niedziela, 24 października 2010

Salem - King Night

Salem
King Night

2010, IAMSOUND



4.5



Zawsze wątpiłem w post-rockowość Von czy Agaetis Byrjun, a teraz nie wydaje mi się jakoby debiut Salem był płytą witch house'ową. Precyzyjnym zaszufladkowaniem King Night wydaje się być raczej drag, sąsiadujący z witch housem po macoszemu, bo nie funkcjonujący w roli nazwy gatunku. Jest tylko hasłem kondensującym w sobie nastrój wywoławczy genre, jego heroldem, co ma zresztą sens, jeśli przyjąć, że EPki Salem faktycznie były proto-witch house'owe. Rozumiany dosłownie, tak jak określenia typu mellow, autumnal, melodramatic itp., tag nie będący częścią ścisłej taksonomii genologicznej ma szansę otrząsnąć się z postaci prymitywnie funkcjonującego przymiotnika i przedzierzgnąć się w parole symbolicznych wyobrażeń stojących za gatunkiem.

Drag = wlec się, ciągnąć, ale też dragować, czyli przeszukiwać muliste dno akwenów za pomocą bosaka, wiosła, żerdzi. Poza niewielkim tempem i mglistością, tag ujawnia w takim postępowaniu także koncentrację na niebezpieczeństwie i makabrze: draguje się, aby uniknąć symbolizującej ciemność i śmierć głębiny lub odnaleźć zwłoki topielca i, wyławiając go, przywrócić światu powierzchni. Zwolnione tempa symbolizują w dragu wlokące się kroki nieumarłych i uporczywe skrzypienie skorodowanego zawiasu wyposażonej w rzeźby gargulców cmentarnej bramy. Bpm witch house'u to rozmyte, widmowe poruszenia zjaw, niematerialnych, z wolna przelewających się przez przeszkody bez pokrywania ich grudami zawiesistej ektoplazmy. W dotychczas objawionych formach, witch house'owi obcy jest naturalizm, turpizm, fizyczność w ogóle.

Rozróżnienie to zilustrujmy cytatem z Czarów i czarownic E. Potkowskiego:

Po kraju włóczyli się czarownicy. Byli to – jak pisze znakomity historyk J. Michelet – brudni szarlatani, ordynarni żonglerzy, tępiciele kretów i szczurów, którzy zatruwają te czasy posępnym czarnym dymem strachu i głupoty. (…) W czasie swojej działalności w kraju Basków, de Lancre skazał na stos wiele osób, wśród nich dzieci i młode kobiety. Wysyła młode czarownice na stos, ale jest nimi równocześnie oczarowany: Gdy się je widzi przechodzące – pisze – z włosami rozwianymi przez wiatr i rzuconymi na ramiona, tak strojne tą piękną grzywą, że gdy słońce prześwietli ją niby chmurę, bije jaskrawy blask złocistych błyskawic... Stąd urok ich oczu, niebezpieczny tak w miłości, jak w czarach.

Menażeria ohydnych delikwentów, auto-da-fé i brutalne realia polowania na wiedźmy to esencja ładunku emocjonalnego dragu, kontrastującego z typowo witch house'owym imaginarium infantylnej fascynacji niebezpieczeństwem (podziwiane przez kata słońce tańczące we włosach parających się magią kobiet prowadzonych do ognia to charakterystycznie dla witch house'u delikatny, fetysz zatrzymany na granicy domen miłości i wzniosłej śmierci). Czarownice siłą rzucane w ogień jak ludzkie bierwiona to już drag, którego kolejne słownikowe znaczenia to targać, taszczyć, wtrącać (np. do lochu zresztą), wszystkie powiązane ze stawiającym bezwładny opór ciałem.

Mamy na King Night do czynienia z negatywną stroną zjawisk, które opisałem przy okazji tekstu o How to Dress Well. Próba wykreowania mikrogatunku, formuły predestynowanej do wyrażenia hermetycznych, osobistych treści, doprowadziła paradoksalnie do zatarcia atmosfery intymności i osobności. Stało się tak dlatego, że Salem nie ma. Wszyscy członkowie zespołu są wokalistami, brak więc konkretnego narratora, z którego perspektywy śledzilibyśmy akcję. Jako komunikat, King Night przypomina gęstą, budzącą agorafobiczne odczucia, ławicę strzępków zasłyszanych w przelocie rozmów. Wszyscy członkowie zespołu są biali, jednakże nakładając odpowiednie efekty na wokale osiągają satysfakcjonujący erzac czarnego głosu, więc i rasa nie pełni funkcji dowodu tożsamości - można ją imitować, tak jak płeć. Na pierwszy plan wysuwa się więc dezidentyfikacja Salem. Skoro gatunek, symbolizujący pochodzenie (rasa, herb, krew, tradycja itp.), jest dla nich wartością obojętną, tożsamość oprzeć mogą tylko na kontekście, środowisku, toposie etc. Fakt, że nikt nie nakręcił jeszcze filmu o zombie z perspektywy zombie rzuca dodatkowe światło na te starania nowoczesnego, wieloosobowego Pinokia.

(Dyskutować jednak można, czy aby debiut Salem nie jest płytą autotematyczną: mimo wszystko wypowiedzią spersonalizowaną aż do wymiaru topornego solilokwium, opowiadającego o tworzeniu podjętym przez artystę wykorzenionego, lewitującego w perforowanej próżni utworzonej przez technologię minimalizującą znaczenie talentu, gustu czy kanonu, które to, jakkolwiek arbitralne, zawsze występują w roli wartości kiełznających, nakładających granice, a więc dosłownie utrzymujących w miejscu, które, chcąc nie chcąc poznawane, obdarowuje poznający podmiot pochodzeniem i tożsamością, ejdetycznym związkiem z przestrzenią.)

W swojej części recenzji na Porcys Andrzej Ratajczak wymienił sporo ogólnych adresów, z których Salem korzystają, aby chociaż minimalnie korespondować z resztą świata, wykształcić rozpoznawalny etos. Do sympatycznej enumeracji dorzucam dwie konkretne pozycje bibliograficzne: Dziecię boże C. McCarthy'ego i Płeć wiśni J. Winterson. Bohaterami obu powieści są jednostki karykaturalnie zdepersonalizowane, z okrutnym humorem przedstawione jako bestie, niższe od człowieka, rozchybotane i śmieszne w swojej niszczycielsko barokowej potędze. Dziwactwa gargantuicznej Psiary i chuderlawego, przypominającego Tolkienowskiego Golluma (sam narrator określa go niekiedy gnomem lub trollem), Lestera Ballarda, zazębiają się perfekcyjnie w styku z normalnymi ludźmi. Psiara jest gigantyczną, nadludzko silną kobietą przypadkiem mordującą, wchłaniającą partnerów seksualnych, samotnie odpierającą ataki wojska – jednocześnie będąc emanacją samotnej dziewczynki. Ballard to obłąkany seryjny morderca chadzający w ludzkim skalpie na głowie uprawiać nekrofilię, grabież, cross-dressing – jednocześnie nie będąc w stanie wytrzymać czystego piękna odradzającej się po zimie natury (ciekawe, że Jean Baptiste Grenouille, bohater Pachnidła, wcale nie pasuje do tego degenerackiego brydża tak dobrze, jak można by się spodziewać; chroni go chyba szlachetny, witch house'owy, cel - zatrzymanie drobnego momentu, kiedy zapach pięknej dziewicy o konkretnym typie urody opuszcza losowe miejsce jej skóry niesiony poruszeniem powietrza). Charakterystycznie grubymi nićmi szyte rozstrojenie.

Kluczem uniwersalnym do King Night, elementem aktywującym wszystko, co zgromadziłem ja tutaj, a na Porcys Ratajczak, jest po prostu groteska. To jej znakiem rozpoznawczym jest dysharmonia, którą można streścić debiut Salem – brzydki i niepewny, słuchalny tylko dzięki potężnym dawkom reverbu, ujednolicającego dzieło przypadku (dream pop, shoegaze) z zaplanowanymi działaniami kompozytorskimi (electro punk, industrial, grime). Groteska jest też kategorią mieszczącą i pieszczącą straceńczo oddające się mainstreamowi zombie, neuromancery, morderców i potworne kaleki, ćpunów i kurwy, rycerzy i lesbijki, małolaty w napalmie, spopielone atole i szczęki kozłów wstawiane podczas wojen secesji pozbawionym żuchw żołnierzom, kościoły zarosłe trawą, Notre Dame, rottweilery ścigające prywatnego detektywa po przedśmieciach Nowego Orleaniu i okręt pośrodku spokojnego morza, załadowany skazanymi na XVIII-wieczny Maryland dziewicami.

Tyle że sami sobie to wszystko wymyśliliśmy. Z winy zainteresowania nowymi gatunkami, oczytania w inkorporującej pulp postmodernistycznej literaturze obaj, niezależnie od siebie, stworzyliśmy z Ratajczakiem płytę wyrażającą masę niezrealizowanych w ostatnio wydawanej muzyce tęsknot. Te piękne konteksty wydają się być przez Salem kompletnie nieuświadamiane. Ich debiut jest raczej przypadkowo ukształtowaną na fajną fatamorganą, wymuszonym tonem, za sprawą ogranego wokabularza i z pozycji apatycznej kontestacji, strojącą się w piórka mirażu jakim bez wątpienia jest koherentna wypowiedź na temat spotykającej twórców nowych gatunków dezidentyfikacji, paradoksalnej w epoce sławy dla każdego. To prezentacja, co oznacza w praktyce postmodernizmu wyjście poza zakreślony przez siebie krąg (od stosunkowo odkrywczych EPek do schematycznego LP): wstąpienie w tą lub inną niezbywalną tradycję. W tym przypadku to monotonny, ślamazarnie eklektyzujący electro punk. Ależ drag.

4 komentarze:

  1. Bełkot bełkot bełkot. Piewca zjebizmu, król górnolotnych pierdów - przestań pisać, przestań się ośmieszać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Papciu, nie doszukanie się niczego poza bełkotem w dość zrozumiałym tekście nie jest może jakieś super zabawne, ale obnoszenie się z tym, i to jeszcze ze świętym oburzeniem - zalatuje poważnym ośmieszaniem się. Tak trzymać, hejterzy:*

    OdpowiedzUsuń
  3. 'hejterzy, jadą po ludziach jak skejterzy po chodnikach', obrońców uciśnionych tez nie lubię, na szczęście prace bronią się same, kisskiss.

    OdpowiedzUsuń
  4. bzdury piszecie. recka jest dobra, kilka cennych spostrzeżeń, dobrze ubranych w słowa (lubię coś takiego), ale momentami przyznam, natłok postmodernizmu zakrawa na dobrą pracę akademicką.

    OdpowiedzUsuń