Anxiety
2012, Modular
2.9
Piosenki rozpoczynające debiutancką płytę Ladyhawke były tak dobre, że kamuflowały przeciętność pozostałych. Jeśli dotąd nie dostrzegałem tej dysproporcji dostatecznie wyraźnie, to dlatego, że chciałem osłonić Nowozelandkę przed własnym krytycznym okiem. Doceniałem porywczość electropopowych podkładów, pierwiastki clash i glam, interesujące postacie kobiece prezentowane w tekstach piosenek – wielkomiejskiej frygidy czy gwiazdy chwytającej rozpalone spojrzenie fana stojącego pod sceną. Doceniałem i przez palce patrzałem na resztę. „Magic”, „Manipulating Woman”, „My Delirium”. Pamiętam te kawałki, jak gdybym słuchał ich przed chwilą. Powyższe superlatywy to tylko kilka losowo wybranych zalet, które nie oddają wcale kompozycyjnej miodności i ulokowania z perfekcyjną precyzją na przecięciu popu i punka, blichtru i niezbornej jaźni.
Anxiety nie zawiera żadnej historii. Żadnego portretu. Właściwie nie ma tutaj nic poza bagażem monotonnych powtórzeń. Upchane obok siebie, piosenki pozostają wierne formule kilku identycznych brit rockowych zwrotek przeplecionych paroma identycznymi refrenami, zależnie od kaprysu: funkującymi lub shoegazującymi. Nie inaczej liryki: składają się zwykle z mantry jednego topornego wersu lub „śpiewnych” monosylab, dosadnie obrazując, jak niewiele ma do powiedzenia Ladyhawke na swoim sofomorze. Dysponując gigantycznymi pokładami dobrej woli, można by umieścić Anxiety obok ostatniej płyty Nite Jewel i przekonywać per analogiam, że mamy do czynienia z wyrazem fascynacji pewną konwencją, z próbą wypowiedzenia się w ramach ulubionego gatunku nie z pozycji biernego słuchacza-fana, lecz aktywnego twórcy. Ale nawet ta desperacka próba jest skazana na porażkę, ponieważ Ladyhawke przytacza cytaty z klasyków gatunku bez ogródek i po chamsku, jak w singlowym „Black, White & Blue”, gdzie z pewnym niedowierzaniem zastałem grubymi nićmi szyte złożenie „Planet Telex” Radiohead, losowego tracka Suede i „Don't Answer Me” Alan Parsons Project. Nie ma nic złego w montażach, póki wyłaniają jakiś nowy obraz, a nie polegają jedynie na bezrefleksyjnym rozdysponowywaniu fragmentów powszechnie znanych dzieł i kodów kulturowych.
Nawet jeśli nie każdy utwór na Anxiety podpada pod powyższe zarzuty, to pozostanie to raczej zakryte przed świadomością większości odbiorców. Na anatomię tych męcząco długich piosenek składa się bowiem tak niewiele, że już po trzech-czterech umysł wyłącza się z braku nowych bodźców i przestaje rozróżniać poszczególne pozycje tracklisty. Wyobrażam sobie jakiś zboczony, chory mózg, który wywiedzie z tego faktu refleksję nad odważną i awangardową paradoksalnością zastosowania loopów jako sposobu ekspresji rockowego hymnu. Ale niestety, nie każda sprzeczność obdarzona jest upragnioną błyskotliwością, tak jak nie każda wolta oznacza zbawienne przetarcie tablicy pod nowe treści. Anxiety jest wręcz kretyńską próbą wyssania szpiku z suchej gałęzi, próbą tym bardziej chybioną, że w macierzystej estetyce electropopu Ladyhawke mogłaby mieć do zaoferowania jeszcze więcej niż na debiucie.
Anxiety nie zawiera żadnej historii. Żadnego portretu. Właściwie nie ma tutaj nic poza bagażem monotonnych powtórzeń. Upchane obok siebie, piosenki pozostają wierne formule kilku identycznych brit rockowych zwrotek przeplecionych paroma identycznymi refrenami, zależnie od kaprysu: funkującymi lub shoegazującymi. Nie inaczej liryki: składają się zwykle z mantry jednego topornego wersu lub „śpiewnych” monosylab, dosadnie obrazując, jak niewiele ma do powiedzenia Ladyhawke na swoim sofomorze. Dysponując gigantycznymi pokładami dobrej woli, można by umieścić Anxiety obok ostatniej płyty Nite Jewel i przekonywać per analogiam, że mamy do czynienia z wyrazem fascynacji pewną konwencją, z próbą wypowiedzenia się w ramach ulubionego gatunku nie z pozycji biernego słuchacza-fana, lecz aktywnego twórcy. Ale nawet ta desperacka próba jest skazana na porażkę, ponieważ Ladyhawke przytacza cytaty z klasyków gatunku bez ogródek i po chamsku, jak w singlowym „Black, White & Blue”, gdzie z pewnym niedowierzaniem zastałem grubymi nićmi szyte złożenie „Planet Telex” Radiohead, losowego tracka Suede i „Don't Answer Me” Alan Parsons Project. Nie ma nic złego w montażach, póki wyłaniają jakiś nowy obraz, a nie polegają jedynie na bezrefleksyjnym rozdysponowywaniu fragmentów powszechnie znanych dzieł i kodów kulturowych.
Nawet jeśli nie każdy utwór na Anxiety podpada pod powyższe zarzuty, to pozostanie to raczej zakryte przed świadomością większości odbiorców. Na anatomię tych męcząco długich piosenek składa się bowiem tak niewiele, że już po trzech-czterech umysł wyłącza się z braku nowych bodźców i przestaje rozróżniać poszczególne pozycje tracklisty. Wyobrażam sobie jakiś zboczony, chory mózg, który wywiedzie z tego faktu refleksję nad odważną i awangardową paradoksalnością zastosowania loopów jako sposobu ekspresji rockowego hymnu. Ale niestety, nie każda sprzeczność obdarzona jest upragnioną błyskotliwością, tak jak nie każda wolta oznacza zbawienne przetarcie tablicy pod nowe treści. Anxiety jest wręcz kretyńską próbą wyssania szpiku z suchej gałęzi, próbą tym bardziej chybioną, że w macierzystej estetyce electropopu Ladyhawke mogłaby mieć do zaoferowania jeszcze więcej niż na debiucie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz