czwartek, 24 listopada 2011

Oneohtrix Point Never - Replica

Oneohtrix Point Never
Replica

2011, Software


6.9



Słucha mi się w tym roku wyjątkowo ciężko. Przede wszystkim nie mierzyłem się nigdy wcześniej z taką ilością płyt deprymująco niepotrzebnych, nie niosących z sobą właściwie żadnej propozycji, emocjonalnej lub czysto intelektualnej. Doszło do tego, że zacząłem szczególnie sobie cenić albumy, które, szczędząc głębszego oddźwięku, zwyczajnie prowokowały mnie do myślenia, obracania w głowie kontekstów i obrazów. Nie spodziewałem się Repliki nie tylko dlatego, że żadne z wcześniejszych wydawnictw Oneohtrix Point Never nie przypadło mi do gustu. Nie spodziewałem się w głównej mierze dlatego, że to po prostu nie jest ciekawy rok, a Replica jest ciekawa. Właściwie już po dwóch sesjach zakotwiczyła we mnie na tyle głęboko, że kolejnego dnia nie mogłem się powstrzymać i zacząłem spisywać te pierwsze wrażenia podczas nudnego wykładu.

Obok hasła repetycja zamknąłem w nawiasie słowo przestrzeń. Próbuję teraz, podczas słuchania płyty, odtworzyć tamten ruch skojarzeń i sądzę, że chodziło mi o to, że monotonia powtórzeń prowokuje umysł do zabawiania się ornamentacjami, niemalże bezwiednego modyfikowania serii odtworzeń tego samego dźwięku tak, aby możliwie go urozmaicić. Większość interesujących przestrzeni jest ciekawych z naszej winy, na przykład pustynia jest egzotyczna i fascynująca tylko dlatego, że jest tak naprawdę przenudna, a więc drażni naszą inwencję. Replica odzwierciedla (i przy okazji tłumaczy) ów mechanizm w bardzo prosty sposób. Powtarzane na zasadzie rekurencji sample – podbudowa większości nowych kompozycji Lopatina – zostały wyprodukowane tak samo, jak znaczny procent Embryonic: bardzo wyraźnie, jaskrawo, przez co brzmią ponad-rzeczywiście. Brzmienie elementów akompaniujących tak ukształtowanemu korpusowi ewokuje zaś delikatną pracę wyobraźni szukającej rozrywki w wyłanianiu spod nużącego monolitu fantomowych kształtów, zjaw botanicznych, widm zwierząt, przebłysków wydarzeń. Narzuca się skojarzenie z "Pulk/Pull Revolving Doors" Radiohead, ale, zgodnie z bardziej aktualnymi trendami, nurt asocjacji kieruje się raczej ku nostalgii.

Szczególnie nostalgii postapokaliptycznej, związanej z udręką pamiętania minionego świata i niemożności odtworzenia go inaczej niż z pomocą urojeń – ustawicznie degenerujących się wspomnień. Trop ten eksploruje w swojej recenzji Michał Hantke, pisząc że Replica jest ilustracją nieporadnej próby odwzorowania preapokaliptycznego świata na gruzach jego popkulturowych artefaktów. Warto przywołać w tym momencie (ze szkodą niestety dla ładunku emocjonalnego samej Repliki) odczucia budzone przez bardzo podobne w wymowie Schattenspieler Marcusa Fjellströma (miejsce 4. w moim zeszłorocznym rankingu płyt). Pisałem o tym albumie tak:
Pod koniec XVIII wieku wydano w Paryżu relację pt. Podróż kapitana Cooka na półkulę południową. Robert Bénard zilustrował książkę, a jego rysunki wraz z upływem czasu zyskiwały na niesamowitości. Inaczej niż kilkaset lat temu, dziś każdy wie cokolwiek o Tahiti. Nie kojarzy się z potworami, końcem świata, opaczną moralnością. Oglądane dziś, tworzone na wiarę ilustracje Bénarda, takie jak Zamaskowani wioślarze z wysp Sandwich czy Ceremonia żałobna na Tahiti, pobudzają jednak kolektywne, zakodowane w podświadomości doświadczenie, niepokojąc tym, co odległe i przewrotne, ale i budząc miły dreszcz naiwnej wiary w zabobon. Schattenspieler wydaje się być fantazją na temat świata opanowanego przez mroczny strukturalizm elektroniki w duchu Heckera, w którym zachowały się strzępy wspomnień o r'n'b, grzesznej muzyce pożądliwych ciał i dusznej żądzy. Fjellström boi się swojej wiedzy, ale (...) klei z tego, co sobie wyobraża, z tego, co odziedziczyła po przodkach kora jego mózgu – klei wbrew zarządzeniom imperatorskiej cenzury – kształt pierwotny r'n'b, słaby i mizerny, jego ulotne kwantum. I tak, w roku którymś po apokalipsie, ekshumowane z czerni zapomnienia, szczątki r'n'b będą budzić te same odczucia, co w 2010 rysunki Bénarda wykonane w 1778.
Lopatin zaczerpnął okładkę Repliki ze starego czasopisma pulpowego Weird Tales. Obrazek przedstawia wampira spoglądającego w lustro i dostrzegającego swoje prawdziwe oblicze. Nie ulega wątpliwości, że rysunek zyskuje w kontekście albumu nowe sensy. Wypróbuję jeden.

Muzyka elektroniczna – bezduszna i mechaniczna – przegląda się w zwierciadle i widzi symbol kresu życia (życia w ogóle, nie tylko własnej egzystencji jako przejawu myśli artystycznej) w groteskowej obecności popularnych brzmień głęboko we własnym wnętrzu (kiedy wniknęły tak głęboko? kiedy stały się nieodłącznym cieniem?). W zwierciadle przegląda się przyszła, postapokaliptyczna, elektronika, elektronika, która w mrocznym świecie przyszłości przybrała ludzki kształt (dowodem, jak najbardziej fizyczna, materialna dłoń trzymająca lustro), odzwierciedla wyobraźnię i potrzeby futurystycznej ludzkości, wyraża ich cielesność, seksualność – chłodną i racjonalnie dawkowaną, ale ludzką, na miarę możliwości postapokaliptycznego humanizmu. Kiedy ta muzyka dostrzega w swoim wnętrzu pop – preapokaliptyczny dyskurs afirmacji życia, przypadkiem ujęty w audytywne ramy – zdaje sobie sprawę, że nie ma ucieczki przed beztroską nadpłodnością przodków, którzy zdewastowali Ziemię. Pierwsze pokolenia nowej ludzkości z wolna zapominają stary świat, kolejne całkowicie dystansują się od przekazów o nim, ale nostalgia to nie tylko projekt, nie tylko wyobraźnia, ale też praca komórek, rak toczący pamięć żyje w koniecznej synergii z ciałem. To właśnie ono pamięta.

Przeglądanie się w lustrze funduje doświadczenie świata na opak: widzimy to samo, tyle że lewe jest po prawej i na odwrót. Idea postapokaliptycznego świata w ujęciu Lopatina uświadamia, że to nie człowiek sam w sobie jest tym szczerzącym się w lustrze czerepem. Poczucie groteski budzi dopiero ujrzenie siebie w wariantach. Szczególnie wyraźnie widać to w utworze tytułowym, w którym klasyczna, stereotypowa wręcz ścieżka pianina, ściera się ze swoimi nieorganicznymi replikami, wśród których wyróżnić można na przykład subtelnie wobblujące basy i syntetyczne melodie, przedrzeźniające podstawową ścieżkę. Najpierw zwodniczo harmonizują z nią przez dźwięk-dwa, by po chwili, oddając hołd fundującemu je nihilizmowi, rozpocząć jej deprawację. Wszystkie ornamenty – a przecież wyszliśmy do tego, że są produktem naszego, znudzonego repetycjami, umysłu! – to zjadliwa ironia wymierzona w samo użycie pianina w roli środka wyrazu muzyki postapokaliptycznej. Aby wychwycić ten zabieg należy przyjrzeć się bliżej marginesom "Repliki", szczególnie obszarowi od 01:35 do 02:24. Podstawowa ścieżka klawiszy maszeruje środkiem kompozycji jak skazaniec ignorujący sforę odprowadzających go na szafot arlekinów, zabawiających audytorium egzekucji erupcjami teatralnego szlochania i karykaturami przedśmiertnej godności.

Wybujałą metaforykę pobudzają także inne fragmenty albumu. Na przykład "Remember" z pasażem sampli przemieszczającym się z wolna z peryferii odsłuchu do jego centrum (od 01:47), wprawiając odbiorcę w zdumiewające wrażenie znajdowania się w ruchu, jak gdyby znienacka znalazł się w pozycji ukrywającego się za światem przedstawionym narratora płyty. Można też zwrócić się ku "Andro" czy "Explain" – utworom otwierającym i zamykającym album rozmarzonymi następstwami tekstur, imitującymi pracę leniwie przesuwanych gitarowych akordów – i tym bardziej uspójnić wcześniejsze odczytanie: te kompozycje dowodzą przecież, że teraźniejszość płyty nie jest wcale dla jej bohaterów koszmarem, staje się nim dopiero, kiedy odkrywają w sobie przymus spojrzenia w czas poprzedzający katastrofę, która ich ukształtowała. Takich momentów jest więcej i nie ma sensu ich wyliczanie czy mnożenie odczytań. Lepiej korespondować będzie z tą zaskakującą płytą próba jej wygaszenia, próba, dzięki której wyrwiemy się z jej niebezpiecznej grawitacji poprzez paradoksalny ruch pełnego zanurzenia. Wspomniany album Marcusa Fjellströma wyraził zamiary Repliki w formie, której liryzm odpowiada mi o wiele bardziej. Wielopiętrowa nadbudowa (autoreferencyjność, postapokalipsa i inne) znalazła o wiele bogatszą w niuanse realizację w Suburban Tours. Narkoleptyczna dynamika "Child Soldier" to tylko przecięcie Renewable Destination Caboladies z Yoshimi. Replica jest wizją świata wybiórczą w porównaniu z panoramicznym uniwersum zarysowanym na debiucie Wooden Veil. W XXI wieku znudzeni ciałem widzowie pornografii (bierni i czynni) wymagają urozmaicenia w postaci perwersji i tego również szukać należałoby gdzie indziej, np. na pamiętnym Drenched Lands Locrian. Replica, postawiona w szeregu poprzedzających jej zamysł realizacji, blednie, ale dzięki temu jesteśmy w stanie przekroczyć atmosferę kreowanego przez nią świata i poruszać się po jego powierzchni, trzeźwo badając przejawy jego podskórnej pracy.

W artykule zatytułowanym Starzenie się nowej muzyki Adorno wspomina pierwsze wydanie Ostatnich dni ludzkości Karla Krausa:
Na stronie tytułowej tekstu znalazł się obraz egzekucji posła skazanego przez Austriaków za szpiegostwo, z ponurą fotografią łagodnie uśmiechniętego kata w centrum. Ten obraz, podobnie jak drugi, chyba jeszcze bardziej przerażający, z nowego wydania po wojnie został wyłączony. Przez tę pozornie zewnętrzną zmianę zaszło w dziele coś decydującego. Mniej jaskrawo dokonała się taka zmiana również w nowej muzyce. Dźwięki są te same. Ale moment trwogi, który znamionował prafenomeny został wyparty. Być może, trwoga w realnej rzeczywistości stała się tak przemożna, że jej nie przesłoniętego obrazu już nie daje się znieść. Skonstatować starzenie się nowej muzyki, to nie znaczy uznać je mylnie za coś przypadkowego. Ale sztuka, która jest nieświadomie posłuszna i robi z siebie zabawę, ponieważ stała się zbyt słaba, by zachować powagę, pozbawia się tym samym prawdy, a tylko ona uprawomocnia jeszcze jej istnienie. Jeżeli przy tym powołuje się na przewagę ulotnego ducha nad powikłaniami niskiej egzystencji, to robi to tylko dla ulżenia własnemu sumieniu. Przed stu laty mówił o tym Kierkegaard jako teolog; twierdził, że tam, gdzie niegdyś rozwierała się straszliwa przepaść, teraz rozpina się most kolejowy, z którego podróżni bezpiecznie spoglądają w dół.
Irytująco bezkompromisowy Adorno zapewne sarkałby na Replikę, bo faktycznie – jest ona przecież tym kolejowym mostem, zapewniającym bezpieczne wejrzenie w otchłań. Dla nas jednak, którzy przeżyliśmy niewiele więcej ponad symulacje grozy, przemierzanie wzrokiem rozpadlin coś znaczy. Minimalnie mniej od upadku.

czwartek, 3 listopada 2011

Iza Lach - Krzyk

Iza Lach
Krzyk

2011, EMI


6.6


Jedyny poważny zarzut wobec Krzyku sformułował (bezwiednie, bredząc po jednym przesłuchaniu o nowej płycie Renton) Wojtek Sawicki na Porcys: nad chodzenie po rozżarzonym podłożu przedkładam słuchanie niezobowiązujących, dobrze wyprofilowanych utworów. Dobre wyprofilowanie płyty Izy początkowo umyka uwadze – emocje lecą raczej na lep takich całościowych produktów, jak utwór tytułowy, czy drobiazgów w rodzaju pianina w "Futrze" (antytezy fatalnych klawiszy z "Crows" Julii Marcell, przetransplantowanych bez anestetyków z "Trophy" Bat For Lashes) lub ciężkawej gitary tamże, otwierającej album w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że Iza śledzi bieżące mody (na przykład The Weeknd) i należy do niezbyt przecież licznego klubu osłuchanych muzyków. Czujność usypiają także pastelowe, nostalgiczne podkłady i wrażliwe liryki oraz czarujący etos dziewczęcego popu. Z czasem jednak percepcja otrząsa się z zauroczenia i koncentruje na poszukiwaniu bardziej wyrafinowanej podniety, jakiejś ryzykownej gry z odbiorcą toczonej na przykład w wymiarze, do którego akces zgłosiły jak dotychczas jedynie Ramona Rey i, powiedzmy, Kinga Miśkiewicz w "Pod latarnią". Można zrozumieć tę zachowawczość – stabilność Krzyku decyduje przecież o niepowieleniu wstydliwych rejonów Grandy czy nużących wprawek Marceliny. A jednak, w kontakcie z tak zadziwiająco niezmanierowaną płytą tęskni się za tym rozżarzonym podłożem, które obnażyłoby Izę, postawiło ją na krawędzi kiczu, przydało autentyzmu i być może uczyniło na długo obiektem pożądania tak, jak "Dziewczyna szamana" dała to wszystko swego czasu Justynie Steczkowskiej, której siermiężne wykony powinny, zdawałoby się, korespondować z mitycznym nowoczesnym słuchaczem o wiele słabiej niż niezobowiązujący popik. Dla czego (ważna spacja) Iza Lach miałaby ryzykować, skoro na pierwszy rzut oka widać, że jej płyta plasuje się w czołówce krajowej propozycji wydawniczej tego roku? Dla naszej – słuchaczy – przyjemności. Słuchanie i tworzenie muzyki popularnej, rozrywkowej, to nie tylko rankingi i ideały, ale także przyjemne zajęcie, po którym oczekujemy, przypominam, że będzie zajmujące (jak to zajęcie), a nie że okaże się zasługą, którą będzie można przypisać samemu sobie lub przekształcić w narodowe święto.

"Dziewczyna szamana" – liryk epatujący tropami i tak zaskakująco namacalny przy całej swojej sloganowej wieloznaczności, że jego spłyconemu rozwikłaniu można poświęcić bitą godzinę, a każde rozpoznanie prowadzi do żarliwych nadczytań – jest esencją przyjemności. Przede wszystkim jest popularną piosenką o trudnym związku, ale tak udanie balansuje na granicy bełkotu, że wydaje się być przeznaczona równie dobrze na potańcówkę w domu starców, jak i na żer dla młodocianych filozofów uwielbiających pławić się po pijaku w interpretacyjnej anarchii. W tym roku udało mi się wejść z powrotem w orbitę tego kawałka najpierw za sprawą "Tatku" Marceliny, który to utwór powędrował jednak szybko na półkę z Firebirds, a później – teraz – przy okazji tytułowej piosenki z sofomoru Izy. Cieszę się, że sama artystka podkreśliła wagę tego tracka, poprzez tytuł czyniąc zeń szyld całego albumu. Głównym walorem "Krzyku" jest, decydujące o sukcesie wielu singli z tej kategorii, łagodne wytknięcie słuchaczowi jego uległości wobec wzniosłego, egzystencjalnego banału, przywodzącego na myśl słynne hymny Anity Lipnickiej (ulokowane pod koniec Krzyku "Wydaje mi się" zdaje się zresztą korespondować na prawach kontrapozycji z "Piosenką księżycową"), nigdy do końca nie zadissowane, ani choćby jednoznacznie zaklasyfikowane jako guilty pleasure, jako że okazały się zwyczajnie potrzebne.

"Krzyk" wyróżnia się pośród reszty tracklisty postawieniem podmiotu lirycznego w szczególnej pozycji ofensywnej, podobnej do postawy obranej w "Nie masz mnie", otwierającym debiut Lach. Iza śpiewa, że straciła cały jad na jego uczuć brak, odwołując się tym samym do topiki zahamowanego związku, w którym agresja jawi się jako zbawienna odmiana od uczuciowego chłodu. Apostrofy kierowane do wycofanego poza nawias piosenki męskiego bohatera zarzucają mu nietrafne decyzje i przyrównują go do przerażonego dziecka. Ostatecznie jednak ujawnia się zależność od ukochanego, bo tylko on jest w stanie rozbudzić w sobie zło – stan, który podobnie jak wielka miłość trawi i absorbuje, ale w przeciwieństwie do miłości jest dostępny także w krajobrazie wewnętrznym po kryzysie związku, pejzażu sprowadzonym do zgliszczy (na wzór szamana Steczkowskiej i jego słów jak rozżarzone węgle – sformułowania uzmysławiającego, że płomienna retoryka jest w stanie oddalić moment rozstania na chwilę, której długość dyktuje emocjonalna konieczność). Osoba mówiąca w piosence próbuje nawet zaprzeczyć tym negatywnym wartościom, zbanalizować je i rozpoczyna od Nie tylko on potrafi..., jednakże już sekundę lub dwie później, po naiwnym wyznaniu wiary w rozwiązanie, które podsunąć mógłby bezosobowy los, układ wraca do punktu wyjścia i znów w roli postaci dominującej, obdarzonej szczególną mocą decyzyjną, pojawia się ów fatalny, niechciany, lecz fascynujący, on, tak jakby podmiot liryczny mitygował się, odnotowując nagle nieefektywność zarzutów rozpoczynających utwór.

Znów ujawniając zbieżności z bohaterem Steczkowskiej, męski bohater piosenki mierzy się ze słabością, plastycznie zobrazowaną za pomocą perwersyjnej figury tysiąca szukających go na oślep rąk. Obraz poetycki polegający na multiplikacji dłoni lub całych ramion, odseparowanych od ciał i gmerających w ciemności w poszukiwaniu negatywnego mesjasza (tego, który będzie zdolny obudzić zło) jest bardzo oryginalnym fantazmatem i nie pozostawia wątpliwości co do swojej wagi – odśpiewany został z silnym, wyraźnym akcentem, podczas gdy bezpośrednio poprzedzający go los, wartość, która w swojej zwięzłości powinna móc rozproszyć szamerunki niejasnej metaforyki, rozwiewa się i zanika w fali rewerbu, jak ołówkowy szkic pokrywany farbą – tworzywem, które decyduje o samym istnieniu wizerunku, nie mówiąc już o nadaniu mu właściwości. Zwraca też uwagę ostatnia zwrotka, w której podmiot liryczny wraca do ofensywy na dość niespodziewanym froncie, a mianowicie podkreśla własną wartość. Nie mogąc liczyć nie tylko na los, ale jak się okazuje również na czas (momentem przełomowym jest zbliżający się świt), zwraca się do owej enigmatycznej umiejętności właściwej adresatowi, pragnąc wyzyskać ją na własną korzyść. W mroku, w którym porusza się na tyle zręcznie, że zdolny jest unikać ustawicznych ataków tysiąca zachłannych rąk, ma wypatrzeć gasnące uczucia do niedawna kochanej kobiety i to nie zważając na inne dusze, których jasno błyszcząca niewinność – stan sprzed, jak się okazuje cennego, doświadczenia kryzysu uczuć – mogłaby zwieść jego osąd grą pozorów.

"Krzyk" opóźnia cementowanie się sympatii dla dalszych partii albumu – w porównaniu ze zdecydowanie poszukującym charakterem tej piosenki reszta tracklisty długi czas wydaje się letnia, nawet pomimo masy zajmujących producenckich ozdobników. Wolałbym żeby centrum płyty składało się z kilku piosenek zaczerpniętych z debiutu, na przykład z mocnej trójki "Pieśń/Jeśli chcesz", "Ty i ja" oraz "Już za kilka lat", zaskakująco korelującego z "Power of Not Knowing" Kings of Convenience. Ale zmierzając ku stwierdzeniu w rodzaju dalej to już tylko zwykły popik jednocześnie dziwię się, że recenzenci podkreślający wartość Krzyku z o wiele większą od mojej determinacją nie krztuszą się falami żeny, równolegle oceniając jeszcze wyżej albumy Łony, Nerwowych Wakacji czy Kobiet (szczęśliwym trafem tę najnudniejszą z tegorocznych polskich płyt najtrafniej komentuje najnudniejszy polski recenzent, doskonale odzwierciedlając tekstem czerstwość materiału). Gremialnie przecenia się nagrania naszych, jak gdyby mimochodem, w niekontrolowanym odruchu przypominającym rewers rozpowszechnionego jeszcze do niedawna ślepego malkontenctwa wobec polskiej muzyki. Dochodzi nawet do peanów na cześć swojskich nazw labeli, ograniczających i tak już niewielki zasięg proponowanych przez nie wydawnictw. Kilka osób poczuje się sympatycznie na wieść o kolejnej oficynie pod infantylnie lokalnym kryptonimem, ale przypominam, że PULP już nie wychodzi i bardziej podobne do prawdy wydaje się, że ów trend okaże się dla wielu artystów zwyczajnie niebezpieczny, bo
szafowanie wysokimi (lub stosunkowo wysokimi, biorąc pod uwagę dawną surowość wielu recenzentów) notami niekoniecznie dowodzi obiektywnie wysokiego poziomu artystów, czy entuzjazmu krytyków wobec nowych propozycji wydawniczych. Zawyżane oceny są raczej kwestią pobłażania dla nowych dzieł i dla siebie jako odbiorcy. Bo czemu niby ganić, skoro i tak nam nie zależy? Już chyba lepiej chwalić, szczególnie, że w praktycznie każdej płycie wydanej na przestrzeni ostatnich lat jest coś, co może się podobać, więc, ze statystycznego punktu widzenia, szanse na ferowanie niesprawiedliwych wyroków są ogromne. Ze statystycznego punktu widzenia rację mają ci, którzy twierdzą, że kategoria złej muzyki się zdezaktualizowała. Tak jak wynajdowanie coraz to nowych typów inteligencji (emocjonalna, seksualna, barwna i tym podobne) i ciągła rotacja faworyzowanych typów urody sprawia, że z punktu widzenia statystyki trafne wydaje się trwanie na co dzień w postawie podziwu i szacunku wobec przypadkowych przechodniów. (Poszerzenie pola krytyki)
Jest to o tyle rozbijające, że od niezależnych serwisów, odwiedzanych przez najbardziej zaangażowanych słuchaczy, a częstokroć i samych artystów, oczekuje się, pomimo całej tego naiwności, uczciwego, szczerego spojrzenia na płytę, bo promocję zapewniają sztampowe i płytkie blurby na łamach tygodników, gazet i tabloidowych portali. Przemyślenie stanowiska wobec zawyżania ocen daje więcej niż podkreślanie mocy propagatorskich o sile rażenia poczty pantoflowej, ponieważ w tym galimatiasie, ostatecznie podkopującym zaufanie do niezależnej krytyki, nowa płyta Izy Lach może wydać się słuchaczom nie znającym Już czas albo kolejnym z bezmyślnych hype'ów albo z kolei lansowaną przez przekorę gwiazdką pop, czyli dziewczyną, której nie ma, bo przecież gwiazdek z prawdziwego zdarzenia wciąż jeszcze w naszym kraju właściwie nie obserwujemy. Ciekawych spostrzeżeń na ten temat dostarcza lektura wątku o Izie na forum poświęconym życiu i twórczości Edyty Górniak, a za ilustrację niech posłuży to, że atrakcyjne single, foty i klipy Lach nie wydobyły na światło dzienne wiele więcej ponad dziewczęcą zwiewność i nasycenie rozgłosu ugrzęzło na poziomie deklaracji tożsamości – topornego wyboru pomiędzy zapyziałym undergroundem a podjęciem etosu zaściankowej celebrity, laureatki jakiegoś show lub byłej randki Wojewódzkiego. Nie ma co się łudzić, że w kraju, w którym nawet Marina stanie zapewne przed podobnym dylematem, mniej rozbuchana Iza Lach zyska więcej sławy. Ci, którzy witają ją z otwartymi ramionami i których gusta zyskują oddźwięk w upodobaniach chętnie manifestowanych przez samą artystkę, nie mają jej niestety wiele do zaoferowania, nie w twardej walucie. Namawiam do zmierzenia się z tą prawdą, bo tym razem nie będzie boleć, a wręcz przeciwnie: powstrzymując się od bełtania w szklance wody zatrzymacie sobie Izę całkowicie na własność.