Edward Sol
How Can I Sleep With These Voices In My Head?
2012, Sangoplasmo
Dopóki obracać go w rękach, trzymać
na półce lub przechowywać na dysku, słowem: utrzymywać w stanie
spoczynku, skoncentrowany na dźwiękach żabich godów album Edwarda
Sola może wydawać się jednym z przyjemnych, russoistycznych nagrań
terenowych spopularyzowanych przez niezliczoną rzeszę artystów
zainteresowanych jednocześnie teorią dźwięku, jak i new agem. W
tym gronie znajdą się postacie tak różne, jak Francisco Lopez,
autor klasycznego La Selva (1998), w tym roku nagrywający dla
portugalskiego labela Crónica,
czy, wśród młodych, Jana Winderen, która wykorzystywała
nagrania żabiego rechotu między innymi na krótkim wydawnictwie
winylowym Surface Runoff (2008, Touch/Autofact).
Rechot jest mi
szczególnie drogi – po przeprowadzce „do miasta” z zabytkowego
dworku rozlokowanego przy dębowej alei, w bezpośrednim sąsiedztwie
rzeki, tęsknię za tym odgłosem, przywołującym istną pełnię
skojarzeń. Skrzeczenie żab koi umysł wizją rozpalonego lipcowego
wieczoru, niepokoi animalną energią płaziej kopulacji, a także
śmieszy i żenuje wspomnieniem tandetnych porcelanowych
figurek-skarbonek, które z półek babcinego regału emigrowały na
ekran telewizora, aby wystąpić w O czym szumią wierzby. Wszystkie
te miłe i ciekawe impulsy kojarzą się jednak z żabami
rechoczącymi w oddali – zza okna, z dystansu paru kroków lub
kilometrów, spod pomostu. Tymczasem Sol dokonuje potężnego
zbliżenia, złośliwie gargantuizuje poczciwe pienia, tak że
przewijające się przez materiały prasowe określenie „psychodelia”
można traktować wyłącznie jako eufemizm.
Wyjątkowość
Sola polega na pominięciu etapu obróbki zarejestrowanych ścieżek,
przez co wystawia odbiorców na skomasowany atak surowego dźwięku.
Materiał Edwarda przewyższa nieznośną intensywnością
doommetalowe nagrania i właściwie istnieje zupełnie osobno, z dala
od konkurencji. Po kilku niewyobrażalnych minutach tej taśmy
czułem się, jak zamknięty w kamieniu, zatrzaśnięty w
niewzruszonej skale, skazany na zmiażdżenie wewnątrz opoki,
zespalającej się z wolna, z miliona lat na milion lat, coraz
ciaśniej. Nie wierzę, by ktokolwiek przebył to doświadczenie w
całości, bez przerw, na rozsądnie podkręconej głośności. Nie
wierzę też, żeby komukolwiek chciało się do tego doznania
wracać, ponieważ wydaje się sprzeczne z samozachowawczym
instynktem. Rozsądek każe wykreślić album Sola spośród przeżyć
estetycznych i zaliczyć do grona eksperymentów z wytrzymałością
zmysłów.
Jeśli muzyka się skończyła to
właśnie tutaj. Nie w ciszy i zaniku – ani na Landscapes Toshio
Hosokawy, ani na etapie Violet Replacement Grouper – lecz w
podgardlu, w ścisku pomiędzy jajeczkami skrzeku, płatkami rzęsy a
ciałami kopulujących żab, ropuch i rzekotek. Zaliczenie How Can I
Sleep do muzyki uzasadniają jedynie marginalne przesłanki w rodzaju
nośnika, obecności w katalogu wydawnictwa zajmującego się
publikacją muzyki i tym podobne. Powinno się postrzegać
ten album raczej w kategoriach wydarzenia, ujęcia pewnej sytuacji w
ramy kasety magnetofonowej. Ów dziwaczny event może być wariacją
na temat odrazy, jaką wobec przyrody czuli Charles Baudelaire i
Aleksander Wat. Można pojmować go także jako satyrę na
socjokulturowy stereotyp, bezrefleksyjnie utożsamiający miasto z
hałasem, a wieś i tereny dziewicze ze świętą ciszą. Mityzowanie
natury możliwe jest tylko, jeśli odsunie się ją na pozycję obcości i
egzotyki. Edward Sol widzi kontakt z przyrodą, niewinną wycieczkę nad ukraińskie jeziorko, jako okazję do nakreślenia audytywnej wersji Cabin In the Woods. Ale można też taśmę Sola odczytywać jako trawestację jednego z wojaży
Guliwera: kiedy bohater Swifta odwiedza kraj olbrzymów, pierwsze co
odczuwa to wstręt na widok ogromnych porów skóry, gigantycznych
złuszczeń, ropni i wyprysków. Naturalistyczne aspekty ludzkiej kompleksji
zostają mu objawione w ohydnej pełni, oko zostaje zamienione w mikroskop, wizualność staje się horrorem niechcianej wiedzy, jak w słynnej sentencji Lovecrafta: „Ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej miłosierna jest niezdolność ludzkiego umysłu do skorelowania swojej zawartości”.
Aby w pełni zilustrować fenomen tej taśmy,
sięgnę po mało znany fragment
prozy Samotnika z Providence, opowiadanie Uwięziony wśród faraonów:
Z jakiejś niezbadanej otchłani w
czeluściach ziemi dochodziły pewne odgłosy, rytmiczne i określone,
nieprzypominające niczego, co kiedykolwiek słyszałem. Niemal
intuicyjnie zorientowałem się, że były to pradawne dźwięki
towarzyszące jakiejś niesprecyzowanej bliżej ceremonii. Obeznany z
egipską tradycją, rozpoznałem instrumenty, które je wydawały –
był to flet, sambuk, systrium i bębenek. W ich rytmicznym świście,
buczeniu, grzechocie i dudnieniu wyczułem grozę wykraczającą poza
wszelkie znane na ziemi koszmary, strach zupełnie pozbawiony
osobistego lęku. Odgłosy przybierały na sile i poczułem, że się
zbliżają. Potem – i niechaj wszyscy bogowie wszystkich panteonów
zjednoczą się, by dźwięki te nigdy już nie zabrzmiały w moich
uszach – doszły mnie słabe, jakby z dalekiej przeszłości
płynące, upiorne, nieodgadnione i posępne odgłosy maszerujących
istot, poruszających się w jednym rytmie. Był to idealnie równy marsz
najplugawszych potworności z wnętrza ziemi... tupiących,
kłapiących, szeleszczących, syczących, mlaskających i
posapujących... a wszystko to przy wtórze nienawistnego dysonansu
tych ironicznie brzmiących instrumentów. (…) czułem na plecach
lodowate ciarki. (H. P. Lovecraft, Uwięziony wśród faraonów, w: W
górach szaleństwa, przeł. R. Lipski, Poznań 1999, s. 33-37)
Podczas gdy Lovecraft poetyzuje doznania swojego
protagonisty oddalając ich źródło – przerażające dźwięki
dobywają się z oddali, „z dalekiej przeszłości”, pokonują
przestrzeń i czas, są „słabe” i „nieodgadnione” – Sol wtrąca słuchacza w teraźniejszość, bezpośrednią
bliskość źródeł dźwięku, uwydatniając hipokryzję tkwiącą we wszechobecnej apologii natury. How Can I Sleep nie zawiera ani grama oniryzmu czy łatwego piękna. Jest tylko przytłoczenie, szał i ogrom, wciąż powtarzane w niezwykłym tempie żabiego oddechu, przyspieszonego chucią. Natura wzywa, a jeśli robiłaby to przez telefon, dzwoniąc do nas, usłyszelibyśmy sapanie napalonego psychopaty, odgłos zachłanności, przemożny niby panika z jaką mieszczuchy zrywają się z koców, aby otrzepać ubrania z mrówek i igliwia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz