The Centauri Agent
2010, Vulpiano
5.6
Kiedy pisałem o Shadow Kingdom, wydawnictwie, które zaprezentowało Natural Snow Buildings szerszym masom, wspominałem o monotonii, celebracji jednolitego pejzażu, graniu pod poszukiwaczy ekstremów wypinających się na wszystko opatrzone tagiem post-rock bez równoczesnego pochylenia nad hipokryzją nabożnego doświadczania snobistycznej odmiany przebrzmiałego genre. Pisałem też o samospełniającym się odbiorze i stwierdzałem, że piękno się przydarza. W dziele o takich rozmiarach trudno nie zmieścić, choćby przypadkiem, kilku sekund urody. Wszystkie te i inne jeszcze uwagi pozostają aktualne przy okazji Centauri Agent. Nihil novi sub NSB, więc tylko kilka spostrzeżeń spisanych na bieżąco w formie raptularza z podróży po najnowszej, dwugodzinnej filii:
CD1: Otwierają fragmenty pogodne, o tyle na ile jest w stanie udźwignąć taki nastrój pochodna post-rocka, drone i ambientu. Początkowe etapy Our Man On Centauri wyznacza głęboko wstawiona w prawy kanał seryjka dźwięków łudząco podobna do otwarcia refrenu Beach Party Air France. Mile filigranowego klimatu całości dopełnia mięciutki tamburynek wracający jeszcze na drugiej płycie. Z czasem, kiedy już zagnieżdża się świadomość odbierania TEGO, definicja etapu się zmienia. Po ośmiu minutach przestrzennej impresji opisującej swoją jasnością, rozleniwieniem i paradoksalną gorączkowością komplikacji tajemnice kanikuł i ekwinokcjów, następuje obszerny fragment ewokujący więdnięcie, kurczenie się, spopielanie. Rozwidlona ścieżka zrasta się w prostej gitarowej melodii wprawionej w chropawy marmur monochromatycznego ambientu. Takie kontrastowe zestawienie, symbolizując uwięzienie prowokuje do majestatycznych rozmyślań snutych, przycupnąwszy, na wyszczerbionej zębem czasu antycznej kolumnie, zwalonej w morze tak, by można było wygodnie zanurzyć stopy w słonym symbolu nieskończoności i wiecznych powrotów.
Jeszcze pod sam koniec zagubione bębny sugerują możliwość powrotu witalności, ale jednak wszystkie drogi prowadzą ku dark ambientowym suitom. Od połowy szesnastej minuty do końca utworu, czyli niemal pół godziny, rozbijamy się po morzu ciemności przerywanym momentami zdystansowanych wokaliz, rozmazywanych po przestrzeni odsłuchu jak szara, miękkim grafitem rysowana, zorza. Drugi i ostatni na tej płycie Accidental Remote Viewer zawiera drone-postfolkowe streszczenie sąsiada. Skrzętnie motając rozpasane przez poprzednika wici chaosu, zapowiada kluczenie jakie rozegra się na drugim kompakcie. Wyraźny trzask czarnej płyty oblewa rumieńcem, tak frajersko brzmi wyryty na monolicie dyskografii-kontynentu.
CD2: Wyczuwalne znudzenie formułą prowadzi ku dziewięciu kompozycjom o pokazowo folkowej konduicie kamuflującej zamiłowanie autorów do post-rocka. Zabieg trochę samobójczy, bo powielający aranżacyjne manewry z solowych projektów Mehdiego (TwinSisterMoon) i Solange (Isengrid). Stosunkowo piosenkowa forma uniemożliwia gargantuiczne rozmiary, tym samym upodabniając Natural Snow Buildings do wielu innych przedsięwzięć. W pierwszym, typowo narracyjnym, lekko symfonicznym kawałku powraca tamburyn i jest to chyba najprzyjemniejsze zagranie całego kompaktu. Ten to właśnie niepozorny instrumencik zaraża resztę lekkością swawoli: można rozróżnić instrumenty, podział na tła i bliższe plany nad podziw łagodnej przejrzystej przestrzeni, dopuszczającej akustyki, rytmy, błękitno-krwiste skrzypki nie straszące mutacjami w drony, i wokale swobodnie poruszające się po szczęśliwych bezdrożach misheardu. Im słowa wyraźniej artykułowane tym szybciej wzrasta zakłopotanie tymi kawałkami, jak w spektakularnie popsutym Storm of Ressurection. Ekspansywna paranoja zazoomowanych, hermafrodytycznych wokali lub precyzyjniej: głosów, potrafi irytować, przywołując pod zapobiegliwie uzbrojone oko wzniosło-pedalski apokryf z podróży Dantego po kręgach piekła pod przewodem partnersko usposobionego Wergiliusza.
W gruzy musi też runąć desperacka interpretacja bibliofilska, odnajdująca paralele między tymi kawałkami, a rozdziałami książek Eco, obszernymi, pełnymi tajemnic, zakładającymi zaangażowanie odbiorcy, pożytkującymi na tło suspensu średniowieczne realia (Imię róży) lub niesamowitość tajnych zgrupowań i kultów (Wahadło Foucaulta). W ten sposób wsparty, Centauri Agent mógłby bronić się imponująco, korespondując z lekturami wymagającymi a przecież poczytnymi, głównie z powodu mechanizmów recepcyjnych dowartościowujących odbiorcę lub gwarantujących mu długie minuty wstydu. Tyle, że jedna różnica: ta muzyka (nawet w przejrzystym i stosunkowo bezpretensjonalnym wydaniu) bardziej nudzi niż porywa, nie proponuje gry, nie przekracza uciskającej obręczy statycznego obrazowania, niewygodnej chyba już także dla samych twórców. Olśniewający pejzaż był zapewne świadkiem masy interesujących wydarzeń, ale przewodnik odtwarza historię z pocztówki, bardzo linearnie, do czego Eco by nie dopuścił, nie śmiąc założyć, mimo całej sardoniczności, że czytelnik koniecznie się pogubi i oniemieje, jeśli tylko książka będzie gruba.
Ten literacki kontekst ma sens nie tylko w charakterze materiału porównawczego obnażającego słabości NSB, ale stanowi też pozytywną receptę na rozwój. Narrację rusza z miejsca tasowanie obrazów, planów, czasów i miejsc. Proste rzeczy: retrospekcje, retardacje, futurospekcje, w końcu moda, stylizacja, polemika, parodia... Weźmy tak obszerne powieści jak Mason&Dixon Pynchona, Bakunowy faktor Bartha i wspomniane już tytuły Eco: wszystkie one nie przejmują się realiami, ulegając pokusie fantazjowania, kreacji światów możliwych, heterotopii, żonglowania teoriami paranaukowymi i przywoływania co i rusz tez idealnych, możliwych do sprawdzenia tylko w równie idealnych warunkach, a więc nigdy. Powieści te mienią się, korespondując ze sobą i dopełniając się nawzajem dzięki różnorodności i świadomym kreowaniu miejsc ciemnych. Nie kontynuują raz zasygnalizowanego uniwersum, ale kontynuują ekspansję autorskiej myśli na wszystkie dostępne, manipulując alternatywami. Wszystkie te książki są obszerne - niektóre sprowokowały swoją erudycją katalogi odniesień takie jak pynchonwiki. Czy dlatego, że składają się z uzasadnień historycznych, z faktografii, bibliografii i opisów umeblowania epoki? Nie, są takie i zaciekawiają tak mocno, bo autorom nie chciało się ich kończyć, tak barwną i ogarniającą były fantazją, w czego efekcie odbiorca połyka te grube tomy jednym tchem, pragnąc dorównać autorowi obyciem i biglem.
Natural Snow Buildings i każdy zresztą projekt operujący monstrualnymi miarami ma szansę tylko, jeśli będzie (postmodernistycznie) barwny, wykaże się odwagą improwizowania historii, poważy się na kłamstwo, jeśli prawda będzie dla odbiorcy nudna. Przede wszystkim jednak: postawi na przemieszczanie się i żądzę życia, choćby śniąc kosmosy z łupiny orzecha. Wyczulony na plastykę i sugestywność, wymagając od muzyki ewokatywności, zakochany w narratorach niewiarygodnych i samemu kłamiąc z nałogu, jestem znudzony Centauri Agent i Natural Snow Buildings, trwoniącym kolejne dwa tomiska na opis czegoś, co dobrze już znamy, a co gorsza - co oni sami znają tak dobrze, że ich opowiadające usta poruszają się z mechaniczną, rutynową regularnością. Centauri Agent przekonuje, że najświetniejsza kołysanka nie może być epicką przygodą, a tylko stroić się w jej piórka, i że z każdą sylabą utwierdzać musi słuchacza w spolegliwej, zgodnej z konwencją reakcji: przyśnięcia, lekceważącego próbę eksperymentu z ciekawością świata i wytrzymałością aparatu zmysłów. Bezsensowny, prący pod prąd regres rozumowania.
CD1: Otwierają fragmenty pogodne, o tyle na ile jest w stanie udźwignąć taki nastrój pochodna post-rocka, drone i ambientu. Początkowe etapy Our Man On Centauri wyznacza głęboko wstawiona w prawy kanał seryjka dźwięków łudząco podobna do otwarcia refrenu Beach Party Air France. Mile filigranowego klimatu całości dopełnia mięciutki tamburynek wracający jeszcze na drugiej płycie. Z czasem, kiedy już zagnieżdża się świadomość odbierania TEGO, definicja etapu się zmienia. Po ośmiu minutach przestrzennej impresji opisującej swoją jasnością, rozleniwieniem i paradoksalną gorączkowością komplikacji tajemnice kanikuł i ekwinokcjów, następuje obszerny fragment ewokujący więdnięcie, kurczenie się, spopielanie. Rozwidlona ścieżka zrasta się w prostej gitarowej melodii wprawionej w chropawy marmur monochromatycznego ambientu. Takie kontrastowe zestawienie, symbolizując uwięzienie prowokuje do majestatycznych rozmyślań snutych, przycupnąwszy, na wyszczerbionej zębem czasu antycznej kolumnie, zwalonej w morze tak, by można było wygodnie zanurzyć stopy w słonym symbolu nieskończoności i wiecznych powrotów.
Jeszcze pod sam koniec zagubione bębny sugerują możliwość powrotu witalności, ale jednak wszystkie drogi prowadzą ku dark ambientowym suitom. Od połowy szesnastej minuty do końca utworu, czyli niemal pół godziny, rozbijamy się po morzu ciemności przerywanym momentami zdystansowanych wokaliz, rozmazywanych po przestrzeni odsłuchu jak szara, miękkim grafitem rysowana, zorza. Drugi i ostatni na tej płycie Accidental Remote Viewer zawiera drone-postfolkowe streszczenie sąsiada. Skrzętnie motając rozpasane przez poprzednika wici chaosu, zapowiada kluczenie jakie rozegra się na drugim kompakcie. Wyraźny trzask czarnej płyty oblewa rumieńcem, tak frajersko brzmi wyryty na monolicie dyskografii-kontynentu.
CD2: Wyczuwalne znudzenie formułą prowadzi ku dziewięciu kompozycjom o pokazowo folkowej konduicie kamuflującej zamiłowanie autorów do post-rocka. Zabieg trochę samobójczy, bo powielający aranżacyjne manewry z solowych projektów Mehdiego (TwinSisterMoon) i Solange (Isengrid). Stosunkowo piosenkowa forma uniemożliwia gargantuiczne rozmiary, tym samym upodabniając Natural Snow Buildings do wielu innych przedsięwzięć. W pierwszym, typowo narracyjnym, lekko symfonicznym kawałku powraca tamburyn i jest to chyba najprzyjemniejsze zagranie całego kompaktu. Ten to właśnie niepozorny instrumencik zaraża resztę lekkością swawoli: można rozróżnić instrumenty, podział na tła i bliższe plany nad podziw łagodnej przejrzystej przestrzeni, dopuszczającej akustyki, rytmy, błękitno-krwiste skrzypki nie straszące mutacjami w drony, i wokale swobodnie poruszające się po szczęśliwych bezdrożach misheardu. Im słowa wyraźniej artykułowane tym szybciej wzrasta zakłopotanie tymi kawałkami, jak w spektakularnie popsutym Storm of Ressurection. Ekspansywna paranoja zazoomowanych, hermafrodytycznych wokali lub precyzyjniej: głosów, potrafi irytować, przywołując pod zapobiegliwie uzbrojone oko wzniosło-pedalski apokryf z podróży Dantego po kręgach piekła pod przewodem partnersko usposobionego Wergiliusza.
W gruzy musi też runąć desperacka interpretacja bibliofilska, odnajdująca paralele między tymi kawałkami, a rozdziałami książek Eco, obszernymi, pełnymi tajemnic, zakładającymi zaangażowanie odbiorcy, pożytkującymi na tło suspensu średniowieczne realia (Imię róży) lub niesamowitość tajnych zgrupowań i kultów (Wahadło Foucaulta). W ten sposób wsparty, Centauri Agent mógłby bronić się imponująco, korespondując z lekturami wymagającymi a przecież poczytnymi, głównie z powodu mechanizmów recepcyjnych dowartościowujących odbiorcę lub gwarantujących mu długie minuty wstydu. Tyle, że jedna różnica: ta muzyka (nawet w przejrzystym i stosunkowo bezpretensjonalnym wydaniu) bardziej nudzi niż porywa, nie proponuje gry, nie przekracza uciskającej obręczy statycznego obrazowania, niewygodnej chyba już także dla samych twórców. Olśniewający pejzaż był zapewne świadkiem masy interesujących wydarzeń, ale przewodnik odtwarza historię z pocztówki, bardzo linearnie, do czego Eco by nie dopuścił, nie śmiąc założyć, mimo całej sardoniczności, że czytelnik koniecznie się pogubi i oniemieje, jeśli tylko książka będzie gruba.
Ten literacki kontekst ma sens nie tylko w charakterze materiału porównawczego obnażającego słabości NSB, ale stanowi też pozytywną receptę na rozwój. Narrację rusza z miejsca tasowanie obrazów, planów, czasów i miejsc. Proste rzeczy: retrospekcje, retardacje, futurospekcje, w końcu moda, stylizacja, polemika, parodia... Weźmy tak obszerne powieści jak Mason&Dixon Pynchona, Bakunowy faktor Bartha i wspomniane już tytuły Eco: wszystkie one nie przejmują się realiami, ulegając pokusie fantazjowania, kreacji światów możliwych, heterotopii, żonglowania teoriami paranaukowymi i przywoływania co i rusz tez idealnych, możliwych do sprawdzenia tylko w równie idealnych warunkach, a więc nigdy. Powieści te mienią się, korespondując ze sobą i dopełniając się nawzajem dzięki różnorodności i świadomym kreowaniu miejsc ciemnych. Nie kontynuują raz zasygnalizowanego uniwersum, ale kontynuują ekspansję autorskiej myśli na wszystkie dostępne, manipulując alternatywami. Wszystkie te książki są obszerne - niektóre sprowokowały swoją erudycją katalogi odniesień takie jak pynchonwiki. Czy dlatego, że składają się z uzasadnień historycznych, z faktografii, bibliografii i opisów umeblowania epoki? Nie, są takie i zaciekawiają tak mocno, bo autorom nie chciało się ich kończyć, tak barwną i ogarniającą były fantazją, w czego efekcie odbiorca połyka te grube tomy jednym tchem, pragnąc dorównać autorowi obyciem i biglem.
Natural Snow Buildings i każdy zresztą projekt operujący monstrualnymi miarami ma szansę tylko, jeśli będzie (postmodernistycznie) barwny, wykaże się odwagą improwizowania historii, poważy się na kłamstwo, jeśli prawda będzie dla odbiorcy nudna. Przede wszystkim jednak: postawi na przemieszczanie się i żądzę życia, choćby śniąc kosmosy z łupiny orzecha. Wyczulony na plastykę i sugestywność, wymagając od muzyki ewokatywności, zakochany w narratorach niewiarygodnych i samemu kłamiąc z nałogu, jestem znudzony Centauri Agent i Natural Snow Buildings, trwoniącym kolejne dwa tomiska na opis czegoś, co dobrze już znamy, a co gorsza - co oni sami znają tak dobrze, że ich opowiadające usta poruszają się z mechaniczną, rutynową regularnością. Centauri Agent przekonuje, że najświetniejsza kołysanka nie może być epicką przygodą, a tylko stroić się w jej piórka, i że z każdą sylabą utwierdzać musi słuchacza w spolegliwej, zgodnej z konwencją reakcji: przyśnięcia, lekceważącego próbę eksperymentu z ciekawością świata i wytrzymałością aparatu zmysłów. Bezsensowny, prący pod prąd regres rozumowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz