niedziela, 21 lutego 2010

Fuck the Beatles. Seriously.

Romantyczny, pełen wewnętrznych sprzeczności, płomienny esej pisany z perspektywy czytelnika, obawiającego się eksplozji podręcznikowych fobii blogosfery i ujednolicenia technik pisania o muzyce.

Eskapizm racjonalizmu

Eseje publikowane na Screenagers są przez samych autorów nazywane zabawą, ale jasnym jest, że określenie to jest tylko kokieteryjną asekuracją przed wykrywaczami niedomówień i oskarżeniami o wzniosłość. Te eseje, traktowane ze wszech miar pozytywnie, z wyłączeniem uprzedzeń, mogą przerażać swoimi rozmiarami. Czytam póki nie skończy mi się kawa i idę dalej, ale widzę już oczami wyobraźni tych kilku biednych blogerów, którzy zwiesili nos na kwintę nie widząc już dla siebie miejsca w internecie i od razu zabrali się za sprawdzanie dostępności nowych źródeł do wykucia. Co mają niby zrobić? Rzetelność, do której dążyli, wspięła się na diapazon bibliografii, nawet jeśli diapazon to fikcyjny, bo dotyczący jedynie jednej z wielu interpretacji zjawisk zbyt aktualnych, aby pisać o nich jako o podsumowanych. Porcys aktualizuje się co trzy dni i niezbyt jest czas, żeby wchłonąć manierę, nawet jeśli byłoby jaką; nawet gdyby recenzje dzielone między kilku autorów zawierały tyle słów-kluczy, by przeskoczyć okładkę płyty w roli komunikatu.

To, co łączy szczególnie wyraźnie różne odsłony pisania o muzyce
i stabilizuje je dla wzroku podglądaczy, to silne zracjonalizowanie (rzetelność jako ideologia, nie tylko kwestia stylu). Niespodziewanie skrajną alternatywę dla tej rzeczoznawczej maniery stanowi przyjemna, turystyczna relacja z Primavery Borysa Dejnarowicza, ale wzmiankowane akademizujące teksty kompilatorskie przypominają bardziej pochylenie się nad dziejami idei niż przekład muzyki na język zachęcającego lub negującego krytycznego opisu czy zapisu przebiegu indywidualnego doznania estetycznego. Rodzi się więc ambiwalentny stosunek do przyszłości: z jednej strony istnieje obawa, że po tak wyraźnym zracjonalizowaniu refleksji nie będzie już powrotu do opisu dzieła jako immanentnego nośnika doświadczenia lub przyjemności i przeciwstawne dla faktografii techniki opisu mogą ulec zapomnieniu; z drugiej zaś interesująco obserwuje się rozwój pewnej szkoły postrzegania, wydaje się, że w pełni rozkwitu jednocześnie zmierzchającej (urok dekadentyzmu) z uwagi na hermetyzm i podstawowy dla odbiorcy problem:
Biograf nie tylko chce nam przedłożyć dokumenty; chce ponadto, abyśmy je zrozumieli, chce dowieść, dlaczego ten czy ów dokument jest niezwykle pouczający. Historyk, który uważa się za historyka w najwyższym stopniu, oświadcza: Racine myślał, że..., jeśli porzucił teatr, to dlatego, że chciał..., że się obawiał... Ale nie wie bardziej bezpośrednio niż my, czego jego bohater chciał lub czego się obawiał; interpretuje wychodząc niezmiennie od tekstów i dokumentów; zawsze wedle jakiegoś wzoru, który potrafi może przekształcić, jeśli ma wyobraźnię. Gdy ma jej mało, przypisze dawnym pisarzom troski, które zna z własnego doświadczenia: kariera... (Butor M., Powieść jako poszukiwanie)
Już w realiach szkolnej analizy lektur, biografizm jest jedną z najbardziej krępujących dla badania tekstu technik. W realiach krytyki zaś, tym bardziej: oparcie swojej interpretacji na zapisach czyichś interpretacji stosunkowo aktualnych ciągle procesów, jest wejściem w niekończący się cykl przetwarzania dokumentów dla stworzenia własnego, lekko uaktualnionego i w rodzimym języku. Racjonalne / dokumentalne / kompilatorskie podejście wydaje się być unikiem przed snuciem uogólnień na podstawie własnych przeżyć, obnażając konieczność wsparcia się autorytetem, co automatycznie pobudza do kwestionowania wiarygodności tego, kto sam na autorytet się kreuje tworząc swoją wersję historii. Rodzi się też pytanie o ile pomylił się twórca pierwszego, źródłowego, genezyjskiego dokumentu: bardzo czy tylko trochę, i dalej: o ile jakiś jego błąd spotęgowali następcy: monstrualnie czy bardzo.

Faktografia jest eskapizmem racjonalizmu. Jego ucieczką przed
wątpliwymi merytorycznie momentami podległości potrzebie chwili. Archiwum, encyklopedia są metaforą ego - wietrzącego w id zagrożenia dla szkiełka i oka, wyprzedzającego lasem faktów gąszcz podświadomości, z którego wyjść mogą zgubne dla równowagi emocje. Mglisty, ocierający się o uczuciową pretensjonalność, mistycyzm momentów wątpliwych, miejsc zaciemnionych, jest dla poznania równie ważny i pociągający jak interpretacja poprzez porządkowanie stanu wiedzy, bo porządkuje odczucia i kontroluje zjawiska ukryte. Krytyka potrzebuje ich obu. Komfort uniknięcia posądzeń o wielosłowie i brak konkretu mają tylko encyklopedie i maszyny - przedmioty naiwnie obdarzone credibility wyroczni przez coraz mniej wierzącego w swoje możliwości człowieka.


Pozłota faktów

Nie mam ochoty przyjmować do wiadomości, że umysł, choćby przelotnie, sięga po takie motywy. Ktoś powie, że ten szkolny rysunek jest tu na swoim miejscu i że autor w tym momencie książki ma swoje powody, żeby mi go narzucić. A jednak traci czas, bo ja do tego pokoju nie wejdę. (A. Breton, Manifest surrealizmu)
Kiedy leci gdzieś Yellow Submarine zastanawiam się, jak to możliwe, że autorytety więcej mają do powiedzenia o tej zerowej piosence niż o którejkolwiek z bijących Beatlesów na głowę płyt z dowolnego roku noughties. Odpowiedź jest jednak całkiem blisko: m.in. w bibliografiach pod podsumowującymi dekadę esejach Screenagers.

Mimo iż wprowadzenie do rozmowy o muzyce akademickiego tonu i historyzmu jest zjawiskiem pozytywnym jako zaanonsowanie perspektywy, kolejnego scope'u, to jednak
jest tak samo ograniczające jak rozmowa o lekturach w szkole. Kiedy po omówieniu Kordiana, Konrada Wallenroda i Nie-Boskiej komedii damy przeciętnemu idiocie wiersz, w którym podmiot liryczny w białym stroju gra w tenisa na korcie o czerwonym podłożu, ten odczyta utwór jako alegorię rozgrywki o Polskę toczonej między zaborcami. Biel na górze, czerwień na dole, gra = wojna + kontekst epoki oraz dzieł wcześniejszych i mamy niepodważalne z uwagi na kontekst historyczny rozwiązanie. Nikt nie poważy się na stwierdzenie, że któryś z mieszkańców rozgrabionej Polski mógł mieć zwyczajnie w dupie Rosję, Prusy i Austrię i poszedł testować rakiety. Pozostaje tylko czekać na ucznia dość upierdliwego, aby zauważył, że zaborców było trzech, a w tenisa gra się parami. Ping!

Nie można pozwolić, aby fakty przesłaniały intuicyjnie przeczuwaną prawdę, chyba że podążamy w stronę paranoi, złudzenia wejścia w posiadanie wszystkich faktów.
Jeden artykuł o Beatlesach w Wire prowokuje kolejny artykuł, przy piątym można już złożyć książkę o zespole i powiązanych z nim kontekstach. Znając tę książkę recenzent ma większą (założoną) wiedzę od czytelnika. Rozwijając myśl: recenzent to człowiek, który ma dobrą pamięć i potrafi nauczyć się dużo o muzyce. Jeśli chcesz być dobrym recenzentem poświęć wakacje na czytanie i w roku szkolnym zawojuj rec-writing. Zależnie od decyzji, do którego serwisu przystąpisz, będziesz musiał pod koniec dekady powtórzyć sobie kanoniczne teksty i po prostu dołożyć cegiełkę do jednej z tysięcy interpretacji historii. Na koniec trafisz na początek: wiedza jaką zdobyłeś nie tylko nie okazała się panaceum na problem z wyrażeniem typowo emocjonalnej propozycji jaką stawia sobą muzyka, ale w ogóle staje ci na przeszkodzie: nawet jeśli wierzysz w trafność jednej ze SWOICH interpretacji i potrafisz ją interesująco i inspirująco oddać w słowach, nie możesz, bo równolegle do jej rozległego horyzontu znajduje się drobny maczek FAKTU, że niestety w 1961 (wg omylnego kogoś!) stało się coś, o czym ktoś już powiedział i to w kontekście Beatlesów, a nie ich epigonów, o czyjejkolwiek płycie chciałeś pisać, bo wszystko co nagrane odnosi się do Fab Four i Beach Boysów.

Podobnie jak w przykładzie z lekturami romantyzmu dochodzi tu, znów
: do przesłonięcia prawdy przez odpowiednio dobrane fakty. Idee nie są wynalazkiem, tylko odkryciem; nie możliwym do prześledzenia łańcuchem przyczyn i skutków, ale splotem przypadków, koincydencją, którą porządkuje intuicja lub uparte eksplorowanie w poszukiwaniu nigdy dość doprecyzowanego grand oeuvre. Historia jako konsekwentny rozwój wypadków, łańcuch przyczynowo-skutkowy jest uproszczeniem wymuszonym przez procesy psychiczne, od których jesteśmy uzależnieni: snucie narracji i dokarmianie ego. Oddalony o całe wieki historyk interpretuje zaszłe wypadki jako harmonię akcji i rezultatów, ale ci, którzy byli w centrum wydarzeń postrzegają bitwy jako chaotyczną loterię, której tok wyznacza możliwość wczołgania się do dziury. Średniowieczne dokumenty podrabiano. Statystyka dotycząca wydanych praw jazdy nie wykazuje, ile z nich zostało kupionych. Nie jest więc tak, że twórcy reagują na pewne prądy, że są podłączeni do ruchliwej magmy społecznego zapotrzebowania jak implant do dobrowolnego i dumnego nosiciela, a przynajmniej: czas reakcji twórców jest na tyle opóźniony, że wiarygodna krytyka ich dzieł zjednoczonych w nurt, potrzebuje perspektywy kolejnej zmiany warty, kiedy to fakty poczynają w końcu być wątpliwe. Twórcy czerpią z jednostkowego doświadczenia, wyrażając je mniej lub bardziej oryginalnie, lub z mody, która historią nie jest. Analogicznie więc: nie jest tak, że krytyk potrzebuje wyposażenia w którąś z wiedz, w którąś z faktografii, aby móc pisać, a już szczególnie nie powinien posługiwać się kontekstami, które jeszcze nie przestały się pisać, chyba że chce grać w szubienicę.

Najcenniejsze zdanie Flauberta: Nie należy tykać bóstw: pozłota zostaje na rękach, z ironią diagnozuje fałsz, którym w bezpośrednim kontakcie okazują się być podszyte wszelkie dogmaty. Przede wszystkim jednak fraza ta proponuje wolnomyślicielskie odwrócenie: notorycznie tykając bóstwa, można przejąć ich skórę, wejść w ich pozłotę i samemu troszczyć się o siebie, nie oglądając się na wpływy. Tykanie bóstw wymaga jednak pewnej drapieżności w ciekawości świata i przekonania, że materia całościowej puli faktów jest na tyle plastyczna i obojętna, że przepuści każdego, kto poważy się ją przekroczyć. Odtrącenie szacunku dla wiedzy, prowadzi do poszanowania przyjemności tekstu, przyjemności doznania, nawiązania kontaktu z dziełem w toku przepisywania jego działania na jednostkową wyobraźnię. Odtrącenie to tak samo produktywne jak zniesienie podziału na literaturę wysoką i niską, dzieła znaczące i bezrefleksyjne - odtrącenie nie oznaczające unicestwienia połowy potencjalnego doświadczenia, ale scedowanie odpowiedzialności za ilość i jakość wyciągniętych z doznania estetycznego doświadczeń na pragnącego emancypacji odbiorcę.


Fikcja kompetencji nadawcy i emancypacji odbiorcy
Nie tylko więc szkoła pochlebia sobie, że uczy czytać, a nie, jak niegdyś pisać (nawet jeśli chodziło wówczas o pisanie wedle ustalonego kodu retorycznego, wysoce skonwencjalizowanego), ale ponadto samo pisanie zostało zostało zepchnięte na plan dalszy, uznane za dziedzinę specjalistów (...)
podczas gdy
jest to nauka o rozkoszy, jako że każdy tekst zmierza w ostateczności ku wywołaniu lub przeżyciu utraty świadomości (unicestwienia), jakiej doznaje podmiot w przeżyciu erotycznym. (R. Barthes, Teoria tekstu)
W tak pozornie mistycznym (unicestwienie?) rozumowaniu, objawia się błędny, choć wciąż aktualny, stereotyp wymaganych od
krytyka kompetencji. Czy są płyty, które koniecznie trzeba mieć przesłuchane i zjawiska z historii muzyki, których twórców i chronologię należy potrafić wyrecytować wyrwanym ze snu, żeby się znać? I czy to właśnie jest w ogóle celem? Gdyby zadać to pytanie naszym naprawdę odległym przodkom: panowie, czy rzeczywiście nie da się czegoś zrobić bez udziału czegoś innego?, zapewne pękliby ze śmiechu, nawykli do zastępowania wszystkiego brakującego wszystkim co pod ręką i głęboko wierząc, że to właśnie z poszerzania puli potencjalnych narzędzi, z wynajdywania coraz to nowych erzaców, których wartość obwarowana jest jedynie doraźną skutecznością, płynie możliwość nie tylko przetrwania, ale poszerzenia horyzontów.

Potrzeba jest matką wynalazków. Jasne, ale przecież niby nihil novi sub sole. Nie mamy, zdaje się, nowych potrzeb, ponad te, które już zaspokoiliśmy i którymi po dekadencku nadal się karmimy ulegając czarowi repetycji. Muzyka, umówmy się na chwilę, nie zaproponuje nam już nic, co zmusiłoby do eksperymentowania ze środkami wyrazu. Samej potrzeby może i więc nie ma, ale jest zawsze aktualna potrzeba chwili, jednostkowej wizji, nieporównanie bardziej hermetycznej od jakiejkolwiek pracy naukowej czy dzieła snobizmu, ale, paradoksalnie, także nieporównanie bardziej uniwersalnej. Co kogo mogą obchodzić Wyznania Rousseau, jeśli mamy całą masę pamiętników doby Oświecenia, bardziej skupionych na odmalowaniu kolorytu epoki, wyraźniej ewokatywnych, kompetentnych historycznie, nie przeinaczających faktów pod prawdę własną autora?

Wyznania
, jak wiele innych książek, egzystują na zupełnie innym poziomie: dysków zewnętrznych kolektywnej świadomości, przenośnych symboli, skrystalizowanych wartości i pojęć, których jedyną funkcją jest bycie nośnikiem za każdym razem jednostkowego doświadczenia, które w każdej chwili można otworzyć jak szkatułkę i zaciągnąwszy się jej zawartością zobaczyć nowe wyzwanie albo przywrócić sobie jeszcze raz to, co ukonstytuowało wszystko, czym wedle własnego zdania jesteśmy. Muzyka jest perfekcyjnie identyczna z tym doświadczeniem niesionym przez literaturę. Racjonalne postrzeganie go jest bezcelowe i bawi tak bardzo jak najnowszy tom Scaruffiego, tym razem kompilujący, o ironio, różne teorie na temat sposobów działania podświadomości. Odrzucenie muzyki jako zapisu doświadczenia jednostki, odrzucenie recenzji jako ekfrazy procesów jednej psychiki (artysty) odmalowanej analogicznym materiałem psychiki drugiej (krytyka), jest scedowaniem odpowiedzialności za dobór własnej treści wewnętrznej na subiektywny, znawczy, pick of the pack krytyków. Pochwała faktograficznego dyskursu przez olśnionych diapazonem zracjonalizowania na jaki wspięła się rozmowa o płytach (nieprzystawalność wagi samych określeń na linii podmiot-przedmiot!), wyraźnie obnaża fikcyjność emancypacji odbiorcy, tak dumnego ze swojej rzekomej władzy kreacyjnej w ramach zwartej społeczności web 2.0.


Cień i Brak wyjścia


Niewiarygodne jest, aby historyzm, chwilami wręcz scjentyzm, był potrzebą odbiorcy poszukującego rekomendacji płytowych lub inspirującej refleksji na temat muzyki. Niewiarygodne dokładnie tak samo jak wybuch zainteresowania historycznymi detalami powstania warszawskiego (casus Lao Che). Niewiarygodne jest, że młode zespoły głośno chwalą się, że ktoś w znacznym stopniu pomógł im nagrać pierwszą płytę (casus Kyst), bo mimo iż da się zaobserwować, że według ostatnich (łatwo zaakceptowanych przez leniwe społeczeństwo) standardów miernota jest nowym normalnym, ciągle jeszcze trudno uwierzyć, aby korzystanie z pomocy było dla artysty gloryfikujące. Niewiarygodne jest w 2010 roku, jako nastolatek, kochać Beatlesów czy nawet Beach Boysów (casus lizusa). Poważne rozważanie Fab Four w '90 mogło jeszcze uchodzić z uwagi na mur berliński, ale w noughties i później równa się to średniowiecznemu odbiorowi, zjawisku niekiedy wypływającym na powierzchnię procesów recepcyjnych literatury (właśnie z uwagi na zgubne działanie kanonu):
(...) gdy chodzi o utwory antyczne, normy lektury całkowicie niemal ignorowały normy znajdujące się u podstaw odbieranych dzieł, mamy tu więc do czynienia z bezwzględnym narzuceniem w procesie komunikacji literackiej tych właściwości, które w średniowiecznej kulturze uznawano za jedyne do przyjęcia. Kultura ta realizowała więc możliwość skrajną i czyniła to z konsekwencją bodaj nie znaną żadnej inne epoce, a więc narzucała własne normy lektury, nie zwracając uwagi na to, co w tej dziedzinie proponowało odbierane dzieło. (M. Głowiński, Style odbioru)
Beatlesi i inne legendy nie mogą być papierkiem lakmusowym dla dzisiaj. Jeśli przyjąć, że posągi są kanonem, a najnowsze premiery literaturą obiegową, staje się jasnym, że Literatura obiegowa nie zasługuje nawet na miano parodii. Bo też nie udało się jej sięgnąć do starego wzoru; przysłonięty niezliczonymi naśladownictwami, nie opuścił półki. Cienie cieni, które są cieniami cieni. (M. Butor, Powieść jako poszukiwanie). Ale nie ma nic złego w cieniu - jest o wiele bardziej elastyczny i wielowymiarowy od przedmiotu, który go rzuca. W obecnej kulturze muzycznej niewykonalnym jest respektowanie stylu reprezentowanego przez Beatlesów jako odniesienia czy kontekstu dla najnowszych premier. Nie trzeba podziwiać Beatlesów i nie trzeba znać ich dorobku, żeby pisać o muzyce, tak jak lecąc samolotem nie trzeba oczekiwać na pokładzie ołtarzyka dla pomysłodawcy koła. Wizualizacja obłoconego wozu drabiniastego, który stanął u podstawy idei Jaguara, zabija przyjemność z przejażdżki manifestacją hybrydy luksusu i prędkości. Można mówić o konfrontacji między symbolem przeszłości jakim są Beatlesi a dzisiejszymi normami. Zapewne konfrontacja będzie jednak miała doprowadzić do ocalenia obu stron, do kompromisu, a dyskurs o sztuce nie jest tak odległy od życia jakby się zdawało: ten, kto zaproponuje kompromis wygrywa, a trudno sobie wyobrazić, aby proponować go mieli nowocześni słuchacze, których nie zajmują kolejne odsłony dziennikarskiej soap-opery rockism vs popism, a raczej immanentne traktowanie dzieła, czy to albumu czy singla, jako nośnika doświadczenia lub, co najmniej, przyjemności.

Braki wymuszają kreatywność w lawirowaniu, opracowywaniu zastępstw lub działania bez względu na brak uznanych narzędzi. Luki są matką wynalazków, podczas gdy potrzeba przesuwa się dzisiaj na miejsce ich dogorywającej babci. Na tle luki po Potopie, kompleksowa rozmowa o zjawiskach literackich polskiego pozytywizmu jest jak najbardziej możliwa a nawet bardziej konstruktywna niż dialog dwóch kompletnych podręczników. Ludzie-encyklopedie, ludzie sprowadzeni do wiedzy, do technik nagrywania i wypracowywania brzmień lub gromadzenia wiadomości – to wizja niepokojąca z uwagi na bezpłodność jej spełnień. Nowe powstaje w wyniku błądzenia, w wyniku stawiania tez, które nie mają poparcia, czasem też w wyniku przegranej z braku argumentów, która to porażka zmusza do wycofania się i wykucia własnej broni; własnej, bo raz obudzona odraza do racjonalizmu i logiki argumentowania faktem, na zawsze odciąga od instytucji dokumentu – interpretacji rzeczywistości obowiązującej tylko dzięki zasygnowaniu przez najbardziej zainteresowanych jej życiem: zapomnianych, choć nadal ślepo uznawanych, jej stwórców i wygodnickich epigonów.


Zresztą, wróć:
braki? Czy może przesunięcie się kanonu, aktualizacja do takich ustaleń jak np. posągowość Interpolu vs Joy Division jako muzyka, o której już tylko "się mówi", której to muzyki całościowym symbolem są Beatlesi? Przesunięcie z Janet Jackson do Rihanny itd. Formuła młodych adeptów muzyki nie jest też trzeźwa: nie powinno uczyć się dzieł, ponieważ prowadzi to do obudzenia się z ręką w nocniku, pośród zakurzonych posągów własnoręcznie dobranych w przeszłości faktów i własnoręcznie wylansowanych na kanoniczne przekonań. Aktualność wymyka się w takim wypadku z rąk, każąc szukać ucieczki w schyłkowych twierdzeniach o (ile już ich było?) wyczerpaniu się możliwości nowości. Zdobycie wiedzy, stanie się adeptem = końcowi poznania, przed którym ratuje tylko ciągłe aspirowanie, ponieważ sztuka jest dynamiczną reprezentacją fluktuacji nieogarnienie wielu pomysłów. Zadaniem krytyki nie jest przekazanie kolejnym generacjom swojego zestawu odrapanych sztućców, nawyku czołobitności wobec swoich Scaruffich i Reynoldsów. Nie ma potrzeby adeptów, tak jak nie ma potrzeby tradycji i bigotów, udających tylko trzymanie ręki na pulsie, aby przekonać o swojej gotowości do rewolucji - fikcyjnej, bo wyszłoby z niej tylko następstwo klonów, a nie zmiana perspektywy.

Nie ma więc wyjścia, skoro niewiarygodność jest świadomą pozą, a Autentyk jest fikcją. Jednak podobnie jak z cieniem: brak wyjścia jest wartością pozytywną; zmuszając do pozostania w miejscu i obserwowania toczącego się wokół ruchu, rodzi nową technikę: tworzenia drzwi do wewnątrz, nagabując do osobistego i immanentnego traktowania sztuki, z pominięciem jej kontekstów historycznych, społecznych i obyczajowych. Przypomina się wstecznictwo amerykańskiej Nowej Krytyki, ale minęło wystarczająco dużo czasu, aby idea ta mogła zostać rozwinięta, np. o kolejne z zapomnianych technik: anarchię interpretacyjną czy formułę anything goes Feyerabenda czy cokolwiek, co usunęłoby statyczność, oszczędzając otwarcie do wewnątrz.
Jest masa do zrobienia, setki dróg do wypróbowania.


Fantom nieskończoności


Współczuję każdemu, kto uległ faktografii, i empirii w ogóle, na tyle, aby przedkładać wyższość tak biednego realizmu jaki tu mamy nad omnipotencję fikcji. Wolimy łatwiejsze drogi: przeczytać ogromny artykuł i na podstawie bibliografii do niego uznać, że mamy do czynienia z nienaruszalnym sanktuarium wiedzy, do którego nie ma startu w inny sposób niż powtarzając ślady jego budowniczych. Uznać za autorytet kogoś, kto nauczył się wielu płyt, wielu dat, kilku nazwisk – przerobił więc wiele interpretacji wydarzeń, które ledwo co, ledwo, miały miejsce. To rzeczywiście prostsze niż na planie fikcji (tymczasowo) opracować własną wizję i przepchnąć ją do realu.

Wiedza o danym zjawisku, np. o współczesnej muzyce rozrywkowej jest tak samo skończona i możliwa do całkowitego objęcia w ramach jednej, przyjętej interpretacji, jak wiedza o doktrynach politycznych i religijnych ludzkości. Jednakże przyjęcie jakiejkolwiek interpretacji za dogmat to przedkładanie panowania jednej, choćby niewyobrażalnie obwarowanej poparciem dokumentalnym idei, nad ciągły rozruch, choćby i manifestujący się serią pomyłek. Wzmiankowane wyżej Brak wyjścia i Cień, pojawiają się równolegle do niezgody na stabilizację stanu wiedzy. Nawet jeśli jej nieskończoność jest fantomem - lepiej przemykać się poboczami, błądzić we mgle, niż opasać horyzont łańcuszkiem faktów, nieprzekraczalną ortodoksją, w której śpi się jak w czarodziejskim śniegu - wiecznym snem, z którego obudzić może tylko trucizna.


Wypożyczanie z pominięciem bibliotekarza

To, co szkodliwe w katalogowaniu, to że niektóre cyfry naklejone na dzieła są większe od dzieł samych, których blask poprzez swoje numerki wchłania bibliotekarz jak zaborczy satelita. Nikłe pozostałości odbitego światła, na mocy zestawienia natężenia płynącego z pasożyta, mamią do czczenia bezproduktywnego kompilatora miast biblioteki samej w sobie. Bibliotekarz jest bóstwem, które warto tknąć, aby przywłaszczyć sobie pozłotę i pozyskać dla swojej myśli i ekspresji bezpośredni dostęp do księgozbioru.

Niby odbiorca się emancypuje mogąc ściągnąć wszystko w 5 minut i spokojnie przewyższyć krytyka. Niby odbiorca się emancypuje, ale, z małymi wyjątkami, blogi, część wypowiedzi w ramach serwisów i opinie przypadkowych komentatorów dalej wyglądają jak porzucone łożyska większej, autorytatywnej myśli. W muzyce dalej gada się o szczytowej wartości kompozycji i nadal 90% nie wie o co właściwie chodzi, próbując doszukać się w końcu jakiegoś klucza jakości i sensu w Mrs Robinson albo All You Need Is Love albo porównywaniu Pinka do Mozarta, zamiast wziąć się raz w garść i dokładnie dookreślić, co tak naprawdę same lubią i jakie do tego określenia im pasują.

Nigdy jeszcze nie było takiego tłumu bojących się doznawać i doświadczać na własnej skórze, żeby potem przeprowadzić na ten temat własną, osobistą fikcję, zapis własnego doświadczenia. Zażartość dyskusji jest fikcyjna: z rzadka toczy się na temat, częściej o ustalenie repertuaru oświadczeń kompromitujących i gloryfikujących wypowiadającego lub sprowadza się do odpytywania się z poczynionych notatek. Nie chodzi mi wyżej o post-modernistyczne, spauperyzowane Exegi monumentum (choć powszechne jest oczekiwanie sławy po pół roku prowadzenia zjadliwego bloga), ale o własne doświadczenie, którego zapis, uporządkowanie w najciemniejszą choćby narrację, ubogaca, sprawia, że, poddawszy opowieść różnym perspektywom i kątom naświetlenia, człowiek zaczyna działać sam, uwolniony od złudnego bezpieczeństwa uzależniającego towarzystwa autorytetów – obcych reflektorów. Nie ma emancypacji odbiorcy, dopóki nie wierzy on, że i jego opowieść o dziele jakim jest odbiór, jest ważna i że jest zupełnie inna od doświadczeń innych odbiorców, które warto poznać i dialogować z nimi, w głębi ducha szanując ich odrębność, ale unikając utożsamień, czci i porównań na czyjąkolwiek korzyść.
Dorzucając nowe książki, usiłujemy przebudować całą powierzchnię tak, aby powstać mogły w niej okna. Weźmy przykład najprostszy: powieść zwaną realistyczną; niech będzie to powieść dziewiętnastowieczna; czytam ją; odnajduję w niej aspekty własnego życia; a jednak pewne znaki ostrzegają mnie natychmiast: opisany świat nie jest tym, który mogę zobaczyć, inne są pojazdy, inaczej są ubrane kobiety. Automatycznie przystosuję to opowiadanie, przetłumaczę je; przez cały czas, kiedy czytam, w próżni pomiędzy światem ukazanym mi przez literaturę i światem w zasięgu moich oczu powstaje inna powieść (albo dramat, esej), gdzie zostaną zneutralizowane wszystkie szczegóły, które nie pozwalają mi się w niej rozpoznać. Dzieło się podwaja. Każdy czytelnik wychodząc od proponowanych znaków nie tylko ustala jakieś wyobrażenie, ale opisuje na nowo to, co czyta. (M. Butor, Powieść jako poszukiwanie)

12 komentarzy:

  1. Jeżeli dobrze zrozumiałem Twój tekst - acz nie jestem tego pewien - to postulujesz m.in.:
    - zniesienie autorytetów (skoro tak to po co sam powołujesz się na "nazwiska"?),
    - interpretację 'sztuki' na bazie własnych doświadczeń (autentyczna rozmowa zasłyszana na uczelni, A: Co to ta Coma? B: Hardkorowa poeazja śpiewana. Ja mówię, że tó gówno.), co jest (dość pretensjonalne!) niefortunne poprzez odmawianie sztuce prawa do kontekstu.

    Jeżeli jednak Twój tekst to cwane wynaturzenie screenowych esejów (z ich bagażem błędów) to luz, piona, acz "nie rozumiem".

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja pierdole, człowieku idź się leczyć. Mam wrażenie, że każdy swój tekst piszesz jak jesteś nawalony. Przecież tego się nie da czytać. Weź się zapisz na jakąś "logikę dla przyszłych polonistów". Pompatyczne grafomaństwo. Kolokwializmy pomieszane z mądrymi słowami z akademickich ksiażek. Monotonne pieprzenie autora przeświadczonego (zapewne) o swej niesłychanej zajebistości - oto, czym jest powyższy tekst. (nie wdając się w napinkę Porcys vs Screenagers).

    Sonia M.

    OdpowiedzUsuń
  3. ...współczuję Twoim rodzicom i znajomym!

    OdpowiedzUsuń
  4. jakim znajomym?!

    OdpowiedzUsuń
  5. Dobra, baby, wróciłem z ryb to wam powiem. Okonie tuż pod taflą, śnieg nie wróci.

    @anonimowy: Nie ma co rozumieć. 'Wynaturzenie' w całej rozciągłości znaczeń, bingo! lepiej bym tego nie ujął. Ten tekst to rzeczywiście potwór: irracjonalny, alchemicznie 'ciemny' wywód, statek kosmiczny z drewna. Zdegenerowany, barbarzyński bliźniak esejów Screenagers, do których nie mam poza ich skrajnie faktograficznym klimatem żadnych zastrzeżeń, stąd tekst nie jest parodią. Po prostu po lekturze pierwszych pięciu z tych publikacji zbyt łatwo przyszło mi wyobrazić sobie, że wszyscy będą chcieli tak pisać, masa ludzi przeryje te bibliografie i cały polski rec-writing będzie bazował na tej jednej wersji historii, magnetyzującej objętością i rzetelnością, ale boleśnie okulałej pod względem wyrafinowania i udziału 'człowieczeństwa'. Te eseje, wydrukowane i wykuwane, zafunkcjonowały mi jako spełnienie marzeń niektórych: poprzez trzepanie odpowiednich źródeł walić we wszystko seriami faktów, w końcu dołączając do swojego wyobrażenia 'ekspertów'. Po części 6. i 7. cofam ostrze, które samo się otworzyło w reakcji na (niezamierzony przecież, wierzę w szczery pęd autorów do poszerzania własnych horyzontów dla samej idei poszerzania horyzontów) demoralizujący w swojej jednostronności i arbitralności racjonalizm pierwszych pięciu części.

    Z uwagi na naturę tekstu, rezygnuję z usprawiedliwiania go, tłumaczenia czy rozwijania, ponieważ wartość wyrzygów mierzy się rozmiarami pęknięć i sprzeczności w nich zawartych; na ten moment tekst pozostaje aktualny jako szarlatanersko postulatywne nemezis informatywnych esejów i wcale nie mam ochoty się z niego wycofywać, ponieważ bawią mnie takie wiktoriańskie eksperymenty (wspaniale integralną częścią tego są komentarze), a kto wie: może kiedyś okaże się nawet uzasadniony? Miłego wieczoru!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ach! Więc to tylko taki eksperyment językowy
    i zabawa formą. Co za ulga, bo już myślałem, że ty tak na poważnie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie no, nie tylko, halo. Tekst w bezpośredniej reakcji na screen-eseje 1-5 był uzasadniony i może jeszcze kiedyś będzie, ale teraz nie jest. Jak pisałem: miałem pewien przyrost obaw (zdanie wstępu) jako czytelnik polskich recenzji, ale zostały one dostatecznie zniwelowane. Doskonale zdaję sobie sprawę z wymowy tej rozprawy (zdanie wstępu). Wiele jej cząstkowych postulacików, gdyby je wyizolować (negacja autorytetu, negacja jedyno-kompetencji, interpretacja 'osobista', 'impresjonistyczna', przeważająca nad przytaczaniem kontekstów i faktów, dezaktualizacja posągów), zostało wypowiedzianych na poważnie i nie wycofuję się z nich, chociaż wolałbym nie dyskutować w tym momencie, ponieważ wartość tej tutaj doraźnej treści, jak pisałem, uzasadniają szczególnie, w ramach eksperymentu z wiktoriańską formą, romantyczne rozmiary sprzeczności z jakimi borykają się, "dziwiąc się sobie", kolejne akapity i to te pęknięcia zasługują na peany lub wpierdol, bo nie wierzę, żeby ktoś przeczytał to monstrum od początku do końca. Mam nadzieję, że wyraziłem się dostatecznie niejasno, aby kontekst eseju i czasów, w jakich przyszło nam żyć, wydał się istotny dla zrozumienia nurtu w jakim porusza się ten komentarz. Elo.

    OdpowiedzUsuń
  8. Czyli podtrzymujesz tezę o całkowitej separacji dzieła od kontekstu w jakim zostało stworzone?
    Jednak wydaje się, że muzyka to pewna droga i proces, który wykorzystuje przeszłe dokonania żeby dojść do nowych brzmień, dźwięków i pomysłów. Jest więc raczej ściśle związana z rzeczywistością, wynika z czegoś i do czegoś ma prowadzić. Trudno tworzyć w całkowitej próżni.
    Co do interpretacji 'osobistej', to zawsze sądziłem, że powinna ona być nadrzędna wobec wszelkiej innej. Jeżeli czytam recenzję danego autora, to chcę przede wszystkim poznać jego wrażenia i opinię, a nie powoływanie się, czy wrecz zasłanianie, tzw. autorytetami. Konsekwentnie więc przedkładam podejście 'wrażeniowe' nad analitycznym, jako że paradoksalnie uzyskuję więcej informacji właśnie tym pierwszym sposobem.

    OdpowiedzUsuń
  9. Całkowita separacja nie. Chodzi mi konkretnie: o uniknięcie sytuacji, kiedy po przytoczeniu faktograficznego kontekstu dzieło się kończy dla interpretacji. Rozmowa o Różewiczu czy "Johnny Cash At Folsom Prison" z pominięciem takich anegdot jak II wojna światowa czy koncertowanie w więzieniu jest bardzo ogołocona, pozostawia oczywisty niedosyt. W wypadkach utożsamienia realnych przeżyć autora z jego sztuką jest konieczne podejście faktograficzne, ale spełni się w jednym akapicie. Nie może być tak, że dzięki faktom, idąc przez cały dorobek Różewicza każdy wiersz postrzega się przez pryzmat wojny a domysły na temat innej genezy z miejsca zbijane są obowiązującymi "datami i miejscami". Przecież w powszechnym mniemaniu Różewicz nie napisał żadnego erotyku - wszystko to metafory holocaustu :)

    Historyzm i faktografia często więc spłaszczają, idąc na rękę postawie bierności (stąd każda propaganda posługuje się faktami, statystyką itp.), nie zachęcając do poszukiwania dostępu do świata cudzego doświadczenia. Jest to demoralizująca strona postrzegania faktem. Powołanie się na biografię czy "kluczowe wydarzenia epoki" to wytłumaczenie łatwe, a jednocześnie "potwierdzone" - panaceum. Jakiś czas temu byłem świadkiem właśnie taką metodą przeprowadzonej jebanej egzekucji na "Ziemi jałowej" Eliota. Zatrzęsienie przypisów i przywołanie kontekstów sprawiło, że uderzające (i prostolinijne!) piękno samego obrazowania zostało kompletnie pominięte. Fikcje służą m.in. kompensacji, wcielaniu się w role, zaspokojeniu poczucia niewystarczalności realu, dopełniania go grą - zjawiskom psychicznym, które owocują sztuką, a nie mają nic wspólnego z procesualnością. Nie mówię już o takiej sytuacji, kiedy autor ma bez ogródek w dupie czas, w którym żyje. Teza: kobieta powołująca się na faktograficzne rozwiązanie dzieła, będzie tylko udawała radość z kostiumu sexy-maid na gwiazdkę.

    Czym inspirowali się pierwsi twórcy, skoro przed nimi 'nic nie było'? Procesualność sztuki/dziejów to nie jedyne zapełnienie próżni. Pewne zjawiska zawsze przyciągają ludzkie zainteresowanie, bo tak jesteśmy uwarunkowani (kognitywizm, mimesis). Myślę więc, że często sięga się po prostu po emocje, przeczucia, odwzorowania natury, odruchowe reakcje i skojarzenia, atawistyczne wizje, archetypy, które motywują ludzkie ambicje stawania się; rzadziej zaś nurza w procesualności, bo zakłada świadome odniesienie się do toku dziejów, umiejętność śledzenia pewnych procesów, które to umiejętności wielu artystom są zupełnie obce, a jako zjawiska społeczne, dużemu odsetkowi po prostu nie zostają narzucone, z różnych względów.

    Kiedyś odnośnie jakiegoś poety natknąłem się na stwierdzenie, które brzmiało mniej więcej tak: "w tych trudnych czasach on właśnie jako jedyny nie dał dojść do głosu emocjom, trzymając je na wodzy rygorami klasycystycznej formy". W tym momencie mamy sięgnięcie twórcy w przeszłość, wynikanie twórczości z przeszłości (procesualność), ale wynikłe wyłącznie z osobistych uwarunkowań (np. skłonność do opierania się manifestowaniu uczuć). Niektóre dzieła są jak obrazki z jaskiń - proces jaki w nich zachodzi to obserwacja i odwzorowanie, tylko, pomijające wpływ realiów. To, że pierwotni ludzie, mając możliwości (oczy, ręce, barwniki), byli obojętni na realizm (m.in. jaki rzeczywisty bizon ma kontury?) jest najcenniejszą informacją płynącą z odkrycia tych obrazków. Także nie lekceważyłbym potrzeby chwili, intuicyjnego doboru formy do przekazywanej treści itd., np. autoterapeutyczne dzieła wymykają się procesowi - ich forma jest wybitnie ekspresjonistyczna, tzn. treść "sama znajduje najlepszy dla siebie język".

    Oczywiście masz ogrom racji a część moich refleksji składam na karb młodości, stronniczości i fascynacji. Mam jednak nadzieję, że jest chociaż trochę ciekawie i że zbyt nie namotałem. Dzień był długi.

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie odniosę się do pierwszego akapitu, bo się znam na Różewiczu jak na fizyce kwantowej. Rozumiem jednak mniej więcej co masz na myśli. Faktograficzne ujęcie bywa zgubne i nie prowadzi do żadnych wniosków ponad banalne i zbyt proste konstatacje i analogie. Spłyca wszystko.

    Natomiast problem inspiracji twórcy to już jest fascynujący temat. Czym się kierował Człowiek z Cro-Magnon wykonując malarstwo jaskiniowe czy kobiece figurki? Inspiracja musiała pochodzić z wnętrza, przy czym wychodziło im to przecież zupełnie naturalnie, bez udziału świadomości więc intuicyjnie - to najczystszy rodzaj aktu twórczego. Wychodzi na to, że owa potrzeba tworzenia jest równie stara jak sam gatunek homo sapiens i jest z nim nierozerwalnie związana. Nie tworzymy z chęci, z kaprysu, lecz dlatego, że zostaliśmy tak zaprogramowani. To właśnie potrzeba bawienia się w sztukę odróżnia nas od zwierząt (niestety nie wszystkich).
    Mamy, zdaje się, nie tak odległe poglądy na meritum zagadnienia.

    OdpowiedzUsuń
  11. Bardzo ciekawe kwestie poruszane wyżej w komentarzach. Wyczulenie na monopolistyczne zapędy faktografii. Artysta "rzadziej zaś nurza w procesualności, bo zakłada świadome odniesienie się do toku dziejów, umiejętność śledzenia pewnych procesów, które to umiejętności wielu artystom są zupełnie obce", skąd krok do Warburga, porządek ikonologiczny, ideologia epoki.
    Sam tekst natomiast przypomniał mi, czemu mam nie czytać "Dialektyki Oświecenia".

    OdpowiedzUsuń
  12. Nie lepszym pomysłem byłoby opublikowanie tego eseju w jakimś poważnym periodyku kulturalnym/muzycznym? ( sugerowałbym: verte.art.pl/ )Pisanie takich elaboratów na blogasku ogranicza zasięg rażenia takiego tekstu,zawęża krąg odbiorców. Rodzi też błędne wrażenie że tekst znajduje się na blogu, bo jest za słaby na bardziej oficjalną publikację
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń