sobota, 12 maja 2012

Edward Sol - How Can I Sleep With These Voices In My Head?

Edward Sol
How Can I Sleep With These Voices In My Head?
2012, Sangoplasmo






Dopóki obracać go w rękach, trzymać na półce lub przechowywać na dysku, słowem: utrzymywać w stanie spoczynku, skoncentrowany na dźwiękach żabich godów album Edwarda Sola może wydawać się jednym z przyjemnych, russoistycznych nagrań terenowych spopularyzowanych przez niezliczoną rzeszę artystów zainteresowanych jednocześnie teorią dźwięku, jak i new agem. W tym gronie znajdą się postacie tak różne, jak Francisco Lopez, autor klasycznego La Selva (1998), w tym roku nagrywający dla portugalskiego labela Crónica, czy, wśród młodych, Jana Winderen, która wykorzystywała nagrania żabiego rechotu między innymi na krótkim wydawnictwie winylowym Surface Runoff (2008, Touch/Autofact).

Rechot jest mi szczególnie drogi – po przeprowadzce „do miasta” z zabytkowego dworku rozlokowanego przy dębowej alei, w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki, tęsknię za tym odgłosem, przywołującym istną pełnię skojarzeń. Skrzeczenie żab koi umysł wizją rozpalonego lipcowego wieczoru, niepokoi animalną energią płaziej kopulacji, a także śmieszy i żenuje wspomnieniem tandetnych porcelanowych figurek-skarbonek, które z półek babcinego regału emigrowały na ekran telewizora, aby wystąpić w O czym szumią wierzby. Wszystkie te miłe i ciekawe impulsy kojarzą się jednak z żabami rechoczącymi w oddali – zza okna, z dystansu paru kroków lub kilometrów, spod pomostu. Tymczasem Sol dokonuje potężnego zbliżenia, złośliwie gargantuizuje poczciwe pienia, tak że przewijające się przez materiały prasowe określenie „psychodelia” można traktować wyłącznie jako eufemizm.

Wyjątkowość Sola polega na pominięciu etapu obróbki zarejestrowanych ścieżek, przez co wystawia odbiorców na skomasowany atak surowego dźwięku. Materiał Edwarda przewyższa nieznośną intensywnością doommetalowe nagrania i właściwie istnieje zupełnie osobno, z dala od konkurencji. Po kilku niewyobrażalnych minutach tej taśmy czułem się, jak zamknięty w kamieniu, zatrzaśnięty w niewzruszonej skale, skazany na zmiażdżenie wewnątrz opoki, zespalającej się z wolna, z miliona lat na milion lat, coraz ciaśniej. Nie wierzę, by ktokolwiek przebył to doświadczenie w całości, bez przerw, na rozsądnie podkręconej głośności. Nie wierzę też, żeby komukolwiek chciało się do tego doznania wracać, ponieważ wydaje się sprzeczne z samozachowawczym instynktem. Rozsądek każe wykreślić album Sola spośród przeżyć estetycznych i zaliczyć do grona eksperymentów z wytrzymałością zmysłów.

Jeśli muzyka się skończyła to właśnie tutaj. Nie w ciszy i zaniku – ani na Landscapes Toshio Hosokawy, ani na etapie Violet Replacement Grouper – lecz w podgardlu, w ścisku pomiędzy jajeczkami skrzeku, płatkami rzęsy a ciałami kopulujących żab, ropuch i rzekotek. Zaliczenie How Can I Sleep do muzyki uzasadniają jedynie marginalne przesłanki w rodzaju nośnika, obecności w katalogu wydawnictwa zajmującego się publikacją muzyki i tym podobne. Powinno się postrzegać ten album raczej w kategoriach wydarzenia, ujęcia pewnej sytuacji w ramy kasety magnetofonowej. Ów dziwaczny event może być wariacją na temat odrazy, jaką wobec przyrody czuli Charles Baudelaire i Aleksander Wat. Można pojmować go także jako satyrę na socjokulturowy stereotyp, bezrefleksyjnie utożsamiający miasto z hałasem, a wieś i tereny dziewicze ze świętą ciszą. Mityzowanie natury możliwe jest tylko, jeśli odsunie się ją na pozycję obcości i egzotyki. Edward Sol widzi kontakt z przyrodą, niewinną wycieczkę nad ukraińskie jeziorko, jako okazję do nakreślenia audytywnej wersji Cabin In the Woods. Ale można też taśmę Sola odczytywać jako trawestację jednego z wojaży Guliwera: kiedy bohater Swifta odwiedza kraj olbrzymów, pierwsze co odczuwa to wstręt na widok ogromnych porów skóry, gigantycznych złuszczeń, ropni i wyprysków. Naturalistyczne aspekty ludzkiej kompleksji zostają mu objawione w ohydnej pełni, oko zostaje zamienione w mikroskop, wizualność staje się horrorem niechcianej wiedzy, jak w słynnej sentencji Lovecrafta: „Ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej miłosierna jest niezdolność ludzkiego umysłu do skorelowania swojej zawartości”.

Aby w pełni zilustrować fenomen tej taśmy, sięgnę po mało znany fragment prozy Samotnika z Providence, opowiadanie Uwięziony wśród faraonów:

Z jakiejś niezbadanej otchłani w czeluściach ziemi dochodziły pewne odgłosy, rytmiczne i określone, nieprzypominające niczego, co kiedykolwiek słyszałem. Niemal intuicyjnie zorientowałem się, że były to pradawne dźwięki towarzyszące jakiejś niesprecyzowanej bliżej ceremonii. Obeznany z egipską tradycją, rozpoznałem instrumenty, które je wydawały – był to flet, sambuk, systrium i bębenek. W ich rytmicznym świście, buczeniu, grzechocie i dudnieniu wyczułem grozę wykraczającą poza wszelkie znane na ziemi koszmary, strach zupełnie pozbawiony osobistego lęku. Odgłosy przybierały na sile i poczułem, że się zbliżają. Potem – i niechaj wszyscy bogowie wszystkich panteonów zjednoczą się, by dźwięki te nigdy już nie zabrzmiały w moich uszach – doszły mnie słabe, jakby z dalekiej przeszłości płynące, upiorne, nieodgadnione i posępne odgłosy maszerujących istot, poruszających się w jednym rytmie. Był to idealnie równy marsz najplugawszych potworności z wnętrza ziemi... tupiących, kłapiących, szeleszczących, syczących, mlaskających i posapujących... a wszystko to przy wtórze nienawistnego dysonansu tych ironicznie brzmiących instrumentów. (…) czułem na plecach lodowate ciarki. (H. P. Lovecraft, Uwięziony wśród faraonów, w: W górach szaleństwa, przeł. R. Lipski, Poznań 1999, s. 33-37)

Podczas gdy Lovecraft poetyzuje doznania swojego protagonisty oddalając ich źródło – przerażające dźwięki dobywają się z oddali, „z dalekiej przeszłości”, pokonują przestrzeń i czas, są „słabe” i „nieodgadnione” – Sol wtrąca słuchacza w teraźniejszość, bezpośrednią bliskość źródeł dźwięku, uwydatniając hipokryzję tkwiącą we wszechobecnej apologii natury. How Can I Sleep nie zawiera ani grama oniryzmu czy łatwego piękna. Jest tylko przytłoczenie, szał i ogrom, wciąż powtarzane w niezwykłym tempie żabiego oddechu, przyspieszonego chucią. Natura wzywa, a jeśli robiłaby to przez telefon, dzwoniąc do nas, usłyszelibyśmy sapanie napalonego psychopaty, odgłos zachłanności, przemożny niby panika z jaką mieszczuchy zrywają się z koców, aby otrzepać ubrania z mrówek i igliwia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz