Persephone
2010, Gingerbread
4.2
Prawie dokładnie tak jak na myspace'owych fotkach przedstawia się Biliński wyobrażałem sobie zawsze Hansa Castorpa na wysokości drugiego tomu Czarodziejskiej góry. W takim układzie ja jako odbiorca wybieram postać pani Chauchat, dla odmiany, bo przy okazji pisania o Cotton Touch bezwiednie wcielałem się w Naftę. Utrzymując rolę rzucam parę zdystansowanych uwag i wyjeżdżam, mając wątłą nadzieję, że Hans odkryje nowe horyzonty i kiedy powrócę zacznie aspirować do bycia wyzwaniem. I tak jestem bardzo pozytywnie zaskoczony: całkiem sympatyczna płyta dobrze zapowiadającego się twórcy, którego największym problemem jest to, że lada moment może się skończyć.
Czas odczuwalny półgodzinnego debiutu Coldair oscyluje wokół godziny z hakiem, męczy jednostajnością instrumentarium, inspiracji i pomysłów, ale zawiera momenty faktycznie interesujące. Dzięki nim słuchałem Persephone o wiele dłużej i z większym zaangażowaniem niż I Księżniczki i Cotton Touch razem wzięte. Całkiem możliwe, że udział w zespole jest dla Bilińskiego ograniczający, podobnie jak czyjkolwiek patronat. Solo nie wyzwala go jednak z wąskiego kręgu wpływów, które od dawna musiały mu się już przejeść, bo nie uwierzę, aby ktokolwiek, nawet najbardziej zapatrzony w siebie twórca lub fan-zelota, nie dostrzegli przynudzającej monotematyczności materiału.
Niby na Persephone Biliński uzupełnia panteon swoich artystycznych ojców (Vincent Gallo? wczesne Myslovitz?), chwilami zbaczając nawet w stronę ostatnich odkryć (Best Coast? Soft Powers?), a w opublikowanych już recenzjach ciągle wypomina mu się fascynację Elverumem. Zdaje się, że to rozpoznanie staje się metodą ucieczki od punktowania oczywistych słabości Coldair i Kyst, wyrazem matczynych instynktów słuchaczy, ale także ich egoizmu. Phil staje się wygodną matrycą odbiorczą, podobnie jak Beatlesowskia Ścianka czy Nosowska Brodka. Nawet jeśli brzmienie i same pomysły Bilińskiego nabiorą kiedyś mobilności (lo-fi i ponuractwo to za mało, kompozycje są w większości tak samo przewidywalne i apatyczne), przyzwyczajony słuchacz będzie wyciągał coraz mniej uzasadniony slogan Elveruma – pomagający podtrzymać bezkrytyczną podjarkę z wyłapania ikony niezalu, ale treściwy tylko o tyle, że odzwierciedlający schematyczność odbieranej twórczości. Także to entuzjastyczni fani wydają się rosnąć na hamulec kreatywności, która, obawiam się, niezrozumiana szybko by zgasła, a póki co, niezbyt świadoma zagrożeń, pozwala podsycać się fałszywym ogniem jednego porównania.
Odbiorcze zamówienie na komfort sprawia, że wciąż nawracające folkowe tematy (zarówno po stronie samej muzyki jak i zbanalizowanych przez wymogi gatunku tekstów) wyraźnie ograniczają niespodziewanie autentyczną wrażliwość. Świetnie prezentuje się opener płyty z dudniącą, niepokojąco głęboką gitarą (Morphine w stereotypowo pojmowanym 4AD) wspomaganą przez mgliste wokale à la Grouper. Podobny klimat powraca jeszcze w high-lightowym "All Kinds of Voices". Te dwa naprawdę przyjemne tracki, gęste, niemal lo-fi noisowe, dzięki niedopowiedzeniom skutecznie przesłaniają obecne w reszcie utworów braki: niewielką inwencję w obsłudze instrumentu i banalność wyobraźni (młodzieńcza apatia i figura podmiot liryczny vs. bliżej niesprecyzowani Oni to zwyczajna sztampa). Zalśniłyby wyraźniejszym blaskiem, nie obciążone dodatkową rolą zasłony dymnej, gdyby Persephone obfitowało w takie liryki jak pierwsze wersy "Apple", wyposażone w faktycznie zabawną autoironię (For everytime I'm bored I clap my hands / And I raise them high to get bored again), niestety porzuconą mimo potencjału konceptu (w kolejnych wersach padają już pozbawione jakiegokolwiek znaczenia Kystowe zbitki typu apple sky, kilka utworów dalej także ograne sleepy head). Kawałek broni się jednak kontrastowo orzeźwiającym wokalem, miłą melodią i przyspieszającym tętno patosem bębnów. Nie nudzi także zręcznie udramatyzowane "We Could See", perełka wykazująca się tendencją rozwojową i dzięki niej kontrastująca z pretensjonalną nieruchawością hymnicznego, natrętnie Ściankowego "These Hours". W "Blue Lights" w końcu dynamizm, szkoda że nie w bezpośrednim sąsiedztwie "You're Not Yourself" – closera, w którym Biliński snuje swój dziewiczy storytelling, skutecznie odwracający uwagę od wątpliwej hybrydy Radiohead i Damiena Rice'a w tle. Utwór tytułowy, "Ghosts", "These Hours" i "Castle/Shack" niepotrzebnie wydłużają całą przygodę i dopiero wyjebawszy je widać, ile materiał zgromadzony na Persephone zyskuje na odważniejszej selekcji prowadzącej ku formatowi EPki.
Nie wiem czy Bilińskiemu uda się jeszcze cokolwiek wycisnąć z folku (wczuwając się w ww. podjarkę: amerykańskiego folku, kolejnej niezbyt wiarygodnej projekcji). Persephone jeszcze bawi, w zestawieniu z debiutem Kyst nawet zaskakuje, ale kolejna taka płyta będzie grobem, przyczynkiem do gettoizacji i nagrywania dla znajomych z facebooka. Jedno genre zostało już na samym starcie twórczości praktycznie wyczerpane. Gitara akustyczna, lo-fi bębnienie, emocjonalny wokal, flażoleciki i dzwoneczki są martwym językiem zużytych metafor, których recykling z przynudzania zmieni się w symptom monomanii. Pogłębianie zainteresowań nic już nie da, koniecznie należy poszerzać gust, eksplorować nowe horyzonty, zamiast z troski o odbiorców eksploatować stare. Mimo wszystko jednak debiut Coldair jest doświadczeniem pozytywnym, znacząco odmieniającym zarysowany na Cotton Touch wizerunek przedwcześnie postarzałego młodzieńca. Jeśli Hans podejmie pozornie samobójczą walkę ze swoimi dotychczasowymi fanami, kolejne jego płyty będzie można oceniać już bez podciągania na zachętę.
Czas odczuwalny półgodzinnego debiutu Coldair oscyluje wokół godziny z hakiem, męczy jednostajnością instrumentarium, inspiracji i pomysłów, ale zawiera momenty faktycznie interesujące. Dzięki nim słuchałem Persephone o wiele dłużej i z większym zaangażowaniem niż I Księżniczki i Cotton Touch razem wzięte. Całkiem możliwe, że udział w zespole jest dla Bilińskiego ograniczający, podobnie jak czyjkolwiek patronat. Solo nie wyzwala go jednak z wąskiego kręgu wpływów, które od dawna musiały mu się już przejeść, bo nie uwierzę, aby ktokolwiek, nawet najbardziej zapatrzony w siebie twórca lub fan-zelota, nie dostrzegli przynudzającej monotematyczności materiału.
Niby na Persephone Biliński uzupełnia panteon swoich artystycznych ojców (Vincent Gallo? wczesne Myslovitz?), chwilami zbaczając nawet w stronę ostatnich odkryć (Best Coast? Soft Powers?), a w opublikowanych już recenzjach ciągle wypomina mu się fascynację Elverumem. Zdaje się, że to rozpoznanie staje się metodą ucieczki od punktowania oczywistych słabości Coldair i Kyst, wyrazem matczynych instynktów słuchaczy, ale także ich egoizmu. Phil staje się wygodną matrycą odbiorczą, podobnie jak Beatlesowskia Ścianka czy Nosowska Brodka. Nawet jeśli brzmienie i same pomysły Bilińskiego nabiorą kiedyś mobilności (lo-fi i ponuractwo to za mało, kompozycje są w większości tak samo przewidywalne i apatyczne), przyzwyczajony słuchacz będzie wyciągał coraz mniej uzasadniony slogan Elveruma – pomagający podtrzymać bezkrytyczną podjarkę z wyłapania ikony niezalu, ale treściwy tylko o tyle, że odzwierciedlający schematyczność odbieranej twórczości. Także to entuzjastyczni fani wydają się rosnąć na hamulec kreatywności, która, obawiam się, niezrozumiana szybko by zgasła, a póki co, niezbyt świadoma zagrożeń, pozwala podsycać się fałszywym ogniem jednego porównania.
Odbiorcze zamówienie na komfort sprawia, że wciąż nawracające folkowe tematy (zarówno po stronie samej muzyki jak i zbanalizowanych przez wymogi gatunku tekstów) wyraźnie ograniczają niespodziewanie autentyczną wrażliwość. Świetnie prezentuje się opener płyty z dudniącą, niepokojąco głęboką gitarą (Morphine w stereotypowo pojmowanym 4AD) wspomaganą przez mgliste wokale à la Grouper. Podobny klimat powraca jeszcze w high-lightowym "All Kinds of Voices". Te dwa naprawdę przyjemne tracki, gęste, niemal lo-fi noisowe, dzięki niedopowiedzeniom skutecznie przesłaniają obecne w reszcie utworów braki: niewielką inwencję w obsłudze instrumentu i banalność wyobraźni (młodzieńcza apatia i figura podmiot liryczny vs. bliżej niesprecyzowani Oni to zwyczajna sztampa). Zalśniłyby wyraźniejszym blaskiem, nie obciążone dodatkową rolą zasłony dymnej, gdyby Persephone obfitowało w takie liryki jak pierwsze wersy "Apple", wyposażone w faktycznie zabawną autoironię (For everytime I'm bored I clap my hands / And I raise them high to get bored again), niestety porzuconą mimo potencjału konceptu (w kolejnych wersach padają już pozbawione jakiegokolwiek znaczenia Kystowe zbitki typu apple sky, kilka utworów dalej także ograne sleepy head). Kawałek broni się jednak kontrastowo orzeźwiającym wokalem, miłą melodią i przyspieszającym tętno patosem bębnów. Nie nudzi także zręcznie udramatyzowane "We Could See", perełka wykazująca się tendencją rozwojową i dzięki niej kontrastująca z pretensjonalną nieruchawością hymnicznego, natrętnie Ściankowego "These Hours". W "Blue Lights" w końcu dynamizm, szkoda że nie w bezpośrednim sąsiedztwie "You're Not Yourself" – closera, w którym Biliński snuje swój dziewiczy storytelling, skutecznie odwracający uwagę od wątpliwej hybrydy Radiohead i Damiena Rice'a w tle. Utwór tytułowy, "Ghosts", "These Hours" i "Castle/Shack" niepotrzebnie wydłużają całą przygodę i dopiero wyjebawszy je widać, ile materiał zgromadzony na Persephone zyskuje na odważniejszej selekcji prowadzącej ku formatowi EPki.
Nie wiem czy Bilińskiemu uda się jeszcze cokolwiek wycisnąć z folku (wczuwając się w ww. podjarkę: amerykańskiego folku, kolejnej niezbyt wiarygodnej projekcji). Persephone jeszcze bawi, w zestawieniu z debiutem Kyst nawet zaskakuje, ale kolejna taka płyta będzie grobem, przyczynkiem do gettoizacji i nagrywania dla znajomych z facebooka. Jedno genre zostało już na samym starcie twórczości praktycznie wyczerpane. Gitara akustyczna, lo-fi bębnienie, emocjonalny wokal, flażoleciki i dzwoneczki są martwym językiem zużytych metafor, których recykling z przynudzania zmieni się w symptom monomanii. Pogłębianie zainteresowań nic już nie da, koniecznie należy poszerzać gust, eksplorować nowe horyzonty, zamiast z troski o odbiorców eksploatować stare. Mimo wszystko jednak debiut Coldair jest doświadczeniem pozytywnym, znacząco odmieniającym zarysowany na Cotton Touch wizerunek przedwcześnie postarzałego młodzieńca. Jeśli Hans podejmie pozornie samobójczą walkę ze swoimi dotychczasowymi fanami, kolejne jego płyty będzie można oceniać już bez podciągania na zachętę.
stary, czytałem recenzję Cotton Touch, i teraz jak czytam to, to dochodzę do wniosku że jesteś naprawdę niezłym looserem :) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńok recenzja, mysle podobnie.
OdpowiedzUsuń