W ostatnich miesiącach na blogach i
serwisach płytowych najczęściej spotykaną oceną jest 6/10 i jej
warianty – nota najbardziej kłopotliwa, zarówno z punktu widzenia
recenzenta, jak i słuchacza. Nie sposób potraktować nią płyty interesującej, bo trudno uznać minimalne przekroczenie średniej za dostateczną nobilitację. Szóstka nie jest też
wystarczająco pejoratywna – sugeruje, że wątpliwej jakości
album zawiera mimo wszystko sporo wątków godnych uwagi. Uczciwe ich
wyliczenie podważy szóstkowość albumu i wywinduje go do
niechcianej siódemki lub ósemki. Zaś ich pominięcie zamieni
recenzję w stronniczy unik, bo przecież bardzo możliwe, że z
powodu złego humoru lub zbędnej troski o czas czytelnika nie
przesłuchaliśmy materiału dość uważnie lub odmówiliśmy mu
dobrej woli koniecznej do rozwinięcia przeczuwanych perspektyw
odbioru. Na podstawie recenzji opiewającej na 6/10 słuchacz musi
przeniknąć wszystkie powyższe ewentualności i samodzielnie
zdecydować, czy album jest wart jego uwagi. Musi więc podjąć
aktywność, której dzięki lekturze miał nadzieję uniknąć.
Szóstka jest oceną-rozstajem.
Oznacza dziś zwykle – bez
względu na to, jak jasno uświadamia to sobie sam posługujący się
nią recenzent – album przeznaczony dla miłośników konkretnego
gatunku lub nawet jego pojedynczych inwariantów, wyrwanych z
całościowego kontekstu. Komentator nie obyty z daną konwencją
ocenia płytę na 6, ale chętnie wystawiłby jej marne 4, tyle że
źle pojęta sprawiedliwość każe mu zaocznie docenić elementy,
których nie czuje, ale których obecności się domyśla, jak na
przykład muzyka (niech za przykład – pozbawiony złośliwej
intencji – posłuży recenzja (Mankind) The Crafty Ape na
Screenagers, w której autor stara się sięgnąć mitycznych wrót
obiektywizmu poprzez obojętne wyliczenie „wartych uwagi”
elementów płyty). Paradoksalnie, ta sama
sytuacja dotyczy miłośnika danej konwencji: dla niego nota
wystawiona 6 oznaczać będzie notę odczuwaną rzędu 7 lub nawet 8,
nie tyle z powodu stricte muzycznej zawartości albumu, ale głównie
z uwagi na schlebiające skróty myślowe, odwołujące się wprost
do współdzielonych z artystą wycinków gustu (tak zwane „oczko
puszczone do słuchacza”). Do bycia uwiedzionym przez gatunkowy
sztafaż nie chcą przyznać się redaktorzy Porcys i wystawiają szóstkę aż sześciu albumom na osiem eksponowanych na
stronie głównej serwisu (Scuba, Christian Mistress, Julia Holter,
Nite Jewel, Nina Kraviz i Beat Culture, a dołożyć można by
jeszcze Men, ocenionych na 5.9). Stan z 27 marca 2012 niemal
niezmiennie utrzymuje się już od miesiąca.
Dlaczego recenzent będący miłośnikiem
danego gatunku miałby wystawiać płycie feralną szóstkę?
Ponieważ – inaczej niż szeregowy słuchacz – musi dokonać
wewnętrznego rachunku sumienia i przyznać, że oczarowany ulubioną
poetyką zlekceważył jej nośnik, czyli znów: muzykę, tę
tajemniczą warstwę objawiającą się poprzez struktury rytmiczne,
następstwo funkcji harmonicznych, melodykę utworów. Zamiast skupić
uwagę na elementach dzieła muzycznego, uległ przyjemności
odsłuchu, został oczarowany przez ewokowane obrazy i nastroje,
pochlebiła mu wspólnota z artystą. Szybka jazda samochodem,
wyludnione postapokaliptyczne miasto, kuszące skrawki obnażonych
ciał w ruchliwym barwnym świetle – konwencje i kojarzone z nimi
obrazy, wspomnienia, emocje gwarantują szybką rozkosz,
natychmiastowy kontakt z ulubionymi fantazjami, kontakt na tyle
intymny, że wymazujący z pola widzenia mechanizmy, które pozwoliły
go nawiązać. Jak niby mielibyśmy sami siebie za to piętnować?
Ucierpieć musi płyta. No i czytelnik, jakiś, gdzieś tam, który nie rozumie i nie docenia (przecenia?) atrybutów danego gustu.
Częstotliwość z jaką wystawia się
6/10 podpowiada, że mamy obecnie do czynienia najczęściej z muzyką
gatunkową, uwikłaną w klisze, sztafaże i rekwizyty. Świadomość
i możliwości muzyków drastycznie wzrastają z roku na rok. Artyści
coraz częściej wiedzą, co grają, są w stanie przewidzieć
diagnozy krytyki i wykorzystać je na swoją korzyść. Coraz
częściej też ich zainteresowania są czysto kulturoznawcze –
wybierają kolaże konwencji, a nie autoportrety. Przy założeniu,
że obcujemy głównie z muzyką gatunku, uderzająca jest jednak
dopiero niemoc recenzentów, którzy nie potrafią opędzić się od
danej otoczki i wykreować słuchanej muzyki na własną rękę, to
znaczy dostrzec w niej mniej lub więcej niż reprezentanta jakiejś
konwencji lub zidentyfikować się z nią, przejrzeć się weń jak w
lustrze i dostrzec swój, wyłącznie swój, a nie pokolenia,
portret.
Identyfikacja kodów gatunkowych
zaczęła funkcjonować jako główna kompetencja. Recenzenci nie
tylko nie słuchają już więcej niż szeregowi słuchacze, ale też
nie są w stanie wybić się ponad poziom tagów. Uznają kompetencję
za pewien wymóg, ale mylą ją z aktywnością polegająca na
najbardziej jałowej z możliwych manifestacji obycia. W XXI wieku
namechecking nie polega na szafowaniu nazwami zespołów –
wyliczenie to zbyt ryzykowne, bo budując je wielu musiałoby zaufać
rubryczce similiar artists na allmusic.com. Jest za to – mniej lub
bardziej zawoalowane – widmo impresjonistycznego opisu, z tymże
zamiast natchnionych, poetyckich pejzaży lub dookreślania
imaginarium fundującego dany album, dostajemy białą poezję tagów
i historię ich następstw (osuwanie się gatunków w ich post-y i
powroty do złotych er), a więc przekaz obłudnie zgodny z wymogami
webwritingu, mylonego z szacunkiem dla czytelnika (krótkie, rzeczowe
komunikaty oszczędzające jego czas, w 90% przypadków i tak
trwoniony na dyrdymały). Brak elementu oceny, choćby i
niesprawiedliwej, na wyrost, a recenzja upodabnia się do karkołomnie
rozbudowanego taga.
Szóstka jest oceną około- i
pozamuzyczną. Jej chwiejny balans wyraża pragnienie, które krytyka
podsyca w sobie z energią godną lepszej sprawy, ale – pomimo
ujawnianej na pierwszy rzut oka błahości – jest to pragnienie
bardzo wzniosłe. To pragnienie zwieńczenia wysiłku, w tym wypadku
płytowej erudycji. Towarzyszy mu, jak każdej drodze na szczyt,
obawa o upadek. Kiedy w końcu pojawi się płyta idealna, nie będzie
już po co pisać, pozostanie jedynie bierne słuchanie, widmo
odbiorczej emerytury, pustynnego czasu, w którego ramach wszelkie
aksjologie (od szermowania prowokacyjnymi notami po irytującą
zapobiegawczość, emanującą fałszywym nimbem trzeźwości) tracą
rację bytu. Pozostanie degradacja do pozycji plebsu, który opiniami
dzielić się może co najwyżej w gronie znajomych.
Częstotliwość z jaką wystawia się
obecnie 6/10 to zawoalowane wyznanie złożone przez samych
recenzentów, że przy obecnym kształcie odbioru współczesnej
muzyki rozrywkowej, w dobie potężniejącego z dnia na dzień zasobu
zasobów, nie ma widoków na wyłonienie płyty idealnej. Nasza praca
pozostanie bez kulminacji, niczym onanizm upartego impotenta. Jej
zakończenie będzie ustawicznie odsuwane w czasie, a my,
doprowadzeni do frustracji właściwej starcom przeczuwającym własną
zbędność, będziemy mogli tylko mściwie defraudować oceny i,
oszukując czujność czytelników, księgować na lewo bilon punktów
dziesiętnych, by przelewać je na konta prywatnych faworytów –
pochodzących być może z zamierzchłej lub wstydliwej przeszłości
i tak niespodziewanych, jak bank na Kajmanach – aby w końcu
wycofać się w szaleństwo weterana, który nie spostrzegł
zakończenia wojny i uparcie pielęgnuje moździerze w sercu
wietnamskiej głuszy.
Z drugiej jednak strony, kiedy myślę o szóstkach widzę także bardziej romantyczny obraz opierania się nurtowi rzeki. Pod metaforą wartko płynącej wody ukrywa się entuzjastyczne przecenianie albumów, lekceważące szafowanie ósemkami i dziewiątkami, znane z magazynów lifestyle'owych, a, u początków jego działalności, także z niezalu codzennego. Stawiając płycie szóstkę zachowujemy rezerwę przed uczestnictwem w kulturze zajawiania się, rozdrobnionym pokłosiu stareńkiej kultowości. Przedziały dziesiętne szóstki są manifestem precyzji – ostentacyjnym przedłożeniem niuansów ponad prostolinijny przekaz zachwyt-pominięcie niesiony przez bardziej wyraziste noty. Ich używanie jest samobójstwem recenzenta, bo rzut oka na dziesiątkę lub jedynkę wystarcza. Nikt nie przeczyta tekstu rozlokowanego pod notą. Szóstka nie jest agresywną oceną – zespół, którego płytę oceniamy na 6 nie ma prawa do narzekań, ewentualnie może żądać pełniejszego uzasadnienia. Stała się jednak istotną linią defensywy, od której zależy dalszy byt komentatora. Niepostrzeżenie szóstka stała się oceną skupioną głównie na losie krytyka, na chronieniu jego równowagi recepcyjnej w okresie przesytu. Jest więc niekiedy notą obojętną na dzieło, które sobą opatruje.
Pozornie zwyczajna, szóstka – osobny etos tej noty – ma dziś nieporównanie większą siłę oddziaływania od mitu dziesiątki lub jedynki, tych ocen skrajnych, których pojawienie się oznacza zwykle niebezpieczne naprężenie skali. W numerze Kultury popularnej poświęconym monstrualności Jeffrey Jerome Cohen pisze:
W przypisie dodaje, że „chodzi dosłownie o Zeitgeist: Ducha Czasu, bezcielesną istotę, która w niesamowity sposób ucieleśnia miejsce, czy raczej szereg miejsc, rozdroża, które są punktem w podróży, w ruchu ku niepewnym obszarom gdzieś indziej”, a szóstka jest przecież właśnie oceną-rozstajem. Paradoksalnie, pomimo wysokiej częstotliwości występowania, to właśnie do niej pasuje poetyka potworności. Monstrualne nie są anomalie pochodzące ze skrajnych biegunów skali ocen, lecz właśnie nienaturalnie rozrośnięty środek – piątka zatrzymana w niewygodnym wychyleniu ku siódemce. Pod wytężoną w akrobacji łodygą tego heliotropu otwiera się przepaść, w której ukrywa się szóstka – ocena-rozstaje, zmiennokształtne i obfite w meandry rozdroże, które potrafi przybrać nawet pozycję wertykalną i symbolizować jednocześnie wzlot, jak i upadek.
Z drugiej jednak strony, kiedy myślę o szóstkach widzę także bardziej romantyczny obraz opierania się nurtowi rzeki. Pod metaforą wartko płynącej wody ukrywa się entuzjastyczne przecenianie albumów, lekceważące szafowanie ósemkami i dziewiątkami, znane z magazynów lifestyle'owych, a, u początków jego działalności, także z niezalu codzennego. Stawiając płycie szóstkę zachowujemy rezerwę przed uczestnictwem w kulturze zajawiania się, rozdrobnionym pokłosiu stareńkiej kultowości. Przedziały dziesiętne szóstki są manifestem precyzji – ostentacyjnym przedłożeniem niuansów ponad prostolinijny przekaz zachwyt-pominięcie niesiony przez bardziej wyraziste noty. Ich używanie jest samobójstwem recenzenta, bo rzut oka na dziesiątkę lub jedynkę wystarcza. Nikt nie przeczyta tekstu rozlokowanego pod notą. Szóstka nie jest agresywną oceną – zespół, którego płytę oceniamy na 6 nie ma prawa do narzekań, ewentualnie może żądać pełniejszego uzasadnienia. Stała się jednak istotną linią defensywy, od której zależy dalszy byt komentatora. Niepostrzeżenie szóstka stała się oceną skupioną głównie na losie krytyka, na chronieniu jego równowagi recepcyjnej w okresie przesytu. Jest więc niekiedy notą obojętną na dzieło, które sobą opatruje.
Pozornie zwyczajna, szóstka – osobny etos tej noty – ma dziś nieporównanie większą siłę oddziaływania od mitu dziesiątki lub jedynki, tych ocen skrajnych, których pojawienie się oznacza zwykle niebezpieczne naprężenie skali. W numerze Kultury popularnej poświęconym monstrualności Jeffrey Jerome Cohen pisze:
(...) zakop trupa na rozstaju dróg, żeby nie wiedział, którędy ma pójść, gdy ożyje i wstanie z grobu. Przebij kołkiem jego serce, przyszpil do rozdroży, niech nawiedza miejsce, które prowadzi do wielu miejsc, miejsce rozterki. (...) Potwór zostaje powołany do życia wyłącznie na tych metaforycznych rozstajach, stając się ucieleśnieniem szczególnego momentu kulturowego - czasu, emocji i miejsca.
Można to inaczej wytłumaczyć. Teoretycznie krytyk, który się zna (hehe) dostając do oceny zupełnie przypadkowe płyty powinien w swoich ocenach dążyć do rozkładu normalnego.
OdpowiedzUsuńJednakże, nikt nie ocenia losowych płyt. Wszystko co słuchamy jest poddane wstępnej selekcji. O słabym dwójkowym, trójkowym zespole nawet nie usłyszymy, a nawet jeżeli uznamy, że szkoda na niego czasu. Podobnie żaden portal nie będzie opierał swoich recenzji na płytach poniżej 5, mimo, że zakłada ich istnienie. Być może po prostu sluchamy szóstkowych płyt.
Tak więcm średnia ocen powinna wynosić coś ok. 7, w tym wypadku przewaga szóstek jest zupełnie zrozumiała.
Oczywiście cała nie podważa to wcale tej bardzo trafnej noty.
Problem z ocenami jest taki, że są skuteczne tylko wtedy, gdy recenzujemy po kolei największą możliwą ilość albumów. Tylko wtedy ciąg liczb (ocen) będzie miał jakieś znaczenie. Takie podejście jednak wymagałoby benedyktyńskiej pracy, przez co wszyscy je z góry porzucają. Albowiem kto tak naprawdę chciałby recenzować tysiąc płyt rocznie? Stąd oczywista inflacja. Szóstki (czy piątki) dostają albumy, które zapomni się po kilku miesiącach, a po kilku latach odniesie się do antykwariatu. Dodatkowo, owa szóstka nie będzie miała żadnego znaczenia w perspektywie czasu. Na znaczeniu stracą też oceny niższe bo nikogo nie będzie obchodziło dlaczego album jest słabszy od tego średniego. W ten sposób równie dobrze można pozbyć się dolnej połowy skali.
OdpowiedzUsuńCzęstotliwość 6/10 ostatnimi czasy nie oznacza gatunkowości obecnej muzyki. To tylko kolejny dowód na to, że numer jest w stanie zasłonić niechęć do postawienia jasnej opinii na temat płyty lub nieumiejętność jej opisania. Niezależnie od ilości miejsc po przecinku numeryczne oceny nie oddadzą złożoności dzieła ani nie mogą ukazać jego odbioru przez recenzenta tak jak może zrobić to dobrze napisane uzasadnienie. O recenzjach w Dusted można mówić dużo rzeczy ale jeśli kłócę się z ich oceną, to mogę odpowiadać na argumenty w tekście, a nie numerek opatrzony ironicznym obrazkiem (vide: niektóre recenzje porcysa).
Moja teza jest taka: nie ma czasu, ni sensu zajmować się oceną i wyceną płyt. Jeśli chcesz polecić płytę - napisz dlaczego. Jeśli nie - uzasadnij. Sprawa załatwiona. Cyfry, gwiazdki i tego typu duperele to zaciemnianie obrazu. Po jakimś czasie zaczynasz się zastanawiać właściwie co rządzi tego typu formą oceny lub analizować ich przebieg, czego dowodem jest ten tekst.
Ocena to podsumowanie tekstu. Nie wiem czemu przeszkadza Ci obrazek zamiast recenzji, bo nie masz z czym polemizować. Z recenzjami się nie dyskutuje. Recenzent tylko proponuje Ci swoją wizję, dzięki czemu możesz docenić płytę, którą normalnie byś olał, lub pokazać, że jest muzyka, z której możesz czerpać znacznie więcej przyjemności.
UsuńPoza tym, ta ocena to tylko podsumowanie. Coś w stylu "dobra, a teraz jednym zdaniem, jak Ci się podobało". Zamiast jednego zdania mamy jedną liczbę, którą w dodatku możemy jakoś porównać. Nie każdy ma ochotę czytać całą recenzję i nie każdy ją zrozumie tak samo. Dlatego jest jeszcze numer służący za podsumowanie.
Niby dlaczego z małej ilości recenzowanych płyt ma wynikać inflacja ocen? Po prostu się przeprowadza wstępną selekcję. Ludzie nie słuchają zupełnie losowych zespołów, a płyt, które cieszą się zainteresowaniem. Poza tym przesłuchanie tysiąca płyt rocznie to nie jest jakiś wyczyn, oczywiście nie mówię o zrecenzowaniu. Z resztą krytyk to nie maszyna, która ocenia obiektywnie jakość materiału, ale przede wszystkim proponuje swoje spojrzenie, dzieląć się odczuciami.
Podsumowanie recenzji to jej ostatni akapit. Nie wiem czemu służy ocena, ale twoja definicja mnie nie przekonuje.
Usuń"Recenzent tylko proponuje Ci swoją wizję, dzięki czemu możesz docenić płytę, którą normalnie byś olał, lub pokazać, że jest muzyka, z której możesz czerpać znacznie więcej przyjemności."
Pomyliłeś recenzję z rekomendacją. Nie o tym mówimy.
"Ludzie nie słuchają zupełnie losowych zespołów, a płyt, które cieszą się zainteresowaniem."
To znaczy, że recenzje służą opisowi płyt niesłusznie olanych, czy tych cieszących się zainteresowaniem? Niskonakładowe CDRy i winyle czy Lana Del Rey? Znów poplątałeś definicje.
"Z recenzjami się nie dyskutuje."
Zabawne. I straszne, jednocześnie jeśli tak naprawdę myślisz. Czym jest wobec tego kontrrecenzja? Czym jest polemika? Dyskusja jest zabroniona?
Plus, recenzje w formie ironicznych obrazków to wina braku dyskusji (i braku ochoty na udział w tejże) oraz myślenia tagami, o którym pisze Filip w powyższym tekście.