo opłaca, że kończymy z superatą i aż chce się hype'ować, rozdać nadmiar biednym. Odbiorcze Sherwood.

Po początkowym zachłyśnięciu się Shadow Kingdom, równie nagle okazuje się, że jest to tylko folkujący post-rock, trochę psyched, z przestronnymi fragmentami (dark) ambientu, ale jednak. Drażniące drone'y, lo-fi folkowe przerywniki (wszystkie takie same!), masa linków do skandynawskiej mitologii i stereotypów fantasy (tytuły), tłum symbolicznych odwzorowań śnieżnego pustkowia i naturalnych, stworzonych bez udziału człowieka, post-apokaliptycznych pejzaży to wszystko bonus do
wyeksploatowanego genre. GY!BE, Fennesz i Sigur Rós (nieprzypadkowo wulgarne ujednolicenie oddaje fakt, iż pod względem wpływów stricte muzycznych NSB to papka), tyle że wzbogacone o indywidualne zainteresowania francuskiej pary. Zainteresowania ciekawe i ujmująco plastycznie referowane na przestrzeni tych wszystkich wydawnictw (ze względu na osobistość właśnie polecam stosunkowo krótkie Between the Real And the Shadow), ale nie będące w stanie zwalczyć faktu, iż wszystko to przypomina grubą i nudnawą książkę obudowaną wokół jednego, umówmy się, że błyskotliwego pomysłu. Wątki poboczne, ozdobniki, momenty, słowem: wszystko to, co ma odciągnąć uwagę od dominanty i odświeżać atencję - zawodzi. Wymagana jest koncentracja na rdzeniu tej twórczości, interesującym, ale niezmiennym w czasie.

To przypadek (zbieżność daty wypuszczenia ze wzmożeniem wysiłku wkładanego pod koniec dekady w wyszukiwanie i podbijanie nowych podjarek) sprawia, że światło padło akurat na Shadow Kingdom. Różniące się w szczegółach poprzedniczki wypuszczono za wcześnie: nie dostąpiły koniunktury na ekstrema, charakterystycznej dla wyraźnych punktów na osi czasu. A tymczasem z dyskografii NSB płytę do hype'owania można zwyczajnie wylosować. Koniecznie posłuchać, ale umówmy się: nie robimy z tego akcji roku, dlatego, że jest mało znane; nie piszemy recenzji opartych na do zarzygania rzetelnym streszczaniu wrażeń z miliona cd-rów, w której jedno zdanie przynależeć będzie samemu Shadow Kingdom - nie oszukujmy się, że ktoś, kto usłyszał o tym pierwszy raz, zdąży; i nie dorzucać sobie do ego, że eklektyczny gust i szerokie horyzonty pozwoliły na aprobatę dla czegoś tak długiego, bo ostatnia Coma też jest spora.

kompletna (?) dyskografia zgromadzona na SirensSound

5 komentarzy:

  1. Zna-ko-mi-ta recenzja/szkic, aż niemal wykuwam te słowa myszką na ekranie swojego monitora. Tekst jest błyskotliwy, ale nienachalnie, "dydaktyczny" ton utrzymuje się w zdrowych rejestrach. I nie zarejestrowałem kiksów, co naprawdę rzadkie. Blogowa perełka.

    OdpowiedzUsuń
  2. to chyba najsłodsze zdania, jakie skierował do mnie mężczyzna za pośrednictwem Internetu, dziękuję. będę się dalej starał. miłego wieczoru!

    OdpowiedzUsuń
  3. skąd mogę wytrzasnąć tę płytę ?

    OdpowiedzUsuń
  4. Chaciński chyba coś na ten temat pisał, a poważniej: była do niedawna na stronie Blackest Rainbow i może jeszcze będzie (jak już pewnie w dziale Rarities/Used). Poza tym sprawdzając codziennie allegro na przestrzeni 5-6 lat masz spore szanse moim zdaniem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Kondziu:

    Nemo z Time-lag Records mial je w ofercie jeszcze jakis tydzien temu (cena $25)

    OdpowiedzUsuń