niedziela, 1 kwietnia 2012

Panabrite - Soft Terminal

Panabrite
Soft Terminal
2012, Digitalis


7.1



Problem z repetycją jest taki, że wcale nie wyraża ona zatrzymania czasu, nie jest faustowskim trwaniem chwili, zamrożeniem i petryfikacją momentu, lecz ciągłym jego powielaniem, a więc kardynalnym wrogiem niepowtarzalności, wyjątkowości, oryginału. I jeśli brzmi to romantycznie to tylko dopóty, dopóki pozostaje na papierze, jak przy okazji nietzscheańskiej idei wiecznego powrotu. Wygodnie jest zastrzec, że każdego kolejnego powielenia doznamy bez wiedzy o wcześniejszych. Wygodnie jest również pocieszać się, że powtarzanie sankcjonuje istotność czynu, choćby i najgłupszego, i opromieniać chroniczną biegunkę sławą rytu i skatologicznej medytacji. Jeśli jednak wyobrazić sobie w pełni świadome doświadczanie powtarzalności, łańcucha identycznych inkarnacji, to okaże się, że niechybnie trafimy w rejony zagospodarowane raz a dobrze przez Dzień świstaka, na terytoria zobojętnienia na dokonywane wybory, w przestrzeń uformowaną na kształt paradoksalnej figury linearnego labiryntu, błędnika, po którym, mimo zakrętów i prostych, wędrować można gdzie oczy poniosą.

Repetycja nie zakreśla sakralnego kręgu wobec jakiegoś wycinka rzeczywistości, nie zamienia go w dumny, osobny świat połączony z codziennością co najwyżej za sprawą granic, jakie go od niej separują. Repetycja pozbawiona jest aspektu opierania się rzeczywistości, pełna jest natomiast pochwały wydatkowania. Zamiast uświęcać chwilę, roztrwania ją. W fałszywym geście zanegowania czasu, pomnaża jego drobne odcinki. Stąd też, kiedy staje się istotnym elementem poetyki, uprawnione staje się pytanie, czy za jej sprawą do wyobraźni artysty, pragnącego rzekomo umknąć przemijaniu, nie wkradło się jednak wyobrażenie upływu czasu, które tak mu jest wstrętne. Gdyby którakolwiek z identycznych inkarnacji pojedynczego dźwięku lub loopu była decydująca, musiałaby albo wykluczać pozostałe albo też ogarniać je i łączyć w jakąś wyższą całość. Tymczasem, jeśli powiela się chwilę, mówi się tym samym, że żaden z jej identycznych wariantów nie jest wiążący – trwa się więc w oczekiwaniu na niedosiężną wartość, w udręce czasu mitrężonego na fantazjowanie o kulminacji spodziewanej na święty Nigdy.

Rozkład i zgnilizna łączą się nie z erotyzmem, lecz zawsze z kopulacją ze względu na jej motorykę powtórzeń. Erotyzm, dopingowany przez swoich zauszników – perwersję i transgresję, nie zniósłby świetoszkowatej hipokryzji ciągłego podniecania się tym samym bodźcem, ponieważ egzystuje poza czasem, jako idea i projekt, nie zaś jako biologiczny impuls. Biologiczny przymus, należałoby nawet rzec, aby podkreślić jeszcze jedno kłamstwo repetycji. Próbuje ona powiedzieć, że możliwość arbitralnego wyboru dowolnej chwili w celu powielania jej w dowolnej liczbie kopii, to gest demiurga, symbol wolności i władzy nad materią. Tak naprawdę jest jednak co najwyżej przyznaniem się do tożsamości z fabryką i linią produkcyjną – fetyszami epoki industrialnej. Zwolennicy repetycji pragną mechanizacji i uniformizacji, jako sposobów na oszukanie czasu. Kiedy bowiem wszystkie egzemplarze są swoimi dokładnymi kopiami można przerzucać swoją duszę z jednego do drugiego, z obiektu do obiektu, chroniąc się przed kresem egzystencji w płaskim braku przeobrażeń. Poza tym niepoliczalna grupa jest nieśmiertelna, ponieważ nie składa się z poszczególnych członków, lecz reprezentuje abstrakcyjną wspólnotę. A co z seksem? No cóż, jest tylko przykładem repetycji, więc uprawiając go wystarczy poświęcić uwagę kilku pierwszym sztosom, by móc oddać się potem rozmyślaniu o czymś innym. Czy nie taki dokładnie jest cel repetytywnej muzyki? Czy nie propaguje ona sztubackiej schizofrenii, polegającej na przebywaniu ciałem tutaj, a gdzie indziej duchem?

Dajmy jednak szansę zwolennikom repetycji i pozwólmy im uszczknąć swój kąsek romantyzmu. Ich patronem niech będzie Pierre Menard, autor Don Kichota lub jeszcze lepiej Borges – bohater opowiadania Zahir Jorge Louisa Borgesa. Przytacza on w swojej relacji o złowrogiej monecie, która umyślnie zgubiona powiela się w umyśle człowieka, nie pozwalając myśleć o czymkolwiek innym, aż do obłędu, historię wyczytaną w powieści Confessions of a Thug Meadows Taylora:
W więzieniu Nittur gubernator pokazał mu celę, gdzie na podłodze, murach i sklepieniu (w jaskrawych kolorach, które czas wysubtelnił, nim je zatarł) jakiś muzułmański fakir wymalował coś w rodzaju nie kończącego się tygrysa: tygrys ten składał się w sposób wręcz zawrotny z wielu tygrysów, przecinały go tygrysy, był porysowany tygrysami, zawierał w sobie morze i Himalaje, i wojska, które też były tygrysami. Malarz umarł przed wielu laty w tejże celi; pochodził z Sind, a może z Gudżarat, i jego pierwotnym zamiarem było nakreślenie mapy świata. Ślady tego projektu widać było na tym monstrualnym obrazie. (J. L. Borges, Zahir, w: tegoż, Alef, przeł. Z. Chądzyńska, Warszawa 1972, s. 126.)
***
Norm Chambers wydał w tym roku dwie płyty: Sub-Aquatic Meditation oraz Soft Terminal. Ta pierwsza to przykład zawierzenia repetycji, która nie sprawdziła się w ogóle w roli metafory morza: ani jako impresjonistyczna ucieczka od konturu, wykroczenie poza granice mimesis, mające zobrazować ciszę głębi pogrążoną w mdłym świetle refrakcji, ani jako dźwiękowa emulacja powracającego i cofającego się przyboju. Soft Terminal – melodyjny i nie cofający się przed ryzykiem w doborze instrumentarium – jawi się w porównaniu jako haust ożywczego powietrza i nieokiełznany wykwit autentyzmu. Warto zwrócić uwagę, jak szczególną role pełnią na tej płycie gitary akustyczne. Albumy Lievena Martensa, Balam Acab, Jürgena Müllera i innych muzyków snujących audytywne fantazje o skrytej egzystencji akwenów, ustaliły ze słuchaczami pewną pulę rekwizytów, dzięki którym morska głębina jest niezawodnie powoływana przed oczy wyobraźni. Chambers, uwydatniając naturalne brzmienie akustyka, pozornie porzuca ten zamiar, kierując się ku imaginarium folku, antypodycznym dla wyobraźni akwatycznego ambientu. Lecz w rzeczy samej, nie porywając się na rewolucję, lecz delikatnie wplatając pokaźne partie gitary pomiędzy rozwodnione syntezatory, osiąga skutek odwrotny, a mianowicie nie rozsadza owej puli chwytów, lecz dyskretnie dorzuca do niej motyw z obcej jak dotąd bajki – klasyczny fingerpicking. Na Canto Arquipélago Dolphins Into The Future wszystkie żywe instrumenty zaangażowano do symbolizowania akwatycznych tematów, podczas gdy na Soft Terminal gitara wydaje się wyłączona z tej pracy, jednakże nie po to, by przekreślić wyobrażenie oceanicznej witalności, lecz aby rozszerzyć je o dodatek pozornie wymykający się konwencji.

Brzmienia gitar nie poddano manipulacjom mającym upodobnić je do reszty dźwięków występujących na Soft Terminal, dźwięków skoncentrowanych w całości na ewokowaniu podwodnych krajobrazów. Interesujące jest także to, że Chambers decyduje się przekazać funkcję rytmizującą kopiom dźwięków uzyskanym w wyniku nałożenia na pierwszą, oryginalną ścieżkę efektu echa. Poddaje te duplikaty tak wielu wyróżniającym metamorfozom, że niektóre zaczynają nieznacznie wobblować, jakby ich atomy nie mogły dalej wytrzymać presji rozszczepiania. To subtelne skojarzenie z dubstepem zaciekawia, bo jeśli nosi znamiona słuszności, to ze świecą szukać wśród klasyków gatunku i jego pochodnych przykładów rozmycia, nostalgii, czy nawet naturalności, jak gdyby dubstep został ujęty w ramy new age'owych jamów, rozcieńczony w kosmische i w ten sposób przedzierzgnięty w budulec efemerycznych architektur. Wynika z tego równania własne, osobne opracowanie idei post-dubstepu. Widać to najwyraźniej na przykładzie „Glass Palace” i „Beta Axis Terminal” – prawdopodobnie najbardziej kreatywnych, jak dotąd w tym roku, nawiązaniach do estetyk dominujących w muzyce popularnej lat 70. XX wieku.

Można by dodać jeszcze kilka passusów, sięgających po paralele z muzyką Arthura Roussela i Harolda Budda, można by także nakreślić dość niespodziewane związki pomiędzy Soft Terminal, a płytami Bibio i Johna Talabota, jednakże tego typu poszukiwania skutkować będą przesłonięciem głównej wartości omawianej płyty: spójność i potoczystość kolejnych utworów, sprawiające wrażenie, że całość jest efektem jednej sesji, każą przemyśliwać o oryginalności Panabrite względem innych reprezentantów dość szeroko już opracowanego tematu podmorskich głębin.


3 komentarze:

  1. ble, ble, ble...

    Ble.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale co ble? Panabrite ble czy tekst ble? Czy "ble" użyte w zastępstwie "bla" jako określenie lania wody przez autora?

    OdpowiedzUsuń