środa, 16 maja 2012

Mt. Eerie - Clear Moon

Mount Eerie
Clear Moon
2012,  P.W. Elverum and Sun


6.1



1) „Misunderstood and disillusioned, I go on describing this place...”. 2) „I meant all my songs not as a picture of the woods, but just to remind myself that I briefly live”. 3) „If I look or if I don't look, clouds are always passing over...”. Na podstawie tych trzech urywków – wyraźnie eksponowanych na tle warstwy tekstowej Clear Moon – można wnioskować, że tematem nowego albumu Elveruma jest wizualność, nawet kiedy podważana bywa jej użyteczność i zasięg. Tytuł ześrodkowany na wizji pełnego księżyca w bezchmurną noc – na jedynym spośród widocznych na co dzień ciał niebieskich, którego widok pobudza jakąkolwiek wiedzę. Nie potrafimy określać kierunku na podstawie gwiazd. Symbolika ich konstelacji jest w większości kwestią pogłębionych studiów. Na słońce, tak łatwe do intuicyjnego objęcia rozumem, nie da się patrzeć długo. Pozostaje księżyc w pełni, bez kontekstu chmur. Przyciąga wzrok i gości go. Atrakcyjny i klarowny jest symbolem falsyfikacji, zbiornikiem światła odbitego, rzecznikiem świata na opak. W jego mocy leży osiąganie celu z pominięciem środków: może zapładniać mlecznym promieniem dziewice niebacznie uśpione w rozkopanej pościeli.

Kolejne potwierdzenie daje tytuł zapowiadanej na jesień bliźniaczej płyty Ocean Roar. Ryk oceanu jest doznaniem słuchowym, Clear Moon zarezerwowano dla oczu. Na początek Elverum podsuwa słuchaczowi uwodzicielskie pejzażyki w rodzaju dostrzeżonych z oddali światełek mieściny w dolinie. Później konwencjonalne krajobrazy przełamuje dwuznacznymi zestawieniami przestrzeni, jak w parze „mountains and websites”. Chodzi o skontrastowanie monolitycznych szczytów i delikatnej pajęczyny, czy może raczej o zaskakujące zderzenie gór, pierwotnego kośćca Ziemi, z witrynami internetowymi? To, co narzuca się oczom i przytłacza oraz to, czego trzeba poszukiwać wytężając wzrok; to, co napawa i syci własnym nasyceniem oraz to, co emituje blade elektroniczne światło, które pobudza głód rzeczywistości. Niejednoznaczności jest więcej, ale nie znalazły się tutaj, aby prowokować rozwikłania. Są nieporuszonym budulcem złożonej atmosfery, na pozór wspierającej się wyłącznie na eklektycznym złożeniu folku, ambientu i black metalu. 

Eklektyzmu Clear Moon nie trzeba rozumieć wyłącznie jako krzyżowania gatunków. To rozpoznanie trafne w 2007, kiedy to gody folku i indie z black metalem nosiły jeszcze pozory sensacji. Obecnie, w pejzażu po Microphones, istotą jest dziwny rozgardiasz masek. Znów nawiązany zostaje kontakt z wizualnością: Mount Eerie przymierza kostiumy, jak gdyby projekt wypatrywał dla siebie nowej, trzeciej już albo i czwartej, niszy. Początkowo wydaje się, że celem jest kontynuacja materiału zaprezentowanego na poprzednim albumie – Clear Moon otwiera druga część „Through the Trees”, suity rozpoczętej na Wind's Poem. W kolejnej parze kompozycji pobrzmiewają już jednak wpływy z zewnątrz w postaci niejasnych nawiązań do klasyków – echa The Meadowlans Wrens, a potem reminiscencje duetu Cave-Harvey z „Henry'ego Lee”. W towarzystwie wokalu Phila i perkusji pracującej na wzór elektronicznego metronomu głos Allyson Foster nieomal szkicuje projekt folk r'n'b, a z drugiej strony, gdyby znacznie zagęścić te aranże, pogłośnić i rozetrzeć procesje power chordów, wczesne etapy Clear Moon rozlokowałyby się w kręgu blackgaze'owych dokonań Sereny Maneesh.

Sukces tych wycieczek przekreślają „Lone Bell” i „House Shape” – potworki przypominające z jednej strony „A Wolf at the Door” Radiohead, z drugiej próbę wyhodowania mondeo popu na amerykańskim gruncie. Powiedzieć jednak, że utwór tytułowy – ulokowany pod dziewiątym indeksem – przywraca równowagę, byłoby eufemizmem. Siedem minut i dwadzieścia sekund to o prawie dwie minuty więcej niż druga najdłuższa na płycie kompozycja. Po odszukaniu nowej materii Elverumowi widocznie nie spieszy się do dalszych eksploracji i trudno się dziwić, bo tak lotnej substancji niektórzy producenci poszukują latami. Wydaje się, że do mrocznej pastoralności tego kawałka – pastoralności ewokującej hałdy czarno-białych fotografii nawianych jak celuloidowe wydmy do naw zapomnianego kościoła – dążyli swego czasu artyści tak różni, jak Alcest, Liz Harris czy Mark Kozelek. Obowiązki aranżacyjne scedowano na prosty zabieg: w doskonale harmonijny chór głosów poddanych gruntownej obróbce komputerowej wpleciono pojedyncze nitki surowego wokalu Elveruma, cofającego się przed siłą wyrazu syntetycznej konkurencji. Wbrew oczekiwaniom efekt jest daleki od dysonansu i przywodzi raczej na myśl iskrę przeskakującą po odsłoniętych miedzianych obwodach lub nikłe emblematy życia na tle obrazu absolutnej jałowości.

Clear Moon przypomina szkic, esej, próbę. W luźnej, zdekoncentrowanej własną różnorodnością tkance zabrakło zagęszczeń w postaci melodii i obrazów. W toku eksperymentów brzmieniowych wokal Elveruma niekiedy przeszkadza – bywa niepotrzebnym wtrąceniem do wzajemnej korespondencji instrumentów i efektów, innym razem męczy jako gołosłowny monolog, ciąg pozbawionych pointy i mało odkrywczych symbolizmów. Z rzadka jedynie, we fragmentach poświęconych wizualnym wrażeniom, trafiają się udane zwrotki o aparycji poematów Poe'go – frazy wolne, długie, o mocnym oddechu, poświęcone niemej obserwacji przyrody. Porywający początek albumu i wyczekiwany klimaks w postaci utworu tytułowego to jednak zbyt mało, aby dorównać choćby Wind's Poem. Mimo że paradoksalnie to właśnie Clear Moon jest albumem żywszym, wyraźnie bardziej dynamicznym, miejscami niemalże wesołym, to słuchaczom śledzącym dokonania Elveruma jeszcze od etapu Microphones nowa płyta wyda się prawdopodobnie (kolejnym) wstępem do bardziej stanowczych wydawnictw.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz