piątek, 26 marca 2010

Forest Swords - Dagger Paths

Forest Swords
Dagger Paths

2010, Olde English Spelling Bee



8.0



Przygoda może zastać człowieka wszędzie zewsząd, lecz nie okłamujmy się: ich zagęszczeniu i jakości sprzyjają niecodzienne okoliczności. Spodziewałem się takowych po podróży przez lasy Rosji, jaką dla polowania powzięliśmy z Księciem i poetą Turgieniewiem. Nie zawiodłem się, choć nasycenie ciekawości świata kosztowało w tym wypadku wiele bólu. Do dziś zdarza mi się powłóczyć nogą, gdy zbiera się na deszcz.

Paląc radosną palbą do głuszców, ciężkich cietrzewi, niedźwiedzi i wampirycznych dzikusów, parliśmy przez połacie Syberii, okrywającej się na lato pąsem niezliczonych nasturcji, jakby ten jeden raz w roku, na powitanie tętniącej życiem pory, strojąc się w piórka oblubienicy. Nawet nieliczne osady Troglodytów emanowały spokojem i gościnnością bez zwykłych dla prymitywnych plemion podejrzeń wobec cywilizowanych. Zapuszczaliśmy się jednak coraz dalej i chcąc nie chcąc coraz ciemniejsze były nasze myśli. Otoczeni pustkowiem, przedziwnie gęstym i mrocznym, snuliśmy opowieści jak zwykle barwne, lecz podszyte cieniami. Poszliśmy jak gdyby, nie dogadując się wcześniej ni słowem, w zawody, który bardziej uśpi racjonalne zapędy towarzyszy. Faworytem od początku był oczywiście Turgieniew, mag słowa, ale długi czas ni ja ni Książę nie ustępowaliśmy poecie pola. Nasze baśnie rzedły jednak również, z nimi słowa w ogóle.

Seledyn choin, od których wierzchołków aż po korzenie ciągnęły się festony okurzonego mchu, zapędzał w głąb lasu jak kolejne fale zapraszające naiwnych żeglarzy w toń oceanu. Pragnąc stać się jak morze – toną w nim, pragnąc stać się jak las - byliśmy myśliwymi cichymi jak on. Nieustępliwymi jak jego wzrost. Lecz nie nietykalni, nie niezmienni jak on. Kolejny dzień spędziliśmy w ciszy przerywanej jedynie trzaskiem padających gdzieś w oddali drzew-molochów, połączonych z innymi siecią pnączy. Przesyłana nimi seriami drgnień wiadomość o śmierci zamykała na chwilę kielichy kwiatów, jak oczy wzbraniające się widoku końca. Pośród tysiącletnich kolosów, żywych monolitów kory i łyka, widzieliśmy cuda wykraczające poza wyobraźnię Europy, do której kraj ten jedynie w niewielkim stopniu przynależy.

W sercu kniei widzieliśmy pustą zbroję ze szklanych płyt. Spętaną pnączami pustą zbroję, pod której przeźroczy powierzchnią kłębiły się dziesiątki widmowych złych ócz. Ukryci w gęstwinie śledziliśmy pochód czarnych gigantów, z których największy niósł na szerokim barku białą boginię o pałających febrą orgii oczach. Deptaliśmy szkielety myszy, przemykające z klekotem suchych kostek między kępami kwietnych paproci, nie mogąc uwolnić myśli od snucia szalonej baśni o pałającym mocą szklanym rycerzu, spętanym magią przebiegłej i zdeprawowanej wiedźmy. Jej nagość jak jadowity urok władała plemieniem demonów, które wiodła na manowce z równą łatwością jak nasze intelekty. Wkrótce pożarła mnie zazdrosna Syberia, malarią czy febrą. Może naprawdę spadałem.



Upadek czy choroba, lot dłużył się. Posłyszałem krzyk Księcia, ale stałem się nań głuchy przy bolesnym otarciu o ścianę studni, w której głąb zmierzałem. Czerwień. Pulsujący szkarłat bólu i mój własny wrzask huczący w głowie, kiedy odważyłem się sięgnąć w dół, do własnej nogi, i namacać wystającą kość. Leżałem nie słysząc towarzyszy i nie czując wiele ponad toczący ciało płomień. W ciepłym, mdłym świetle płynącym z góry nie mogłem rozeznać kształtów. Wzrok z trudem przedzierał się przez wirujący w blasku kurz. Pojedyncze warknięcie ostrzegło mnie jednak, że nie jestem sam. Że w studni, w której nie utonąłem, zamiast wody mieszka inna śmierć.

W tym samym momencie, w którym morda bestii zamknęła się na mojej ręce, przebiłem błony bólu chłodnym ostrzem trzeźwiącej, drapieżnej myśli, narodzonej nie w mózgu, lecz w dłoni. Zanurzyłem lufę rewolweru w szorstkiej sierści i automatycznie wypaliłem, gdy tylko poczułem przeszkodę czaszki. Kula przeszyła łeb bestii, szarpanie ustało. Opadłem z resztek sił tuląc się do drgającego konwulsyjnie, gorącego cielska. Wybudzony po godzinach mroku, zdołałem wstać i podpierając się leżącym nieopodal kijem jak na zaimprowizowanej lasce, dojść do jednej ze ścian studni. Przycisnąłem do niej plecy, uśmiechając się błogo do rześkiego chłodu toczących się głęboko w ziemi źródeł, których pływ orzeźwiał udręczone ciało. Po chwili ból wrócił płomiennymi kołami. Zdało mi się przez chwilę, że ślepnę, tak bardzo napięte miałem nerwy. Dno studni kołowało jak sęp czekając ostatniego spazmu rannego wędrowca.

Wśród szkarłatnego bólu, tuż obok niego, omijając nie dość skrupulatnie jego do białości rozgorączkowane odnogi, ciągnąłem za sobą złamaną nogę obchodząc dno studni. Macając przed sobą drżącą ręką, natknąłem się na wpuszczoną w ścianę drewnianą płytę z wzorem przypominającym zabawkę, którą widziałem kiedyś w Chinach: na płaskiej powierzchni wyryto labirynt, do którego serca miała dotrzeć kulka wprawiana w ruch zręcznymi podrzutami ręki gracza. Utkwiłem źrenice w wejściu labiryntu i odprowadziłem mętnym wzrokiem drogę aż do serca węża. Obserwowałem niemo jak ścieżki labiryntu rozświetlają się i pękają blaskiem, a moje udręczone ciało zostaje rzucone w tył barwną astralną eksplozją i pada bezwładnie na truchło bestii zapadając się w jej futrze, nieomalże wygodnie, imitując pozę zblazowanego gentlemena znużonego senną atmosferą clubu. Był to widok groteskowy z uwagi na stan mojej fizyczności: złamana noga ze stercząca kością, poraniona twarz, poszarpana kłami ręka, z której na zakurzone dno studni kapała wolno krew, spływając się w jedną kałużę z posoką potwora, którego położyłem wcześniej trupem. Dopiero teraz, patrząc oczami ciała astralnego, mogłem ocenić rzeczywiste rozmiary obrażeń.



Poczułem wyraźnie: nie ma powodu wracać do okaleczonej powłoki, pełnej ograniczeń, zagrożonej unicestwieniem 24/7. Porzucając ciało, całym astralnym jestestwem wytrysnąłem do góry, przecinając wstęgi stęchłego powietrza jamy, w którą wpadłem. Z zachwytem wzleciałem aż do wierzchołków drzew, aby spoglądając w dół przysłuchiwać się palbie, którą Książę i Turgieniew dziesiątkowali hordę Troglodytów. Widocznie małpoludy czciły dół, który uwięził bestię – nie dość, że ograniczył potwora, to pozwalał im także na wybieranie bosakami pozostałości jego uczty. Kilka takich narzędzi, byle jak skleconych, leżało tu i ówdzie, tuż obok stygnących już dłoni. Opadłem na ziemię dając znaki towarzyszom, ale nie widzieli mnie, a jedna z kul wypuszczonych przez poetę przeszyła mego ducha nie zostawiając śladu bólu, wyrzucając za to w powietrze wybiegającego spomiędzy drzew prymitywa.

A więc byłem astrem, spektrem bladnącym z każdą chwilą z dala od ciała. Dopóki trwa srebrna nić mej pamięci o nim, dopóty tylko nie umrze, dopóty będę mógł na powrót je nawiedzić. W barwach smaków i dźwięku tego, co widziałem, dostrzegałem nikłość widzenia, które służyło mi przez lata. Wiedziałem teraz, że byłem mewą błądzącą nad wydmami Sahary zanim przeszyła mnie strzała kuszyckiej księżniczki, a kiedy spadłem do jej stóp, wniknąłem w rubin wpleciony w misterne sploty jej turbanu. Byłem przeklętym klejnotem z Mogok i jako esencja klątwy także jadem połkniętym przez chciwego złodzieja. Zanim umarł został ograbiony z pierścieni. Rozmnożony w kilka tandetnych sygnetów, spotkałem się na powrót po setkach lat, przetopiony na srebrną kulę godzącą w serce mej ukochanej, która wielbiła krew niemowląt i dziewic, niewinna tej zesłanej przez diabła oskomie. Przebiłem całym pędem jej zbolałe serce i ukoiwszy jej żądze tkwiłem w ścianie przez lata. Wyłuskany po wiekach przez brudnego żebraka, służyłem jako suwenir króla i amulet alchemika, czciciela Kabeiro, aż w końcu wolny, po dziesiątkach tysięcy dni i nocy w przedmiocie, istotnie: podróżuję z Księciem i Turgieniewem po lasach Rosji. Wróciłem.

Zbudził mnie łopot skrzydła namiotu zwolnionego z linki i rześki powiew wiatru dmącego nad polami nasturcji. Wiew letniej tundry wlał nowe siły w ciało zdrętwiałe w letargu. Podniosłem się i wyszedłem na zewnątrz. Powitali mnie Książę i Turgieniew, ściskając ze śmiechem moje pobladłe dłonie. Chwiałem się wycieńczony w ich objęciach. Niepewnie się uśmiechając przebiegłem wzrokiem niezmierzone połacie stepu, na którym obozowaliśmy. Ogarnąwszy przestrzeń, dostrzegłem nieznajomego siedzącego przy ognisku. Czarne, wyrysowane węglem linie przecinały jego twarz, od połowy czoła chybotliwymi kreskami przez powieki, do połowy policzków. Bez słowa przyłożył palec do przedramienia, na którym widniał tatuaż identyczny układem linii z płaskorzeźbą zdobiącą studnię, w której onegdaj tkwiłem. Tknięty przeczuciem uniosłem rękę, odciągnąłem koszulę, potem bandaże zakrywające zranienia po ukąszeniu bestii. Koliste ślady potwornej szczęki, poszarpane brzegi znaczące trasę kłów, urywane pozostałości ich szarpnięć, układały się pąsowymi smugami w dobrze znany mi wzór.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz