sobota, 26 maja 2012

Komodo Haunts - Low Winged Silken Plumes

Komodo Haunts
Low Winged Silken Plumes
2012, Sangoplasmo


5.6



Każdą taśmę Sangoplasmo pamiętam bardzo dobrze. Na to zdają się obliczone – na bycie doświadczeniem, zdarzeniem. Ale większość z nich pozostaje jednorazowa. Niewiele znajduję w katalogu poznańskiego labela pozycji, do których będę wracał. Harh noise'owa lub minimalistyczna zawartość pięknie przygotowanych kaset mija się z obecną formacją mojego gustu i nawet jeśli prymitywizm jest zamierzony to sama świadomość tego ma niewielki wpływ na przyjemność odsłuchu. Mam tu na myśli między innymi najnowszy album Bartka Kujawskiego czy monstrualny eksperyment Edwarda Sola – wydawnictwa bardzo introwertyczne pomimo swojej graniczności, ale pozbawione tajemnicy, która na długo przyciągnęła mnie do taśmy Burial Hex. Na szczęście Sangoplasmo pamięta o delikatniejszych słuchaczach i od czasu do czasu oferuje tytuł cichy, marzycielski, czysto eskapistyczny. Kilka miesięcy temu były to inspirujące Solar Tongues Ypotryll, a teraz czas na debiutancką kasetę Komodo Haunts.

Low Winged Silken Plumes to na pierwszy rzut oka dość typowa reprezentacja tropikalnego drone'u – gęste, wilgotne i lepkie płaszczyzny urozmaicane są dziesiątkami mikroskopijnych skrzących dźwięków. Przypomina się definicja dywizjonizmu, malarstwa polegającego na ograniczeniu palety barw widma słonecznego. Farby nakładane są plamami „czystych” kolorów, które – obserwowane z pewnej odległości – mieszają się w siatkówce oka, wyłaniając kolory uzupełniające. Uzyskuje się w ten sposób efekt wibracji i świetlistości, niemożliwy do osiągnięcia przy mieszaniu kolorów. Podobnie jak albumy Mango Haze, Ducktails lub Kena Seeno (Invisible Surfer On An Invisible Wave), taśma Komodo jawi się jako próba rozmontowania jaskrawego rozbłysku, rozbicia wiązki światła białego na barwy spektralne. Ciekawa próba przekroczenia ograniczeń percepcji za sprawą materiału artystycznego. Wyobrażać sobie posiadanie jakiegoś niezwykłego talentu to niemalże nim dysponować.

Na baczniejszą uwagę zasługują fragmentaryczne partie gitary, upodabniające materiał Komodo do najlepszego jak dotąd albumu Félicii Atkinson – The Owls. To właśnie w tych subtelnych ścieżkach, kapryśnych i ulotnych, ujawnia się obecność wycofanej poza świat przedstawiony persony autora. Sporo tych przygrywek w drugiej połowie „Sky Pulled Patterns” i to diametralnie różnych: od melodyjek nieomal hawajskich, aż po spastyczne nowofalowe ósemki przywodzące na myśl Tropic of Cancer. Osią tego szerokiego spektrum jest dyskretny patronat basu, formowanego – znów na impresjonistyczną modłę – w plejady pojedynczych cętek i maźnięć. Głębokie, punktowe akcenty podejmują się rytmizowania całej kompozycji i przewyższają w tej roli faktyczne perkusjonalia, które w kolejnym tracku – „Olor Flood” - zwyczajnie przeszkadzają w dotarciu do sedna. Suche, nieregularne uderzenia są być może ukłonem w stronę Shalabi Effect, projektu, który mógł silnie wpłynąć na Komodo Haunts, ale niepotrzebnie spychają na odległy plan esencję albumu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że za takim utrudnianiem odsłuchu ukrywa się bezzasadna obawa przed znudzeniem odbiorcy kolejnym tropikalnym dronem.

Interesującym detalem są również rozsiane po całej kasecie chorałki – łatwe do przeoczenia, oszczędnie aplikowane, przyczajone na rubieżach stereofonicznej przestrzeni. Prawdopodobnie to właśnie ich eteryczne gładzie i śliskości odpowiedzialne są za towarzyszące całemu odbiorowi bezwiedne skojarzenie ze spotniałym szkłem lub oszronionym metalem. Mieszając się z manifestacjami lo-fi, okrawki wokalne rozsiewają zarodniki kwaskowatych estetyk acid folkowych. Intertekstualna aktywność Komodo wykazuje nikłą analogię z debiutancką EPką Forest Swords – Frjee Feathers czy z Yutairidatsu Buchikimashiego, aby w końcu rozproszyć się w miłej konstatacji: okładka Silken Plumes przypomina etykiety oranżad lub lodów, a muzyka – stan ducha na moment po ich konsumpcji.

1 komentarz:

  1. zmultiplikowana pomyłka staje się rzeczywistością - powinno być wrocławska a nie poznańska. To przesłodzenie i soniczny eskapizm sango jest jeszcze strawne. ciekawe czy kiedyś przekroczą tę cienką granicę stając się tapetą.

    OdpowiedzUsuń