Port Entropy
2010, wint
7.4
Port Entropy kojarzy się z dwoma znanymi z literatury tematami. Bardziej narzucający się jest nastrój karnawału, ale nie pantagruelicznego, a pogodnego, budzącego uśmiech i zawrót głowy jak kalejdoskop jarmarcznych pierrotów, których pochód zabawia gości egzotycznego jarmarku sztuczkami i historiami. Cukierki wybuchają po odwinięciu z błyszczących papierków, wiedźmy o najohydniejszych imionach zrzucają łachy ujawniając aparycję piękności, złodzieje grobów mają największe pojęcie o robieniu kabaretów. Opowiastki dziwaków krzyżują się wiążąc cały ewentualny mrok, przywołując mędrców ogłupiałych z miłości, osłabłych siłaczy i idiotów rządzących światem z przypadku, arlekiny i maski z Zamku krzyżujących się losów Italo Calvino, w którym niemi wędrowcy wymieniają się historiami układając narracje za pomocą sekwencji drobiazgowo iluminowanych kart tarota.
Utrzymany w ciemnej tonacji surowy debiut, Night Piece, był tak konsekwentny w roztaczaniu poetyckiego solilokwium, że nie było mowy o opuszczeniu gardy, co robiło swoje/wrażenie. Zdaje się jednak, że ludyczny wymiar sztuki pociągał Shugo od początku, czemu dał wyraz na kolejnych - L.S.T. (2006) i Exit (2008) - luźniejszych już i niestety o wiele słabszych płytach. Flirtując z rozmytym lo-fi i delikatnymi folkowymi balladami wciąż kompensował sobie niedostatki wiary w ekstrawertyczną część swojej osobowości. Dopiero więc utrzymane w klimacie pogody i zabawy, Port Entropy proklamuje wyzwoleńcze efekty zainteresowania Tokumaru popem i rozrywkową stroną muzyki. Nieśmiały niby i neurotyczny, porywa się tu z dobrymi efektami na jowialne wokale właściwe wrażliwcowi ośmielonemu słuszną banią sake i przekraczający granice kultur podręcznikowy feel good vibe. Melodie, dynamizm, dowcip, czyli przeciwieństwo wysublimowanych uczuciowych abstrakcji stawiających odbiorcy wymagania interpretacyjne. Mimo wszystko lub wbrew pozorom, jest to jednak album dorównujący siłą debiutowi.
W regularnych odstępach czekają na gości singlowe checkpointy: Lahaha, Straw, Malerina. Ławice uroczych, stroniących od ślamazarności piosenek śmigają między tymi hitami, lawirując między barwnym, dynamicznym folkiem a ciepłą urodą chamber-popu: Rum Hee z j-pop-rockowym outrem, Laminate ze spektakularnym wejściem intymizującej folktroniki w połowie drugiej minuty, teatralnie smutne Linne, pełno mocnych bitów i nagłych zwrotów akcji. Atakujące znikąd kulminacje pozostają świeże po wielokrotnym, łańcuchowym odbiorze. Słabsze punkty rozdania umykają właściwie uwadze w kontekście nie dających za wiele wytchnienia sąsiadów, dopiero z czasem prowokując skipy. Za cenę pierwszej ohydnej okładki w swojej dyskografii, Tokumaru nagrał płytę przywracającą sens oczekiwaniom stawianym przed twórcą Night Piece, jednocześnie poetyzując lekko swój dorobek: kamieniami milowymi jego talentu są albumy o przeciwstawnych ładunkach emocjonalnych, mocujące się z sobą, zaświadczając, że wyobraźnia Shugo daleka jest od nudnawego zastoju, sugerowanego dwoma poprzednimi jego wydawnictwami.