Ancestral Star
2010, Thrill Jockey
7.6
Moje czytanie fantasy zakończyło się dawno temu. Pomimo wcale licznych lektur nie wyniosłem z genre tyle, ile być może jest ono warte. Z perspektywy czasu sądzę, że wpływ na to miał, i ma nadal, fakt, że na mojej półce stoi prawdziwy klejnot: dwa pierwsze tomiki oryginalnego, Howardowskiego Conana. To pierwsze polskie wydania – jedno starsze ode mnie, drugie niewiele młodsze. Skąd się wzięły? Naprawdę nie mam pojęcia. We wstępie tłumacz określa fantasy mianem baśni nowoczesnej. Z takich oto zamierzchłych czasów pochodzą te książki.
Obok wyboru opowiadań, na których Howard szlifował swój styl, pierwszy tomik zawiera niepowtarzalny dodatek w postaci nakreślonej przez samego autora genezy uniwersum. Ten skromny rozdzialik (podejrzewam, że wyrwany przez wydawcę ze zbioru esejów Era hyboryjska) jest Sillmarilionem serii o Conanie. Szkicowaniem mitologii, topografii i całą resztą worldbuildingu najnowszych bestsellerów fantasy zajmują się korporacyjne think tanki. U zarania genre był to jednak niezbywalny obowiązek twórcy, który na kompletowanie imaginarium poświęcał lata. Howard rozpoczął niestandardowo, bo tomikiem poezji (Cimmeria). Spektakularny pokaz siły jego wyobraźni inicjuje jednak dopiero opowiadanie Wieża słonia. Conan jest jeszcze drobnym, prowincjonalnym złodziejem. Postanawia wedrzeć się do obrosłej w legendę wieży i wynieść z niej klejnot posiadający rzekomo magiczne właściwości. Skok ma jednak przede wszystkim zaprzeczyć upadlającemu wizerunkowi barbarzyńcy jako materiału na galery. Po perypetiach, na szczycie niesamowitej budowli Conan napotyka stworzenie przypominające Śiwę – indyjskiego boga z głową słonia. Stworzenie telepatycznie przekazuje prymitywnemu intelektowi barbarzyńcy swoją historię: od lotu przez otchłanie kosmosu, przez uwięzienie we wieży zdegenerowanego maga i wielowiekową służbę jego żądzy władzy, aż po wciąż tlące się marzenie o powrocie na rodzinną planetę.
Poza niespotykaną sugestywnością narracji, inspirowanej jeszcze opowieściami niesamowitymi raczej niż jakąkolwiek zborną myślą o fantasy, Howard onieśmiela charyzmatycznym stylem gry: wprowadza do partii rozgrywanej w świecie stylizowanym mniej więcej na średniowiecze zranionego, postarzałego i wykorzystywanego przez zdeprawowanego czarnoksiężnika kosmitę, sugerując, że właściwym pępkiem cywilizacji hyboryjskiej jest ów obcy, nie mana czy racjonalna myśl. Tym krótkim opowiadaniem Howard podważa cały wysiłek włożony w kreację autorskiego kosmosu, z wdziękiem światowca oświadczając, że całkiem możliwe, iż jego porywająca opowieść jest tylko cieniem cienia prawdziwej historii, dawno zapomnianej. Czy Hyboria jest uniwersum postapokaliptycznym, mierną pozostałostką po obcej cywilizacji? Czy przygody Conana, zbezczeszczone nieudolnie konkurującą z He-Manem kreskówką i potwornymi ekranizacjami ze Schwarzeneggerem, składają się na postapokaliptyczny epos o około dwie dekady wyprzedzający kanoniczne dla podgatunku powieści? Nie ma na to dowodów, ale sugestia padła, została podjęta przez autorów słabiutkich kontynuacji dzieła Howarda (goście z kosmosu powracają jeszcze niejednokrotnie, a na kartach powieści pojawiają się również artefakty, które czytelnik bardziej ogarnięty od Conana rozpoznaje jako skomplikowane mechanizmy lub ich odseparowane elementy) i może spędzać sen z powiek fanom konwencji.
Na wydanym dwa lata temu From Our Mouths A Perpetual Light Barn Owl przywoływali pustynie, tajemnicze dżungle i świątynie, klimat old schoolowego fantasy magii i miecza. W 2010 skupili się na kreśleniu pozornie dalekich od spektakularności obsydianowych, szklistych powierzchni znanych z surrealistycznej Ostatniej plaży J. G. Ballarda. Ancestral Star to odbywany letnim zmierzchem spacer między opuszczonymi wieżowcami albo po cienistym dnie zwietrzałego kanionu, którego wypolerowane upływem czasu ściany jasno wykładają warstwy geologicznej genealogii ziemi. Dorzućmy hasła takie jak desert rock i Earth i będziemy prawie w domu. Prawie, bo Barn Owl znacząco się rozwinęli: surowy, barbarzyński drone pozyskał wyraźnie impresjonistyczny, malarski wymiar. Plamy pylistego cienia przywołują na myśl beznamiętne, medyczne dubstepy, ale liryczna druga połowa albumu przerzuca pomost między suchym, ascetycznym Hex; Or Printing In The Infernal Method Earth a opalizującym nowością Dagger Paths Forest Swords. Generujące naturalny trans operowanie przestrzenią odsyła do hipnotyzującego space rocka obu części Dryystonian Dreamscapes Yume Bitsu (sugestywna, zaraźliwa stylizacja na wyzwolone z granic wykonanie live). Obszerne fragmenty na pozór nieczułych jamów konsultują dobór palety barw z kinematograficznymi projektami typu Mono lub World's End Girlfriend, a mistycyzm, którego nie mogło zabraknąć w tym nieprzyjaznym, skalistym otoczeniu, wyłania się za sprawą interesującej manipulacji: twarde, zdyscyplinowane riffy, przywołujące na myśl spartańskie brzmienie zastosowane przez Albiniego na tegorocznym albumie Scout Niblett, spoczywają w otulinie miękkich, płynnych drone'ów, które poddane skrupulatnie kontrolowanemu delayowi imitują wokale, przejrzyste jak obraz rzucany przez nierówno zasilany projektor ("Visions In Dust"). Przewijając się tu i ówdzie, sztuczka ta antycypuje piękny ghost noise'owy finisz "Light From the Mesa".
Początkowo nie ma się nic do powiedzenia. Ancestral Star zaczyna działać dopiero na odprężonego, wzwyczajonego słuchacza, subtelnie redefiniując jego oczekiwania wobec przyszłości drone, gatunku wydawałoby się od dawna już kompletnie skodyfikowanego. Łatwo uwierzyć, że za paręnaście lat ten album będzie dla jakiegoś miłośnika muzyki tym, czym antykwaryczne Conany były dla mnie jako czytelnika - artefaktem, przez pryzmat którego można z wyższością spoglądać na teraźniejszość, bo, sam szacownie postarzały, jest cieniem czegoś jeszcze starszego, co zginęło w mrokach czasu.
Obok wyboru opowiadań, na których Howard szlifował swój styl, pierwszy tomik zawiera niepowtarzalny dodatek w postaci nakreślonej przez samego autora genezy uniwersum. Ten skromny rozdzialik (podejrzewam, że wyrwany przez wydawcę ze zbioru esejów Era hyboryjska) jest Sillmarilionem serii o Conanie. Szkicowaniem mitologii, topografii i całą resztą worldbuildingu najnowszych bestsellerów fantasy zajmują się korporacyjne think tanki. U zarania genre był to jednak niezbywalny obowiązek twórcy, który na kompletowanie imaginarium poświęcał lata. Howard rozpoczął niestandardowo, bo tomikiem poezji (Cimmeria). Spektakularny pokaz siły jego wyobraźni inicjuje jednak dopiero opowiadanie Wieża słonia. Conan jest jeszcze drobnym, prowincjonalnym złodziejem. Postanawia wedrzeć się do obrosłej w legendę wieży i wynieść z niej klejnot posiadający rzekomo magiczne właściwości. Skok ma jednak przede wszystkim zaprzeczyć upadlającemu wizerunkowi barbarzyńcy jako materiału na galery. Po perypetiach, na szczycie niesamowitej budowli Conan napotyka stworzenie przypominające Śiwę – indyjskiego boga z głową słonia. Stworzenie telepatycznie przekazuje prymitywnemu intelektowi barbarzyńcy swoją historię: od lotu przez otchłanie kosmosu, przez uwięzienie we wieży zdegenerowanego maga i wielowiekową służbę jego żądzy władzy, aż po wciąż tlące się marzenie o powrocie na rodzinną planetę.
Poza niespotykaną sugestywnością narracji, inspirowanej jeszcze opowieściami niesamowitymi raczej niż jakąkolwiek zborną myślą o fantasy, Howard onieśmiela charyzmatycznym stylem gry: wprowadza do partii rozgrywanej w świecie stylizowanym mniej więcej na średniowiecze zranionego, postarzałego i wykorzystywanego przez zdeprawowanego czarnoksiężnika kosmitę, sugerując, że właściwym pępkiem cywilizacji hyboryjskiej jest ów obcy, nie mana czy racjonalna myśl. Tym krótkim opowiadaniem Howard podważa cały wysiłek włożony w kreację autorskiego kosmosu, z wdziękiem światowca oświadczając, że całkiem możliwe, iż jego porywająca opowieść jest tylko cieniem cienia prawdziwej historii, dawno zapomnianej. Czy Hyboria jest uniwersum postapokaliptycznym, mierną pozostałostką po obcej cywilizacji? Czy przygody Conana, zbezczeszczone nieudolnie konkurującą z He-Manem kreskówką i potwornymi ekranizacjami ze Schwarzeneggerem, składają się na postapokaliptyczny epos o około dwie dekady wyprzedzający kanoniczne dla podgatunku powieści? Nie ma na to dowodów, ale sugestia padła, została podjęta przez autorów słabiutkich kontynuacji dzieła Howarda (goście z kosmosu powracają jeszcze niejednokrotnie, a na kartach powieści pojawiają się również artefakty, które czytelnik bardziej ogarnięty od Conana rozpoznaje jako skomplikowane mechanizmy lub ich odseparowane elementy) i może spędzać sen z powiek fanom konwencji.
Na wydanym dwa lata temu From Our Mouths A Perpetual Light Barn Owl przywoływali pustynie, tajemnicze dżungle i świątynie, klimat old schoolowego fantasy magii i miecza. W 2010 skupili się na kreśleniu pozornie dalekich od spektakularności obsydianowych, szklistych powierzchni znanych z surrealistycznej Ostatniej plaży J. G. Ballarda. Ancestral Star to odbywany letnim zmierzchem spacer między opuszczonymi wieżowcami albo po cienistym dnie zwietrzałego kanionu, którego wypolerowane upływem czasu ściany jasno wykładają warstwy geologicznej genealogii ziemi. Dorzućmy hasła takie jak desert rock i Earth i będziemy prawie w domu. Prawie, bo Barn Owl znacząco się rozwinęli: surowy, barbarzyński drone pozyskał wyraźnie impresjonistyczny, malarski wymiar. Plamy pylistego cienia przywołują na myśl beznamiętne, medyczne dubstepy, ale liryczna druga połowa albumu przerzuca pomost między suchym, ascetycznym Hex; Or Printing In The Infernal Method Earth a opalizującym nowością Dagger Paths Forest Swords. Generujące naturalny trans operowanie przestrzenią odsyła do hipnotyzującego space rocka obu części Dryystonian Dreamscapes Yume Bitsu (sugestywna, zaraźliwa stylizacja na wyzwolone z granic wykonanie live). Obszerne fragmenty na pozór nieczułych jamów konsultują dobór palety barw z kinematograficznymi projektami typu Mono lub World's End Girlfriend, a mistycyzm, którego nie mogło zabraknąć w tym nieprzyjaznym, skalistym otoczeniu, wyłania się za sprawą interesującej manipulacji: twarde, zdyscyplinowane riffy, przywołujące na myśl spartańskie brzmienie zastosowane przez Albiniego na tegorocznym albumie Scout Niblett, spoczywają w otulinie miękkich, płynnych drone'ów, które poddane skrupulatnie kontrolowanemu delayowi imitują wokale, przejrzyste jak obraz rzucany przez nierówno zasilany projektor ("Visions In Dust"). Przewijając się tu i ówdzie, sztuczka ta antycypuje piękny ghost noise'owy finisz "Light From the Mesa".
Początkowo nie ma się nic do powiedzenia. Ancestral Star zaczyna działać dopiero na odprężonego, wzwyczajonego słuchacza, subtelnie redefiniując jego oczekiwania wobec przyszłości drone, gatunku wydawałoby się od dawna już kompletnie skodyfikowanego. Łatwo uwierzyć, że za paręnaście lat ten album będzie dla jakiegoś miłośnika muzyki tym, czym antykwaryczne Conany były dla mnie jako czytelnika - artefaktem, przez pryzmat którego można z wyższością spoglądać na teraźniejszość, bo, sam szacownie postarzały, jest cieniem czegoś jeszcze starszego, co zginęło w mrokach czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz