Total Loss
2012, Weird World
4.9
Sądzę, że wiem dlaczego Paweł
Klimczak ocenił Total Loss aż tak wysoko. Spodobała mu
się gorliwość, z jaką te jedenaście empetrójek stroi się w pozory namacalności i woła o pudełko z książeczką. „To po prostu wspaniały, kompletny album”, pisze Klimczak. Uwiódł go – a jeśli
się mylę, to obojętne, bo nie występuje on tutaj jako osoba, lecz
funkcja mojej recepcji drugiego albumu How to Dress Well – kontakt
z ugruntowaną konwencją: zbiór sprawnie wyprodukowanych piosenek
na osobiste tematy jest godny zaufania, w przeciwieństwie do
przenikniętych nastrojem kruchości szkiców, które drżą, jak
gdyby ich jeszcze nie było, reprezentując zmyślony gatunek wart ni
mniej ni więcej, jak tylko losu, który sprawiedliwie go spotkał:
błąkania się po blogach w formacie najmniej poręcznym dla
apologii. Złoża aprobaty dla niedbałych geniuszy – tak
niewyraźnie mówiących „co”, że uwagę słuchaczy musiało nie tylko zwrócić, ale i zdobyć
„jak” –
wyczerpały się na etapie Ariela Pinka i Toro Y Moi. Do
tego Love Remains – w przeciwieństwie do takiego Causers of This –
nie operowało błahą nostalgią i uroczym roztargnieniem, lecz
perwersją, przeciwstawną dla rezolutności, z jaką zwykło się
podchodzić do postmodernistycznych technik kolażu, gier
intertekstualnych, czy dzieł hybrydowych, kojarzących z sobą na przykład antagonistyczne estetyki w rodzaju low fidelity i rhytm and blues.
Mimo że debiut Krella bez wahania
zaliczyłbym w poczet najciekawszych wydawnictw ostatnich lat, w
żadnym wypadku nie chciałbym posiadać go na CD lub jakimkolwiek
innym fizycznym nośniku. Wyzucie z „ciała” działało
na korzyść Love Remains, uwalniało płytę z okowów fizyczności, a fuzji lo-fi i r'n'b pozwoliło rozkwitnąć,
tak jak fetyszyzm – leitmotiv płyty – ma szansę wydawać
się godny i romantyczny tylko dopóty, dopóki pozostaje dyspozycją
psychiczną, a ośmiesza się sprowadzony do przyziemnych i dosadnych
przedmiotów: buta, szminki, nogi, czy sampla – zniekształconego,
ale nie na tyle, by uniemożliwić nawet średnio osłuchanym
odbiorcom natychmiastowe rozpoznanie jego źródła (Aaliyah ad
nauseam). Piosenki „albumowe” – jedenaście ich znalazło się na Total Loss – odsyłają ku złotej erze oryginału, ku kolekcjonowaniu płyt i pielęgnowaniu swojego gustu na podstawie wysmakowanego brzmienia danego labela. Nie chcę tam wracać. Mam i bez tego wystarczająco dużo uczuć wobec muzyki. Nie chcę, aby How to Dress Well – projekt zdolny wyznaczyć przyszły bieg najbardziej ponętnego nurtu w muzyce rozrywkowej ostatnich lat – trafił w ręce starców uzależniających przeżycie od czegoś tak przyziemnego, jak kontakt z plastikiem, papierem i zszywkami. Nie chcę żeby nowoczesne projekty nagrywały albumy w rozumieniu innym niż XXI-wieczne, internetowe; niech wolność od nośnika doprowadzi je do innej – paradoksalnie bardziej prawdziwej i autentycznej – oryginalności niepowtarzalnego wykonania, performensu, którego duszę unicestwia uwiecznienie.
Fetyszyzacja dwóch skrajnie odmiennych estetyk to pomysł formalny, który jeszcze długo mógł sprawdzać się w roli wehikułu porywających treści. O ile znalazł on naśladowców, o tyle nie zgłosili się kontynuatorzy, inaczej mówiąc, nikt nie był w stanie rozwinąć koncepcji i zalet technicznych Love Remains (przeciwnicy lo-fi, utożsamiający estetykę z amatorszczyzną i przyzwoleniem na uchybienia, powiedzą, że to z powodu ich braku). Można było naśladować ów styl, ale nie można było go ukraść. Stąd z zaskoczeniem przyjąłem single – „Ocean Floor For Everything” i „Cold Nites” – poprawne, ale także całkowicie odseparowane od tego, co przecież wydawało się signature sound How to Dress Well. W Total Loss włożono stosunkowo dużo wysiłku – szczególnie produkcyjnego – ale inwestycja okazała się chybiona: rezygnacja z opatentowanego brzmienia ściśle zestroiła Total Loss z etosem drugiej płyty: jest albumem intymnym, jako że na etapie sofomoru można już liczyć na komitywę ze słuchaczem; jest albumem sprawniej wyprodukowanym, co stanowi jasny emblemat dojrzałości; jest albumem prostym, co także kojarzy się ze statecznością; pokazuje także, jak głęboko – czy tego chcemy, czy nie – odciska się na artystach presja zamówienia publicznego. Ale klisza „syndromu drugiej płyty” jest bardzo umowna, bo przecież Total Loss nijak nie kontynuuje Love Remains i wpasowuje się – poprzez swoją sztucznie implementowaną albumowość – w horyzont formowany przez rozczarowujące bałaganiarstwem stylistycznym projekty w rodzaju Holy Other, oOoOO czy Zodiac.
Osobisty ton jest jak najbardziej
pożądany, ale czy żenujące apostrofy do mamy („When I Was In
Trouble”), babci i przyjaciół („Set It Right”) są aby na pewno rozsądnym rozwinięciem intymności
Love Remains? Pieczołowita
produkcja i troska o czystość wokalu to szczytne cele, ale sprawiły
też, że zabrakło elektryzującego hitu w rodzaju
„Walking This Dumb”, a w zamian pojawiły się momenty wręcz
karykaturalne, jak na przykład zaśpiewane a capella outro „Say My
Name Or Say Whatever”, które nawet wybitnie spolegliwy słuchacz
uzna za żałosne miauczenie; ta tortura trwa zresztą ponad pół
minuty (03:48 – 04:20)! Dążenie do ładu i prostoty – rzekomych
cnót dojrzałości – otworzyło też drogę tragicznemu,
ordynarnemu loopowi, ciągnącemu się niemal przez całą długość
„Say My Name...”. Zasmuca wulgarność bitu, startującego na
wysokości 01:34 „And It Was You”. Nawet w niezłym „Struggle”
– które do spółki z „Cold Nites” wskazuje od biedy akceptowany kierunek rozwoju brooklyńskiego projektu – po drugiej minucie
wynurza się łomot o nieznośnym brzmieniu freeware'owych automatów
perkusyjnych. Złudny ideał szlachetnej prostoty zadziałał także na subtelnym
poziomie liryków. Poetycka sprzeczność zawarta w najmocniejszej
frazie Love Remains – „You won't need me where I'm going” –
zachęcała do spędzenia popołudnia nad podręcznikami logiki. Na
Total Loss – gdzie tego typu złożoność nie ma racji bytu –
eksponuje się banalny tekst „And It Was You” („You don't need
to worry / My love will be there for you / Babe”).
Stres, jaki niewątpliwie towarzyszył
Tomowi podczas nagrywania Total Loss, uwypuklił się
przede wszystkim we wspomnianym już „Say My Name...”, kompozycji
na tyle wymuszonej, że rozpoczynanej aż trzykrotnie: wpierw od
monologu zaczerpniętego ze Streetwise, dokumentalnego filmu Martina
Bella z lat 70. (00:00 – 00:32), potem od krótkiego akwatycznego
sampelka (00:40), wyraźnie pomyślanego jako punkt wyjścia innego
utworu, aż w końcu od wspomnianej już błazeńskiej pętli.
Kariera muzyka rozpoczyna się od nowa z każdą pozycją w
dyskografii – tylko debiut można nagrywać latami, dopieszczać go
pod miłą presją własnych oczekiwań. Sofomor boryka się już
z wygórowanymi żądaniami publiki, jest więc pełen utajonego napięcia i
potrzeby akceptacji, której Krellowi trudno udzielić. Postrzegam
nowy album How to Dress Well jako pozycję boleśnie niepotrzebną, nijaki samobój.
Być może zbędność tej płyty jest tak jaskrawa jedynie w
porównaniu z debiutem, ale jak miałbym o nim zapomnieć, skoro onegdaj na tyle umocnił we mnie łączność z czasem, w jakim przyszło mi żyć, że potrafiłem dostrzec miłość, siłę i dobro w kulcie kawałków ciała i okrawków stylistyk?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz