środa, 17 października 2012

Godspeed You! Black Emperor - Allelujah! Don't Bend! Ascend!

Godspeed You! Black Emperor
Allelujah! Don't Bend! Ascend!
2012, Constellation


3.7



I „Tak powrócił do mnie pejzaż, tak ujrzałem pola rozpościerające przede mną fale barw (…). Osunęło się ze mnie stare okrycie, dawna odpowiedź, opadła wydrążona dłoń, która odbija dźwięki”, snuje myśl Bernard w finalnych ustępach Fal Virginii Woolf. Chciałbym móc pisać o nowym albumie GY!BE właśnie w tym duchu: zawiesiwszy nawyki recepcyjne narosłe odkąd pierwszy raz przesłuchałem „Dead Flag Blues” i rozmontowawszy baterię kontekstów – post-rock, rockism, kanon, nowe i zmierzchające gatunki – które nasuwają się niczym „stare okrycie”, niczym feralny płaszcz z opowiadania Gogola. Chciałbym słuchać Allelujah! Don't Bend! Ascend! tak, jak kiedyś F#A#Y∞, a więc bez udziału krytycznego doświadczenia, tej „wydrążonej dłoni, która odbija dźwięki”. Tymczasem jednak muszę pogodzić się z tym, że marny ze mnie aktor. Nie tylko nie potrafię odegrać samego siebie sprzed ośmiu czy dziewięciu lat, ale nawet nie jestem w stanie ukryć, że „nowe” GY!BE drażni mnie już na etapie tytułu, atakującego oko jednocześnie patosem i nędzną próbą przełamania go poprzez poszatkowanie wykrzyknikami, do znudzenia najfajniejszym wśród znaków interpunkcyjnych. Już w 1959 Erving Goffman pisał, że
(…) eksklamacje lub ich mimiczne odpowiedniki często oznaczają przyznanie się wykonawcy, że na chwilę zajął miejsce, w którym jest oczywiste, że żaden występ nie jest możliwy. Wyrażenia te (…) stały się niemal odgrywaną wobec widowni prośbą o wybaczenie, w imię tego, że wszyscy jesteśmy braćmi w sztuce aktorskiej (Człowiek w teatrze życia codziennego, Warszawa 1981, s. 227).
„Wykonawca zajmujący miejsce, w którym jest oczywiste, że żaden występ nie jest możliwy”... No właśnie, nie tylko ja nie odnajduję się na scenie, GY!BE także. Na „nowym” albumie zachowują się, jak gdyby dopiero co zaczynali grać i nie wiedzieli jeszcze, czy o przyszłości ich brzmienia zadecydują My Bloody Valentine, Six. by Seven czy Hawkwind, a przecież poruszają się w ramach stylistyki, której eksplorację usprawiedliwić może jedynie dojrzenie perspektywy wyjścia poza jej ramy. Trzy zespoły, które ukształtowały wizerunek post-rocka w wyobraźni słuchacza oddającego się muzyce rozrywkowej na przestrzeni pierwszej dekady XXI wieku – Sigur Rós, Mogwai i właśnie Godspeed – wydały swoje debiutanckie i największe albumy – Von, Young Team i F#A#Y∞ – w jednym i tym samym roku 1997. Dziś mamy 2012: Islandczycy wydają kolejne soundtracki do Amelii, Szkoci wypuszczają niezobowiązujące płytki i cieszą się sławą ojców gatunku, a Kanadyjczycy, potencjalni mesjasze, w praktyce nie istnieją i jeśli „nowa” płyta nie zmienia tego stanu rzeczy, to tym bardziej nie dokonają tego entuzjastyczne recenzje, które publikuje się – póki co zagranicą – z wymowną prędkością. Byle tylko napisać, byle tylko zostawić słuchanie za sobą i – odciąwszy się od boleśnie rozczarowującego materiału dowodowego – móc spokojnie myśleć o „nowych” nagraniach legendarnych anarcho-punk-post-rockowców w kategoriach powrotu złotej ery.

II Teraz o Walking Season Caspian. Walking Season to na gruncie post-rocka odpowiednik Niezniszczalnych Stallone'a i Westa. Album korzysta ze wszystkich standardów konwencji i spiętrza ich zużycie do poziomu, na którym ulegają permanentnemu splątaniu i przez umysł widza, który „wie, o co chodzi”, mogą zostać jedynie wyparte. To popkulturowa odmiana katharsis – intertekstualna bulimia, zadławienie się cytatami i zarzyganie własnym obyciem – dzięki której łatwo ulec złudzeniu obcowania z dziełem, jeśli nie nowym czy oryginalnym, to przynajmniej totalnym we własnym gatunku. Pierwszy kontakt z Walking Season dosłownie rozsadza: nieskończone crescenda, cymbałki, pozytywki, industrialne bębny, dyskotekowy bity, quasi-popowe chórki, wokale pogrążone w odmętach miksu, hippisowskie flety, chorały i bluesy i smyki, post-metal, krzepnący wokół mózgu feedback, przywodzący na myśl co bardziej rozdęte dubstepowe wobble, kolorowa wariacja na temat Neurosis, nawet brak rapowanego fragmentu wydaje się rap uobecniać na płaszczyźnie symbolicznej luki. Nie wiem, ile milionów spłonęło podczas kompilowania tej superprodukcji, pewne jest jedno: w zestawieniu z ostatnim albumem Caspian, własnego spotworniałego (kusi określenie „zDelReyzowanego”) pociotka, GY!BE brzmią na Allelujah! jak ubogi krewny, który urąga postępowi i żyje niczym żul zakisły w szparze między budą psa i garażem.

W momencie, gdy fani Caspian zapuszczali na zestawie hi-fi transcode w jakości 320 kbps, podstarzali wielbiciele GY!BE manifestowali pogardę dla vinyl ripu, wykładając konieczność czekania co najmniej na zgrywkę z CD albo na archiwum z FLACami i wznosząc dzięki za koncerty, gdzie można było usłyszeć utwory pomieszczone na „nowej” płycie w „normalnej” wersji, nie zanieczyszczonej Internetem, który wciąż jeszcze kojarzy się tej grupie niemal wyłącznie z pierwszymi dniami monopolu neostrady, kiedy to wszyscy bez wyjątku byli elementem gimbazy. Nasycona hipokryzją pogarda dla „pirackich kopii” to wyraz tęsknoty za muzyką dzieciństwa, muzyką-mitem, która wymusiłaby szlachetny odbiór, recepcję przykutą do hołubionego oryginału, wydobywając tym samym rzekomą nicość podszywającą eklektyczne gusta empetrójkowców i umożliwiając ponowne zanurzenie się w rockistowskim światopoglądzie, rugującym potrzebę poszukiwania nowości. Ale „nowa” płyta GY!BE nie jest w stanie wskrzesić epoki elitystycznego słuchania. Poprzedzające hasło „post-rock” prefiksy – anarchia, punk, doom i tym podobne – tak hojnie mnożone przez zagranicznych recenzentów, działają dziś inaczej niż w 1997: są tylko mało autentyczną próbą odwrócenia uwagi od nudnej zajawki genologicznymi zwłokami.

III Maniacką apologię „We Drift Like Worried Fire” – nazywanego tu i ówdzie najlepszą kompozycją GY!BE (!) – tłumaczę sobie właśnie dezorientacją: już podczas pierwszego kontaktu z „nowym” albumem Godspeed, tego wielkiego i zaangażowanego kolektywu, który aż prosi się o fanatyczne podejście, dawni wielbiciele stają przed świadomością, że dziesiątego odsłuchu nie będzie. „We Drift...” jest zresztą z pewnego punktu widzenia kompozycją bardzo istotną: skupia w sobie największą bolączkę Don't Bend! Ascend! jako całości, a mianowicie patologiczną nieumiejętność podtrzymania raz uzyskanego napięcia. Wystarczy przyjrzeć się dwóm momentom tej suity: wejściu gitar na wysokości mniej więcej 06:10 oraz bębnom, wchodzącym do gry w asyście metalicznego rytmu na etapie 11:36. Te chwile są doskonałe same w sobie, ale – odseparowane od siebie rozwlekłymi pasażami instrumentalnego bełkotu – nie potrafią nawiązać kontaktu i funkcjonują poza dramaturgicznym obiegiem.

Rozsiane tu i ówdzie króciutkie apogea nie są w stanie zatrzeć wrażenia, że pomimo intensywnego wysiłku kolektywu instrumentalistów i ciągłych aranżacyjnych przeobrażeń mamy do czynienia z pozbawionym substancji muzakiem, któremu – jakby pod wpływem autosatyrycznego impulsu – przypięto rockowy „pazur”. Tym wrażeniom przeczy dopiero outro, choć w sposób diametralnie niezgodny z oczekiwaniami. Rozlokowanie groźnych gitar w kanałach, na wzór onieśmielająco wyniosłego szpaleru, może zostać uznane za surogat suspensu, ale już umieszczone w centrum odsłuchu skoczne melodyjki, przedrzeźniające patetyczną fasadę, są prawdopodobnie najbardziej groteskowym fragmentem dorobku GY!BE, śmiesznym echem już i tak nie najlepszych „Tiny Silver Hammers”.

Oglądam recenzję Needle Drop i w punkcie 03:22 słyszę, że „Mladic” to dobitny dowód na to, że Godspeed nie utracili drygu do nagrywania epickiej, filmowej muzyki. Ale przecież nic w złożonej tkance tego kawałka nie daje podstaw do przedłożenia nowego GY!BE ponad losowy fragment So Higher Koi Pond czy Sweet Heart Sweet Light Spiritualized, a rzekomy „kinematograficzny dryg” to hasełko, które w kontekście Don't Bend! Ascend! może paść jedynie z ust odbiorcy, któremu wyleciało z pamięci „East Hastings”. Pozostaje jedynie krucha nadzieja, że Allelujah! jest wydawnictwem pamiątkowym, umilającym fanom pierwszą trasę koncertową zespołu po jego rozpadzie i podgrzewającym atmosfery przed prawdziwie *nową* płytą Godspeed You! Black Emperor.

4 komentarze:

  1. śledzisz Needle Drop i Sputnikmusic? Po co?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znam, ale nie śledzę, bez przesady. Google mi podsunęło, a że oba źródła zgrabnie zestroiły się z tym, co piszę o "A!DB!A!" i jego dotychczasowej recepcji, zdecydowałem się skorzystać. Ale swoją drogę zdarza mi się włączyć Needle bez fonii; typ mógłby z powodzeniem zagrać bez żadnych efektów w sequelu "Scotta Pilgrima", taką ma mimikę.

      Usuń
    2. Właśnie tak myślałem, że wziąłeś najbardziej oczywiste recenzje, tyle że zmylił mnie brak recenzji Pitchforka z ich BNM.

      Usuń
    3. O recenzji P4ka nie wspomniałem być może dlatego, że potwierdza wszystkie moje rozpoznania w możliwie ohydnej formie. Needle Drop i Sputnik emanują prostodusznością sądów, Pitchfork natomiast wydaje mi się totalnie diaboliczny: również przecenia GY!BE, ale narzędziem overhype'u czyniąc niemal maksymalną, zapisaną na czerwono notę oraz nazwisko znanego i w pewnych kręgach cenionego autora.

      Tymczasem Richardson połowę piątego akapitu (pierwszego, który zamiast potwierdzać legendę GY!BE, w końcu wspomina o samym materiale) i niemal cały szósty przekleja słowo w słowo z Needle Drop. Stosuje dokładnie te same diagnozy-wytrychy: od rozpoznania części instrumentarium jako środkowoeuropejskiego (totalna nowość w przypadku GY!BE, wow!) aż po nieudolne próby opisania porywającej dynamiki utworów ruszających się, Bogiem a prawdą, jak muchy w smole. Ciekawe porównanie do Swans, zamienia się w totalnie chybione umiejscowienie Godspeed w zgodnym sąsiedztwie z Explosions In the Sky czy Mono, a jeszcze kawałek dalej „Their Helicopters' Sing” i „Strung Like Lights at Thee Printemps Erable” – utwory, o których cały Internet, Richardson również, nie zdołał napisać więcej ponad „fajne tekstury” – zostają przyrównane do „F#A#∞”.

      Pomijając wiele innych kalek i szaleństw, najbardziej zirytowała mnie pointa. „An album of music that is both new and old – pisze Richardson – from a band that we thought we might never hear from again, one we should appreciate while we can”. No cóż, przestanę móc doceniać GY!BE dopiero po swojej własnej śmierci, kiedy to zostanie mi odebrana możliwość sięgania nie tylko po ich wczesne doskonałe albumy, ale po muzykę w ogóle, tak więc nie wiem, po co niby miałbym zmuszać się do słuchania "Allelujah!", zwłaszcza jeśli kontekst politycznego zaangażowania zespołu jest dla mnie totalnie obojętny i witam zdziwieniem wzmianki o tym, że ta płyta spaja się z jakimś wyimaginowanym przewrotem społecznym na miarę sytuacji po 11 września (2. akapit).

      Usuń