poniedziałek, 16 lipca 2012

Dead Can Dance - Anastasis

Dead Can Dance
Anastasis
2012, Play It Again Sam


7.0



Anastasis to niemal wyłącznie Brandon Perry i jego potężne, ponure pieśni, brzmiące jak legendy w uchwycie subtelnie postmodernizowanych tekstów. Lisa Gerrard zdetronizowana: w otoczeniu orientalnych instrumentów jej wyjątkowy głos może jeszcze robić niekiedy wrażenie („Kiko” lub „Return of the She-King”, gdzie w towarzystwie handclapów, gamelanów lub werbli roztacza dark folkowe rave'y idealne do samotnych pląsów w ciemnym koptyjskim sanktuarium), ale nie rozbrzmiewa tak nieubłaganie, jak na klasycznym Within the Realm of a Dying Sun. Glossolalie zdegradowały się do roli ornamentów, ilustracyjnych wypełniaczy i trudno oprzeć się wrażeniu, że to nie ich wina. W ostatnich latach słyszy się wiele pięknych i równie tajemniczych wokali (Doda śpiewała w języku elfów po kursie u native speakera), podrasowanych do tego elektronicznie, tak więc Gerrard – naturalna do bólu – uosabia pieśń przeszłości. Jej śpiewy rozciągają imaginarium albumu na mezopotamską mitologię – okrutne nagi, bracia mordujący braci zmienionych w buhaje, wschodni Odyseusze zjadający wężową wylinkę w nadziei na nieśmiertelność ciała – ale esencja krąży uchwycona w należący do Perry'ego trójkąt „Children of the Sun”-„Amnesia”-„Opium”.

Trudno sobie wyobrazić, aby zespół wiązany z muzyką etniczną, muzyką świata, folkiem i new age'em, wybrał dla swojego powrotu po szesnastu latach otwarcie bardziej kontrowersyjne od sekciarskiego manifestu. „Children of the Sun” budzi początkowo obrzydzenie (Martha Marcy May Marlene) i niepokój (Mao II Dona DeLillo), a kiedy te przemijają, zostaje niekłamana fascynacja obrazami pogańskiego kwietystycznego totalitaryzmu. Słoneczniki we włosach uczestników saturnaliów, odrealniony głos Perry'ego, który brzmi jak guru pewny swej subtelnej władzy nad armią zelotów, atmosfera zmierzchu pokrywającego patyną cywilizację Zachodu (jak w misternym kuriozum Oswalda Spenglera) – wszystko to jest nieomal namacalne dzięki prostej, po chłopsku ciosanej melodii, której egzotyzm nie pozostawia wątpliwości co do narkotycznego pochodzenia. „Children” rozpoczynają serię gotyckich hymnów, które mogłyby znaleźć się zarówno w Grze o tron, jak i w Trylogii Barokowej Neala Stephensona, a może i w końcowych stadiach Trylogii Helikonii Briana Aldissa. Czernie są tu ciepłe, bogate w miedziane żyłkowania; działają jak leczniczy kamień, który nagrzewa się w dłoni w miarę, jak absorbuje ból i napięcie.

„Sometimes / I feel like I want to live / Far from the metropolis” – wersy otwierające obłędnie chwytliwe „Opium” mogłyby pochodzić z archiwalnej EPki Interpolu. Paul Banks śpiewałby o przewlekłej konfuzji w labiryncie molocha, który przedarł się z komiksów Enki Bilala (Trylogia Nikopola) do rzeczywistości, by zwalczyć Nowy Jork lub przemóc Tokio. W dość sterylnej wizji Fritza Langa, Metropolis jest przestrzenią wyzutą z narkotyków – jedyną używką jest ogrom, przytłaczający jak opiaty. W „Opium” kolejne strofy rzucają obraz zawrotów głowy po kręceniu się wokół własnej osi na rozstaju dróg, więc bardziej na miejscu wydają się być Druuna Paula Eleuteriego Serpieriego lub Beyond the Black Rainbow Panosa Cosmatosa. Nagłe skojarzenie z niesamowitym porównaniem złowrogich, nocnych drzew do androidów (W ciemność Cormaca McCarthy'ego). Szybkie poszukiwanie innych piosenek, których podmiotami lirycznymi byliby bohaterowie wyimaginowanych retrofuturystycznych miast. Gdyby Anastasis składało się tylko z takich kawałków (co być może byłoby dla Perry'ego osiągalne, gdyby nie kurtuazyjne oddanie połowy mikrofonu Gerrard) byłoby prawdopodobnie płytą roku.

I jeszcze „Amnesia”, gdzie Perry, wykorzystując zjawisko zbiorowej nie-pamięci jako trampolinę dla natchnionego proroctwa, kreśli kolejną przejmującą panoramę, która przy odpowiednim warunkach – na przykład podczas stadionowego koncertu – brzmiałaby zapewne jak gotyckie Kombii. Zainteresowania migrują daleko od początkowych fascynacji Dead Can Dance. Urodę posągów, wężowe sploty w świetle pochodni, piękne boginie – nagie, dożywotnio zamaskowane – ustąpiły miejsca kiczowatemu poczuciu zatrwożenia momentem historycznym. Tylko maleńki krok dzieli teksty piosenek zgromadzonych na Anastasis od lamentu nad terroryzmem, bezdusznością tłumów i erozją Europy. Utrata wspomnień jest przenikliwym powietrzem wykoślawionej wersji Złotego Wieku, tak jak „Amnesia”, hymn do Mnemozyny, jest młodszą i zdegenerowaną siostrą „Summoning of the Muse”.

Pierwsza od szesnastu lat płyta Dead Can Dance rozpoczęła się dla mnie wspomnieniem wdzięczności za piosenki, które skutecznie odepchnęły smrodliwą rzeczywistość zapchanego tramwaju u schyłku Euro. Kończy wspomnieniem poczucia czystości i siły czerpanych z długich, narratywnych kompozycji, które w pościgu do podium list rocznych były zdyskwalifikowane jeszcze zanim powstały. Anastasis, Perry, Gerrard należą do innego, tytanicznego świata, do domeny legendarnych albumów, gdzie ścierają się między sobą zespoły, których nazwy są jak zaklęcia, otwierające serca w każdym zakątku globu (nie trzeba znać języka, wystarczy wypowiedzieć w namaszczeniu: Pink Floyd, The Cure lub Dead Can Dance, z płaskim, rozciągniętym szeroko uśmiechem, półprzymkniętymi oczami i kręcić pochyloną głową w geście niedowierzania wobec geniuszu).

3 komentarze:

  1. zestawienie DCD z Floydami i The Cure na wyrost, bo duet niemal nigdy nie sięgał kompozycyjnych szczytów, które dla tych dwóch wywołane zespoły bywały wręcz obligatoryjne, że pojadę Teraz Rockowym patosem. a sama recenzja od strony stylu znakomita, ale chyba takie komplementy najmniej Cię interesują ; )

    OdpowiedzUsuń
  2. Poza tym do "Agape" wprost został przeniesiony motyw smyczkowy z "Voyage Of Bran", zabieg jakby typowo ornamentacyjny, więc określając partie Gerrard jako - parafrazuję - rodzaj osunięcia się w powierzchowność, nie zapominajmy i o tym zastanawiającym posunięciu Perry'ego. Niezależnie od tego może zbyt drobiazgowego zarzutu ujmuje mnie minimalistyczna elegancja, trochę kojarząca się z "50 Words For Snow". Chyba nigdy wcześniej brzmienie DCD nie było tak "opływowe", prawie dream popowe; na proces twórczy wpłynęły pewnie wieloletnie doświadczenia obojga muzyków z produkcji muzyki filmowej. Mnie taka ilustracyjność, taka lekkość DCD w wersji niemal easy-listeningowej* pasuje, objawień i żałobnych rapsodów jest w tej dyskografii już wystarczająco wiele.


    * aż mi się zamarzyła współpraca teraźniejszego DCD z Royksopp z okresu "Melody A.M." czy z Air ; )

    OdpowiedzUsuń
  3. Z przyjemnością przeczytałbym recenzję "Anastasis", która rozwijałaby choć niektóre z Twoich spostrzeżeń. Bardzo skondensowany komentarz, o wiele więcej wart niż natłok skojarzeń, który wynotowałem. Żałuję teraz, że opublikowałem swoją opinię, nie odświeżywszy sobie wcześniej dyskografii DCD. Dzięki za konstruktywny i wjeżdżający na ambicję głos, pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń