Blooming Summer
2010, Arbutus
5.6
I got laid off from my job at the end of last year and decided I needed a change. My girlfriend put in her two weeks and we moved out to a little cabin in Papaikou, Hawaii. It’s a pretty remote place outside of Hilo (i.e no plumbing/electricity/gas). (…) In our downtime, she would paint and I would record. We’d have to light candles in an effort to save solar power to keep my computer running. We inspired each other a lot out there (...) The music comes from a place of love and ease. (...) The album was pressed to vinyl on a Neumann cutting vintage lathe and then sent through a series of old analog mastering equipment.
Tak napisał o swojej debiutanckiej płycie Dexter Tortoriell, ukrywający się pod pseudonimem Houses Bon Iver chillwave'u. W tym roku proces brandingu lata osiągnął chyba apogeum. Do niedawna mieliśmy tylko taneczne sampledelie zapożyczające materiał z filmów pełnych słońca i prześwietlonych pasteli. Teraz wszyscy próbują nagrać płytę o wakacjach i chociaż trochę zaakcentować przynależność do klubu beztroskich, młodych szczęściarzy, których od czasu do czasu dopada nieokreślona nostalgia. Sytuacja przypomina schyłek post-rocka, kiedy to kolejne tytuły przynależne do genre rozpoznawało się w ciemno, po okładkach, nazwach, kolorze i kroju czcionki. O ile jednak post-rock był zmuszony szperać po wszystkich gatunkach, aby się ożywić, o tyle po lato, aby się ożywić sięgają wszystkie gatunki. Stało się najmodniejszym tagiem, logiem, które sprzeda każdy towar, marką, której świadomość buduje się w nas na wszelkie sposoby. Populistyczny obrazek drinków z palemką, bikini i surfingu wspiera romantyczny mit zaginionych muzycznych artefaktów, im bardziej drobnicowych tym lepiej. Szukanie skarbów na Syberii czy Arktyce wydaje się irracjonalne, ten, kto nie nagrywa na Karaibach jest w temacie przygody tak mało wiarygodny jak lśniący nowością skarb. W ten sposób można eksploatować lato ad infinitum - w wakacje tworzyć muzykę, która będzie korespondować z relaksem, wolnością i wysokimi temperaturami, w zimie nagrywać suweniry, które wzbudzając tęsknotę antycypować będą zbliżający się nieuchronnie najgorętszy sezon biznesu. Summer=trademark.
Blue Hawaii funkcjonują w Internecie jako chillwave, mimo że grają zwyczajny dream pop. Niektóre piosenki bardzo przypominają Penny Sparkle Blonde Redhead, inne kopiują Mandalay lub debiut Natashy Khan ("Blue Gowns" na potęgę), a pozostałe udowadniają, że dream indie typu Real Estate wcale nie musi być takie złe, jak kiedy gra je Real Estate. Stało się tutaj to samo, co w przypadku EPki Ladies Man Effect Selebrities czy ww. All Night Houses: kilka maźnięć kompresji dodanych w ostatniej chwili miksu i ewokująca wakacje okładka stały się pretekstem do otrzymania zapewniającego sukces loga. Mimo jawnie bezprawnego podpięcia się pod trademark, Blooming Summer to przyjemna, bezpretensjonalnie wykwintna płytka, przywodząca na myśl jeden z nielicznych beztroskich momentów Szklanego klosza Sylvii Plath:
Pani Guinea odpisała na mój list i zaprosiła mnie do siebie na lunch. I tam właśnie zobaczyłam po raz pierwszy w życiu miseczki do mycia palców po deserze. Na powierzchni wody pływały płatki wiśni, więc zdecydowałam, że to na pewno jakaś dziwna japońska zupa, i wypiłam wszystko, do ostatniej kropli, zagryzając jędrnymi płatkami. Pani Guinea słowa nie powiedziała i dopiero znacznie później, kiedy opowiedziałam o tym w college'u jednej debiutantce, uzmysłowiłam sobie, że się wygłupiłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz