Our Love Is Hurting Us
2012, Tri Angle
5.1
Motyw wypalenia się witch house'u lub jego bezcelowości przewija się w regularnych odstępach na przestrzeni tych kilku lat składających się na jego egzystencję. Punktem wyjścia krytyki rzadko bywa jakość samej muzyki. Zwykle i tak witch house'u nie słucha się dość uważnie. Do ferowania sądów wystarczą otagowania lub wizualne tytuły, pomimo całej ich złudności. Z towarzyszących witch house'owi szablonów recepcyjnych wyniknąć mogą zabawne nieporozumienia, i tak na przykład nowy album Slow Magic – typowy przykład chill wave'u z linii Washed Out – bywa zapewne klasyfikowany w ciemno jedynie z uwagi na format tytułu (▲). Uległość wobec otagowań z miejsca nadaje recenzjom określony wydźwięk: negujący lub hurraaprobujący, zależnie od nastawienia komentatora. Ze świecą szukać zdystansowanych analiz witch house'u.
Co wpływa na taki stan rzeczy, jeśli nie same kompozycje? Głównie przeświadczenie, że fascynacja uprawniona jest jedynie wobec estetyk o bogatej tradycji, estetyk sprawdzonych, których aprobowanie nobilituje i niemo poświadcza, że słuchacz nie ulega „przypadkowym modom”, że jego gust pozostaje niezależny od ulotnych koniunktur. Z tego elityzmu wyrasta w prostej linii gorliwe odżegnywanie się od czerpania przyjemności z samej wyobraźni fundującej witch house. Uparcie oczekuje się chwytliwych melodii i rewolucyjnych aranżacji od genre, które opiera się głównie na ewokowaniu pewnych obrazów i atmosfer, niebezpiecznie balansując na granicy kiczu. Na porażkę skazana jest także encyklopedystyczna refleksja na temat ewentualnej genealogii witch house'u. Parający się nią autorzy ignorują fakt, że sami artyści witch house'owi nie mają zwykle o niej pojęcia – uwiodły ich obrazy składające się na imaginarium gatunku i nie mają innej motywacji, jak tylko wypowiadanie się pod auspicjami konwencji.
Porzućmy jednak na chwilę mętne dywagacje i zdajmy się na aktywność polemiczną. Punktem wyjścia niech będzie recenzja Our Love Is Hurting Us opublikowana 4. maja na Niezalu Codziennym przez Miłosza Cirockiego. Niech za kontrargumentację posłuży sama muzyka, ograniczę się do wskazywania konkretnych fragmentów EPki.
Uwagę przykuwają szczególnie pytania postawione w centrum tekstu: „Skoro nie da się powiedzieć niczego więcej w tym temacie, dlaczego by nie zmienić stylistyki? Dodać jakieś nowe elementy składowe albo chociaż napisać ładną, eteryczną linię basu?”, a potem ironiczna charakterystyka poetyki witch house'u: „(...) lepiej nadawać to samo, co i poprzednio: zwolnione, pocięte wokale, ciężko ubasowione automaty perkusyjne, kiczowato-uduchowione syntezatory...”. Zmiana stylistyki? Nowe elementy składowe? Proszę bardzo, i to do tego jaskrawo wyeksponowane.
Zacznijmy od mylącego podkładu „TryTry”, jednocześnie ciężkiego i harmonijnego. Sam bit, w powierzchownym oglądzie eksponujący hip hopową proweniencję, jest podróżą do źródeł witch house'u, do fascynującego punktu przecięcia dwóch kontrastowych konglomeratów: chart music i lo-fi (drag, grime). Podróżą do źródeł gatunku, ale nie jego reprezentacją. „TryTry” jest szkicem alternatywnej wersji historii, sugestią, jak potoczyć mógłby się rozwój witch house'u, gdyby tworzony był z większą świadomością konwencji, ale nie staje się przez to utworem witch house'owym. Tak samo Narrenturm Sapkowskiego nie jest w pełni ani powieścią historyczną, ani przykładem fantasy, lecz jedynie zabawą w naginanie granic pisarskiej samoświadomości, manifestacją znajomości konwencji do stopnia umożliwiającego ich przekroczenie. Tak samo kryminały Świetlickiego są nie tyle historiami detektywistycznymi, czy przyczynkami do autobiografii, lecz igraniem z własną pisarską samowiedzą. „TryTry” jest właściwie nie tyle kompozycją, co raczej ucieleśnieniem konkretnego zabiegu metakompozycyjnego.
Kontynuujmy wyliczenie motywów bardziej atrakcyjnych od upragnionej przez Cirockiego „eterycznej linii basu” (czy w ogóle możliwa jest bardziej natrętna klisza?); wszystkie argumenty w tej grupie posłużą przy okazji odseparowaniu OLIHU od witch house'u. Na przykład w „Starr”: na wysokości 01:10 typowo nowofalowa melodia na klawisze, których brzmienie można odczytać jako dość oczywistą reminiscencję Clan of Xymox; ornamentacje w postaci damskich wokaliz wystylizowano na bliskowschodnią modłę, bardzo rzadko spływającą się w masowej wyobraźni z chart popem; zaskakujące wejście progrockowej solówki na wysokości 02:38 (charakterystyczne brzmienie przywodzi na myśl wizję taniego Stratocastera męczonego podczas samotnego palenia), skrupulatnie anonsowanej przez dubowe slide'y rozsiane na przestrzeni całej kompozycji. New wave, bliski wschód, dub = witch house?!
Jedynie spore pokłady złej?/dobrej? woli pozwalają dostrzec w „Break Yr Heart” i „NoWayBack” powiązania z obrazami groteskowych efemeryd i tanatycznego erotyzmu. Trzeba by genialnej zręczności producenckiej by te filary witch house'owej wrażliwości zakamuflować w jasnym, zaprószonym podkładzie, w pogodnej nostalgii pierzastych syntezatorów i przekomarzającej się linii wokalnej. „Springs” posługuje się wręcz Boardsowskim otwarciem, podobnie jak marginesy „Break Yr Heart”, wypełnione dźwiękami zaczerpniętymi wprost z The Campfire Headphase, być może nawet konkretnie z „Chromakey Dreamcoat”. Wszystko to sugeruje, że myśli Greespana krążą albo wokół wyraźnego odseparowania się od witch house'u albo wokół prób wyizolowania jego esencji z innych estetyk, wskazywanych póki co na zasadzie wolnych skojarzeń. Jakkolwiek oceniać wyniki tych poszukiwań, odczuwalna (bo zaraźliwa) jest czerpana z nich przyjemność. Atmosfera OLIHU przypomina mikroklimat wieczorów poświęconych przesiewaniu obfitych księgozbiorów pod kątem jakiegoś marginalnego motywu.
Tekst Cirockiego można uznać za recenzję, jednakże w o wiele większym stopniu nadaje się na przykład stereotypizacji, jakiej uległ dyskurs muzyczny, szczególnie, jeśli chodzi o nowe gatunki. Porzućmy już „eteryczny bas”. Chodzi przecież tak naprawdę o to, że tam, gdzie usprawiedliwione – jeśli nie potrzebne – byłoby ryzykowanie nowomowy, tam konformistycznie faworyzuje się wytarte słownictwo i, co najgorsze, oczekuje, że muzyka dostosuje się do niego i również będzie „przetarta”. Nie twierdzę, że oOoOO to projekt oryginalny i nowatorski. Chcę jedynie delikatnie napiętnować słuchanie muzyki z pozycji dużo wcześniej ugruntowanych uprzedzeń, a więc o odbiór, który przybiera formę samospełniającej się negatywnej przepowiedni. Irytuje mnie satysfakcja towarzysząca posługiwaniu się frazesami, by stłamsić muzykę, której nawet nie chciało się przesłuchać.
Zanim jeszcze odtworzył OLIHU, Cirocki był przekonany, że witch house to nic ponad „specyficzne brzmienie”. Oszołomiony niepowtarzalną okazją użycia symbolu (†) w roli pointy tekstu, z premedytacją zamknął oczy na wyobraźnię fundującą genre. Zgadzam się jednak, że druga EPka Greenspana faktycznie zawodzi, choć nie jako wydawnictwo witch house'owe (którym niezbyt jest), lecz ogólnie jako pozycja, która proponuje o wiele mniej od poprzedniej. W przeciwieństwie do Miłosza zastanawiam się, dlaczego Greenspan zrezygnował z eksploracji terenów, które wyraźnie interesowały go jeszcze rok czy dwa lata temu. Okazuje się bowiem, że był od nich uzależniony: poza kontekstem witch house'u – nurtu, do którego w wywiadach odnosił się nader niechętnie, lecz który niewątpliwie zapewnił mu rozpoznawalność – wydaje się nagle przeciętnym producentem letnich i anachronicznych pseudotanecznych muzaków. W porównaniu ze świetnymi „Sedsumting” czy „Mumbai” większość materiału zgromadzonego na OLIHU przypomina lounge i chillouty, pomimo obecności interesujących elementów przynależnych do antagonistycznych stylistyk i pomimo wspomnianej już atmosfery nie do końca ukierunkowanych poszukiwań.
Our Love Is Hurting Us było dość wyczekiwanym wydawnictwem. Po pierwsze dlatego, że oOoOO to projekt interesujący sam w sobie, po drugie dlatego, że ciągły brak rozstrzygnięcia losów witch house'u przeradza się, paradoksalnie, w ich rozstrzygnięcie. Wygląda to na czystą kazuistykę, ale czy efemeryczne genre, skoncentrowane wokół emocji zahamowania i kompensacji, może zabiegać o charakterystykę bardziej esencjonalną od braku charakterystyki? Braku potwierdzonego dodatkowo absolutną absencją reprezentacyjnego albumu? Ta luka w dyskografii gatunku doskonale wyraża pragnienie odcieleśnienia, wyzucia z fizyczności, ustawicznie nawiedzające jego wyobraźnię. A że wszystko to wprawione zostaje w ruch nie przez świadome zabiegi artystów, lecz wyłącznie przez wyobraźnię chętnego słuchacza? No cóż, to kolejny punkt do fantomowej definicji gatunku: zarówno jego przeciwnicy, jak i zwolennicy oraz sami artyści wysysają argumenty z palca, a witch house sobie.
5.1
Motyw wypalenia się witch house'u lub jego bezcelowości przewija się w regularnych odstępach na przestrzeni tych kilku lat składających się na jego egzystencję. Punktem wyjścia krytyki rzadko bywa jakość samej muzyki. Zwykle i tak witch house'u nie słucha się dość uważnie. Do ferowania sądów wystarczą otagowania lub wizualne tytuły, pomimo całej ich złudności. Z towarzyszących witch house'owi szablonów recepcyjnych wyniknąć mogą zabawne nieporozumienia, i tak na przykład nowy album Slow Magic – typowy przykład chill wave'u z linii Washed Out – bywa zapewne klasyfikowany w ciemno jedynie z uwagi na format tytułu (▲). Uległość wobec otagowań z miejsca nadaje recenzjom określony wydźwięk: negujący lub hurraaprobujący, zależnie od nastawienia komentatora. Ze świecą szukać zdystansowanych analiz witch house'u.
Co wpływa na taki stan rzeczy, jeśli nie same kompozycje? Głównie przeświadczenie, że fascynacja uprawniona jest jedynie wobec estetyk o bogatej tradycji, estetyk sprawdzonych, których aprobowanie nobilituje i niemo poświadcza, że słuchacz nie ulega „przypadkowym modom”, że jego gust pozostaje niezależny od ulotnych koniunktur. Z tego elityzmu wyrasta w prostej linii gorliwe odżegnywanie się od czerpania przyjemności z samej wyobraźni fundującej witch house. Uparcie oczekuje się chwytliwych melodii i rewolucyjnych aranżacji od genre, które opiera się głównie na ewokowaniu pewnych obrazów i atmosfer, niebezpiecznie balansując na granicy kiczu. Na porażkę skazana jest także encyklopedystyczna refleksja na temat ewentualnej genealogii witch house'u. Parający się nią autorzy ignorują fakt, że sami artyści witch house'owi nie mają zwykle o niej pojęcia – uwiodły ich obrazy składające się na imaginarium gatunku i nie mają innej motywacji, jak tylko wypowiadanie się pod auspicjami konwencji.
Porzućmy jednak na chwilę mętne dywagacje i zdajmy się na aktywność polemiczną. Punktem wyjścia niech będzie recenzja Our Love Is Hurting Us opublikowana 4. maja na Niezalu Codziennym przez Miłosza Cirockiego. Niech za kontrargumentację posłuży sama muzyka, ograniczę się do wskazywania konkretnych fragmentów EPki.
Uwagę przykuwają szczególnie pytania postawione w centrum tekstu: „Skoro nie da się powiedzieć niczego więcej w tym temacie, dlaczego by nie zmienić stylistyki? Dodać jakieś nowe elementy składowe albo chociaż napisać ładną, eteryczną linię basu?”, a potem ironiczna charakterystyka poetyki witch house'u: „(...) lepiej nadawać to samo, co i poprzednio: zwolnione, pocięte wokale, ciężko ubasowione automaty perkusyjne, kiczowato-uduchowione syntezatory...”. Zmiana stylistyki? Nowe elementy składowe? Proszę bardzo, i to do tego jaskrawo wyeksponowane.
Zacznijmy od mylącego podkładu „TryTry”, jednocześnie ciężkiego i harmonijnego. Sam bit, w powierzchownym oglądzie eksponujący hip hopową proweniencję, jest podróżą do źródeł witch house'u, do fascynującego punktu przecięcia dwóch kontrastowych konglomeratów: chart music i lo-fi (drag, grime). Podróżą do źródeł gatunku, ale nie jego reprezentacją. „TryTry” jest szkicem alternatywnej wersji historii, sugestią, jak potoczyć mógłby się rozwój witch house'u, gdyby tworzony był z większą świadomością konwencji, ale nie staje się przez to utworem witch house'owym. Tak samo Narrenturm Sapkowskiego nie jest w pełni ani powieścią historyczną, ani przykładem fantasy, lecz jedynie zabawą w naginanie granic pisarskiej samoświadomości, manifestacją znajomości konwencji do stopnia umożliwiającego ich przekroczenie. Tak samo kryminały Świetlickiego są nie tyle historiami detektywistycznymi, czy przyczynkami do autobiografii, lecz igraniem z własną pisarską samowiedzą. „TryTry” jest właściwie nie tyle kompozycją, co raczej ucieleśnieniem konkretnego zabiegu metakompozycyjnego.
Kontynuujmy wyliczenie motywów bardziej atrakcyjnych od upragnionej przez Cirockiego „eterycznej linii basu” (czy w ogóle możliwa jest bardziej natrętna klisza?); wszystkie argumenty w tej grupie posłużą przy okazji odseparowaniu OLIHU od witch house'u. Na przykład w „Starr”: na wysokości 01:10 typowo nowofalowa melodia na klawisze, których brzmienie można odczytać jako dość oczywistą reminiscencję Clan of Xymox; ornamentacje w postaci damskich wokaliz wystylizowano na bliskowschodnią modłę, bardzo rzadko spływającą się w masowej wyobraźni z chart popem; zaskakujące wejście progrockowej solówki na wysokości 02:38 (charakterystyczne brzmienie przywodzi na myśl wizję taniego Stratocastera męczonego podczas samotnego palenia), skrupulatnie anonsowanej przez dubowe slide'y rozsiane na przestrzeni całej kompozycji. New wave, bliski wschód, dub = witch house?!
Jedynie spore pokłady złej?/dobrej? woli pozwalają dostrzec w „Break Yr Heart” i „NoWayBack” powiązania z obrazami groteskowych efemeryd i tanatycznego erotyzmu. Trzeba by genialnej zręczności producenckiej by te filary witch house'owej wrażliwości zakamuflować w jasnym, zaprószonym podkładzie, w pogodnej nostalgii pierzastych syntezatorów i przekomarzającej się linii wokalnej. „Springs” posługuje się wręcz Boardsowskim otwarciem, podobnie jak marginesy „Break Yr Heart”, wypełnione dźwiękami zaczerpniętymi wprost z The Campfire Headphase, być może nawet konkretnie z „Chromakey Dreamcoat”. Wszystko to sugeruje, że myśli Greespana krążą albo wokół wyraźnego odseparowania się od witch house'u albo wokół prób wyizolowania jego esencji z innych estetyk, wskazywanych póki co na zasadzie wolnych skojarzeń. Jakkolwiek oceniać wyniki tych poszukiwań, odczuwalna (bo zaraźliwa) jest czerpana z nich przyjemność. Atmosfera OLIHU przypomina mikroklimat wieczorów poświęconych przesiewaniu obfitych księgozbiorów pod kątem jakiegoś marginalnego motywu.
Tekst Cirockiego można uznać za recenzję, jednakże w o wiele większym stopniu nadaje się na przykład stereotypizacji, jakiej uległ dyskurs muzyczny, szczególnie, jeśli chodzi o nowe gatunki. Porzućmy już „eteryczny bas”. Chodzi przecież tak naprawdę o to, że tam, gdzie usprawiedliwione – jeśli nie potrzebne – byłoby ryzykowanie nowomowy, tam konformistycznie faworyzuje się wytarte słownictwo i, co najgorsze, oczekuje, że muzyka dostosuje się do niego i również będzie „przetarta”. Nie twierdzę, że oOoOO to projekt oryginalny i nowatorski. Chcę jedynie delikatnie napiętnować słuchanie muzyki z pozycji dużo wcześniej ugruntowanych uprzedzeń, a więc o odbiór, który przybiera formę samospełniającej się negatywnej przepowiedni. Irytuje mnie satysfakcja towarzysząca posługiwaniu się frazesami, by stłamsić muzykę, której nawet nie chciało się przesłuchać.
Zanim jeszcze odtworzył OLIHU, Cirocki był przekonany, że witch house to nic ponad „specyficzne brzmienie”. Oszołomiony niepowtarzalną okazją użycia symbolu (†) w roli pointy tekstu, z premedytacją zamknął oczy na wyobraźnię fundującą genre. Zgadzam się jednak, że druga EPka Greenspana faktycznie zawodzi, choć nie jako wydawnictwo witch house'owe (którym niezbyt jest), lecz ogólnie jako pozycja, która proponuje o wiele mniej od poprzedniej. W przeciwieństwie do Miłosza zastanawiam się, dlaczego Greenspan zrezygnował z eksploracji terenów, które wyraźnie interesowały go jeszcze rok czy dwa lata temu. Okazuje się bowiem, że był od nich uzależniony: poza kontekstem witch house'u – nurtu, do którego w wywiadach odnosił się nader niechętnie, lecz który niewątpliwie zapewnił mu rozpoznawalność – wydaje się nagle przeciętnym producentem letnich i anachronicznych pseudotanecznych muzaków. W porównaniu ze świetnymi „Sedsumting” czy „Mumbai” większość materiału zgromadzonego na OLIHU przypomina lounge i chillouty, pomimo obecności interesujących elementów przynależnych do antagonistycznych stylistyk i pomimo wspomnianej już atmosfery nie do końca ukierunkowanych poszukiwań.
Our Love Is Hurting Us było dość wyczekiwanym wydawnictwem. Po pierwsze dlatego, że oOoOO to projekt interesujący sam w sobie, po drugie dlatego, że ciągły brak rozstrzygnięcia losów witch house'u przeradza się, paradoksalnie, w ich rozstrzygnięcie. Wygląda to na czystą kazuistykę, ale czy efemeryczne genre, skoncentrowane wokół emocji zahamowania i kompensacji, może zabiegać o charakterystykę bardziej esencjonalną od braku charakterystyki? Braku potwierdzonego dodatkowo absolutną absencją reprezentacyjnego albumu? Ta luka w dyskografii gatunku doskonale wyraża pragnienie odcieleśnienia, wyzucia z fizyczności, ustawicznie nawiedzające jego wyobraźnię. A że wszystko to wprawione zostaje w ruch nie przez świadome zabiegi artystów, lecz wyłącznie przez wyobraźnię chętnego słuchacza? No cóż, to kolejny punkt do fantomowej definicji gatunku: zarówno jego przeciwnicy, jak i zwolennicy oraz sami artyści wysysają argumenty z palca, a witch house sobie.
Hej cześć! Z góry proszę o wybaczenie, że nie skupiam się na "Our Love is Hurting Us", ale już się na ten temat wypowiadałem.
OdpowiedzUsuń"Ze świecą szukać zdystansowanych analiz witch house'u." >>> i na pewno nie uświadczymy ich na Niezalu, bo to serwis skierowany przede wszystkim do odbiorców, nie teoretyków. "Chcę wiedzieć czego słucham", ale bardziej mowa tu o kwestiach technicznych, nie gatunkowych. Znacznie bardziej w recenzji (nie cenię tego słowa, wolę "opis") będzie mnie obchodzić ogólny krajobraz, który tworzy muzyka w mojej świadomości, podparty nieinwazyjną, przejrzystą terminologią. Dlatego faktycznie mogła Cię zirytować moja pisanina, bo nie było to coś, czego oczekiwałeś- dogłębna analiza zmian w stosunku do poprzedniej epki i poszukiwanie definicji gatunku muzyki, którą para się oOoOO. Nie jest to potrzebne zwyczajnym, internetowym konsumentom, do których i ja się zaliczam.
"nie jako wydawnictwo witch house'owe (którym niezbyt jest)" >>> czy oOoOO to nie witch house? Możliwe, ale to tak jakby powiedzieć, że "Spiderland" to nie rock. Takie stwierdzenie powoduje u większości słuchaczy zdziwienie, a w pewnym sensie może być prawdą. Dziwi mnie w kontekście tego problemu, że nie napisałeś o uznaniu "See Birds" za witch house. To trochę bardziej rażące naginanie ram gatunkowych, na które musiałem sobie pozwolić, bo *dla mnie* jest to coś, co pojawiło się otagowanym jako witch house. Ktoś wspominał, że nieeee, nieprawda, ale to jest już poziom percepcji barier genre'owych niedostępny i dla mnie, i dla większości czytelników. I bardzo dobrze, bo kwestia jest nieistotna dla przyjemnego odsłuchu "Big Boy" na rowerze przy zachodzącym słońcu. Lubię klisze.
W tym momencie widzę spływającą na mnie dezaprobatę analityków popu; doceniam zajawkę erudycyjną, ale mnie samego nie interesuje ta kwestia w ogóle. Podobnie jak, jeszcze raz podkreślę, lwią część witch-house'owców. (Chciałbym, żeby ktoś taki istniał, dla mnie styl wizualnie miły dla oka.)
Co do "eterycznej linii basu". Wymieniłem ten zabieg nieco dla żartu, ponieważ dla każdego może oznaczać coś innego, a na omawianym wydawnictwie nie uświadczyłem nawet tego. Trochę ironicznie pojawia się słowo "upragniona", ale chciałbym tę ironię skreślić. Naprawdę pragnę nostalgicznych melodii i tape hissu w brzmieniu. Takie było moje pierwsze skojarzenie z kodakowym jotpegiem służącym za okładkę.
Clou wypowiedzi, jeśli dobrze zrozumiałem, to wrzucanie zbyt wielu projektów do wiedźmowego worka. Ok, rozumiem, to chodzenie na łatwiznę i lemingoza (hihi). Ale jak to skomentował mój współlokator, "Kurwa, szufladki". Spór bardzo niebezpiecznie przypomina batalię o emo w środku noughties czy kiedy tam indziej: takoż słuszny, ze względu na pozostanie szczerym dla korzeni, jak i bezsensowny, bo ważna jest treść.
PS "Oszołomiony niepowtarzalną okazją użycia symbolu (†) w roli pointy tekstu, z premedytacją zamknął oczy na wyobraźnię fundującą genre." Wydaje mi się, hm, że to nie zaszło. Po prostu nie wiedziałem jak skończyć tekst, a krzyże są spoko. Ale może i nie byłem świadom swego oszołomienia, człowiek w teatrze życia codziennego etc.
PPS A, i Cierocki to częsta pomyłka w pisaniu mojego nazwiska, nie jestem obrażony, ale wiadomo. Pozdrawiam!
O jezu, spojrzałem na to co napisałem i sam bym w życiu tego nie przeczytał. I są błędy w składni! Nie czytajcie.
OdpowiedzUsuńchuj ci w dupę
OdpowiedzUsuńsłaby troll jest słaby
OdpowiedzUsuń† pozazdrościłem i tyle, musiałem jakoś odreagować. A teraz, skoro już komentuję na własnym blogu, oddam się bez skrępowania trollingowi:
OdpowiedzUsuńPrzeczytałem swój tekst kilka razy przed publikacją i za każdym razem niepokoiło mnie, że negując witch house'owość drugiej EPki oOoOO, snuję rozważania właśnie na temat witch house'u. Ostatecznie pogodziłem się z tą wewnętrzną sprzecznością i spisałem ją na karb powszechnych problemów z klarownym opisem tego (mikro)gatunku (a przecież tych problemów nie ma, bo oOoOO to nie witch house!). Niezdarność i wybiórczość towarzyszą właściwie wszystkim tekstom o witchu i nie jestem tu wyjątkiem, pomimo szczerych chęci. Marzyłbym nawet o totalnym zawłaszczeniu rozmowy o tym zjawisku, bo lubię witch house (lub jego potencjał) i chcę patrzeć w miejsce, które winien móc w nas obnażać.
Nie pisałem o "See Birds", bo już wcześniej podniosłem kwestię mylnych otagowań przy okazji "King Night" Salem: http://fightsuzan.blogspot.com/2010/05/salem-king-night.html. Faktem jest, że moja aktywność polegająca na roztrząsaniu etykietek prowadzi do zanegowania istnienia witch house'u w ogóle. I, tak jak pocieszam się w zakończeniu powyższego tekstu, być może spełniam w ten sposób oczekiwania genre, które faktycznie chce być bezcielesne, fantomowe, eteryczne. Ta umiejętność wymykania się z okowów etykietek, a nawet gotowość do egzystencji poza ich ramami (złośliwa, bo nie zapominajmy, że etykietki są narzędziem krytyka, nie artysty, przynajmniej tak nakazuje savoir vivre) jest czymś wyjątkowym. Nie ma takich problemów z chillwave'em czy nawet lo-fi r'n'b, zapewne dlatego, że nurty te doczekały się reprezentatywnych, esencjonalnych albumów, choć przecież ich żywot jest w sumie niewiele dłuższy.
Ciekawe w tym kontekście, że obaj wspominamy o emo, choć czynimy to niejako mimochodem, na marginesie dywagacji. Emo łączy z witch housem to, że są stylistykami skazanymi na lekceważenie: poruszają stany emocjonalne, które są w różnym stopniu i w różnych momentach udziałem każdego, ale są też zawsze zduszane, wypierane przez pożądanie "zdrowego podejścia do życia" i normalności, dzięki którym można uczestniczyć w społeczeństwie. Ten newralgiczny moment tarć psychicznych jako temat muzyki (lub jakiejkolwiek gałęzi sztuki) jest ukazywany w tak ogromnym zoomie, jakby był jedynym istotnym etapem egzystencji.
To zbliżenie wprawia przede wszystkim w zakłopotanie - odruchową reakcję na kicz, karykaturę, groteskowe wyolbrzymienie. Ale działa też na jeszcze jeden aspekt samoświadomości: do tego stopnia obawiamy się, że ów "ciemny, trudny, emo okres" był jedynym pełnym doznaniem życia, że ból jest prawdziwszy niż doczesne radości, że pragniemy przekreślić czas cierpienia lub wpleść go pomiędzy inne odczucia, byle osłabić jego suwerenność, paraliżującą, bo to wolność większa niż jednostkowość, przekraczająca człowieczeństwo w ogóle. Być może jest to wyzwolenie, którego doświadczają masochiści doznając totalnej uległości, zdając się na los uosobiony w sadystycznie nastawionym partnerze. Musi być tutaj jakaś możliwość połączenia, bo ten sam tok myślenia przebywam ilekroć podejmuję refleksję nad witch housem. Szerzej pisałem o tym tutaj: http://fightsuzan.blogspot.com/2010/05/kwiaty-ta_11.html