20. Teen Daze
Inner Masions
Lefse
Zapłaciłem 600 złotych, żeby
móc w spokoju słuchać Inner Mansions. Tyle mniej więcej bym zarobił
w najbliższych tygodniach, gdybym wcisnął pauzę i odebrał
telefon w sprawie korepetycji. Ale leżałem akurat w plamie słońca,
słuchając, jak jeden z luminarzy chill wave'u osuwa się ze
wspaniałymi efektami w brit pop z wiktoriańskimi inklinacjami (ach,
„Garden 1”, ach, Muzyka w ogrodzie – ogród w muzyce), i
zwyczajnie nie chciało mi się mówić wesoło „halo” i umawiać
na wykład o Kordianie albo Lalce. Znajdzie się ktoś inny, do kogo
okładka ze świetlistym obeliskiem wśród olszyny nie przemawia aż
tak bardzo. Hajs się nie zgadza, a maturzysta musi szukać innego
ogłoszenia, ale są rzeczy ważniejsze, a wśród nich poczesne
miejsce zajmują delikatne melodie, 4/4 wśród mglistych
syntezatorów, shoegaze'owy szkic (agresywny jak na Jamisona, po
którym nie spodziewałem się znajomości takiego Alison's Halo) i ambient house'owe suity o dumnych tytułach („The Heart of God”)
słuchane w plamie słońca na wygodnej kanapce ecru z wiklinową
ramą. To bezwstydne ze strony Jamisona, żeby nadal nagrywać chill
wave, i równie bezwstydne z mojej, by w 2012 słuchać chill wave'u tak, jak się
go słuchać powinno.
19. Helm
Impossible Symmetry
PAN
Faktycznie, nowy Helm „jest w
słuchaniu tak cholernie niewygodny i przeszkadzający” jak pisze Sawicki i jest to rzecz jasna świetna wiadomość w roku, który raczej nie sprzyjał dronom. Wyszło wiele albumów – oczywiście, ale nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę wypuszczono ledwie jeden i do tego dokumentujący rzednięcie tekstur i dominację rozproszenia nad spoistością, które to rządy objawiły się nie tylko zatrzęsieniem brzmień new age'owych, ale i uległością wobec łatwego impresjonizmu. Helm – w przeciwieństwie do takiego Raime – to nie pukania, maźnięcia i stukoty, lecz wymagająca muzyka eksperymentalna. Przyzwyczajenie, które wyrobiły ostatnie miesiące, kazało mi się zasiąść z płytą otagowaną jako drone do lektury, ale już po paru stronach przestałem rozumieć zdania. Jądrem albumu jest bez wątpienia „Arcane Matters”. Potężnego dźwięku dzwonu nie sposób przegapić, szczególnie, że przytłacza sobą dziecięce pogwarki moderowane niekiedy głosem dorosłego, prawdopodobnie nauczycielki lub przewodnika po jakimś muzeum. Warto jednak szczególną uwagę zwrócić na następujący zaraz potem etap 07:10-07:25, gdzie słychać zarejestrowane z przenikliwą wiernością kolejno: dzwoneczek u obroży, charakterystyczny odgłos opuszek psa biegnącego po twardej nawierzchni, ziajanie, charakterystyczny odgłos opuszek psa biegnącego po twardej nawierzchni i w końcu dzwoneczek u obroży. Sebald, pod wrażeniem jednego z obrazów Jana Petera Trippa (niestety, nie ma go w Internecie, można zajrzeć na 88. stronę „Zeszytów literackich”, nr 2 (118)/2012, ale dość powiedzieć, że występuje nań pies), pisał:
Pies, depozytariusz tajemnicy, który z łatwością przebiega ponad otchłaniami czasu, bo wiek XV i XX niczym się dla niego nie różni, wie niejedno lepiej od nas. Jego lewe oko (udomowione) kieruje się z uwagą na nas, prawe (nieoswojone) ma w sobie odrobinę mniej światła, wydaje się nieobecne i obce. A jednak czujemy, że właśnie to zacienione oko widzi nas na wylot.
18. Attenuated
Night of Sense
Slave Editions
17. Innercity Ensemble
Katahdin
Wet Music
Kiedy przebąkiwałem w
wywiadzie o tak zwanej kulturze słuchania, wspomniałem coś o
książkach, ale nie przyszło mi do głowy nadmienić, że rozumiem
pod tym pojęciem także preparacje, które w wypadku niektórych
odsłuchów wydają mi się niezbędne. Szczęśliwie dysponuję
intuicją na tyle czułą, że już pierwszy kontakt z płytą
potrafi mi podpowiedzieć najlepsze dla niej środowisko. Tym razem
postanowiłem wyzyskać widok z kuchni, otwarty na połać nieużytków. Światło latarń nie sięga daleko i plątanina krzewów
przysypanych wilgotnym śniegiem szybko mami wzrok, który, śledząc sploty chaszczy, prędzej czy później wybiega na gładką białą przestrzeń, biorąc ją za logiczne rozwinięcie komplikacji. Do
tego sięgnąłem po kupiony jakiś czas temu iluśpak małych
świeczek. Przechadzając się po tak oświetlonym mieszkaniu z
Katahdin na słuchawkach, co jakiś czas docierałem do okna i
poświęcałem chwilę na kontemplację krajobrazu. Powtarzane, etapy
wędrówki poczęły się w pewnej chwili zacierać: będąc w
pokoju wśród świeczek, niosłem w głowie widok z kuchennego
okna i na odwrót: na zaśnieżone nieużytki nakładał się powidok
płomyków, utrwalonych na siatkówce silniej niż zwykle z racji
ogólnej dominacji cienia.
Być może za mój odbiór albumu IE
odpowiada sugestywność tak zainscenizowanej przestrzeni odsłuchu,
ale jednak można na Katahdin doszukać się efektu, o którym
piszę powyżej: nic nie ginie, jeden obraz nakłada się na drugi,
kolejne utwory zdają się procesją tych samych motywów, tyle że
bogacących się o element refleksji na temat postrzegania. Trudno przecież traktować
„Mecanique Celeste” czy „Sin Cara Azul” inaczej niż jako
rozwinięcia „Czarodziejskiej góry” i „Ołowianego serca”. To
są bliźniacze utwory, co dotarło do mnie, kiedy – wiedziony
zainscenizowaną przez siebie przestrzenią – przesłuchałem
Katahdin „od tyłu”, to znaczy na przekór trackliście. W tym
porządku płyta zdawała się dokumentem ascezy, ogałacania,
procesją tych samych motywów, tyle że zubażanych o element refleksji na temat postrzegania i narracji – niezbędnej, aby dzieło odzwierciadlało egzystencję,
nie zaś wyłącznie abstrakcyjną ideę.
Słowa „ciekawe” i „dobre” nie są w dziedzinie sztuki synonimami. „Ciekawe” są zazwyczaj dzieła – owszem – nietuzinkowe, ale łatwe do podważenia, a „dobre” te, co do których z miejsca mamy pewność, że są... dobre właśnie, a więc w jakimś sensie kompletne. Jeśli „ciekawe” pozostawia nas w połowie drogi – inspiruje, pobudza i tak dalej, to „dobre” nasyca. Właściwie można by podług tych kategorii dzielić słuchaczy na dwie grupy, zależnie od oczekiwań wobec muzyki. Walor Katahdin polega na tym, że stabilizuje pozycję Innercity Ensemble na horyzoncie rodzimego niezalu, ale jednocześnie nie odcina kolektywu od eksperymentatorskiego ducha debiutanckiej EPki. Autorzy załapali zresztą równowagę w sposób, którego oczekiwałem: praktycznie nie da się już wyczuć pierwiastków bydgoskich. Elementy, które jeszcze niedawno wskazywały na zadłużenie projektu u jakiejś wąskiej i zmurszałej lokalnej sceny, zostały zatarte, miejmy nadzieję, że trwale, bo oferta IE nie kończy się na tym albumie i można w przyszłości spodziewać się godnej konkurencji zarówno dla Kirk, jak i Turnip Farm.
16. Kevin Greenspon
Maroon Bells
Bridgetown
Lekkość, z jaką Greenspon szafuje
poruszającymi (werble!) sekwencjami akordów, jest efektem
wytężonej pracy, której postępy łatwo prześledzić wertując
poprzednie indeksy jego dyskografii. Jak ciężko jest odszukać na
gryfie kombinację, która udźwignie zamierzoną lekkość wyrazu,
niech zaświadczy również to, że album, o którym tu mowa, jest
silnie repetytywny. Raz wyłonione motywy wracają w węzłowych
momentach płyty i Greenspon nie próbuje kamuflować tego recyclingu
akordów – wręcz go podkreśla, stosując efekty, które nawet
skrajnie niewyrobionemu uchu (uchu, które nigdy nie zasiadło przed
żadnym kombajnem z reverbami i dystorsjami), wydadzą się
niewystarczającym kamuflażem. Materiał, który przeziera spod tych
kokieteryjnych wybiegów, spokojnie zasługuje na miano następcy
Endless Summer, zwłaszcza, że Maroon Bells nie są płytą
stricte ambientową – to raczej pozycja, która odnalazłaby się
doskonale na półce beautiful noise'owej, obok Loveliescrushing czy – żeby nie szukać w zamierzchłej
przeszłości
– A Sunny Day In Glasgow, tyle że wykracza poza doświadczenie tych projektów, wyciągając się ku terytoriom jazzowym. Żeby uwierzyć w te dwa źródła – noise i jazz – nie tak oczywiste w wypadku najdelikatniejszego albumu 2012 roku, wystarczy dotrzeć do zgiełkliwego finału tytułowej kompozycji.
Duch gór
Sangoplasmo
„Z chaosu wyłania się porządek, z
pisków i wyć powstaje przytulna, harmonijna mgiełka, a przez
dwadzieścia minut wydaje się, że wszystko jest na wyciągnięcie
ręki i jest oczywiste, ale jednocześnie dalekie i zupełnie
odrealnione”. Tak pisał o Duchu gór Łukasz Warna-Wiesławski 26
listopada 2012. Dokładnie dziesięć dni wcześniej również
próbowałem wytłumaczyć fenomen tej kasety, ale musiałem
ograniczyć się do paru ogólników. W końcu, zabierając się do
tego podsumowania, postanowiłem podpytać samego autora, który –
owszem – zdradził mi kontekst nagrania, ale zaznaczył
jednocześnie, że wolałby go nie ujawniać szerszej publiczności:
„Taka sytuacja jaka jest teraz mi się podoba, różni ludzie
słyszą tam zupełnie odmienne rzeczy”. Jako że odległe są mi
ideały rzetelnego dziennikarstwa, rozważałem zdradę zaufania
Lubomira, ale ostatecznie porzuciłem zamiar, bo zapoznanie się z
tłem dało mi niewiele więcej niż zdołały wcześniej odsłonić
wyobraźnia i dedukcja. Byłby to kolejny, nic nie warty,
pseudobiograficzny kontekst, chatka Bon Ivera, następne limo Rihanny.
14. Silent Servant
Negative Fascination
Hospital Productions
Osadzenie agresywnego rytmu w
podściółce delikatnych syntezatorowych mgieł i designerskich
drone'ów, uświadamia, że sportretowana przez Mendeza furia wśród
ruin jest elementem scenografii przyszłości. W miasteczku przemocy
(tak jak w ghost towns lub marine landach) obrazy
gniewu i brutalności służą za zachwycające dekoracje. Tam muchy
nie mogą po prostu bzyczeć, muszą być „pijane zapachem
padliny”. Stacje benzynowe zostały zdewastowane, podobnie jak
supermarkety przy autostradach, ale na ich elewacjach wciąż
jaskrawo świecą neony – oszczędzone przez autora, jak płomyk
osłaniany przed wiatrem, aby mogły swoim chybotliwym światłem
wydobywać przedmioty z mroku i zamieniać je w złowrogie świadectwa
minionego.
13. Félicia Atkinson
The Owls
Le Bon
Accueil
Przepięknie
wydany drobiazg podszywa się pod szeroko eksploatowaną ostatnio
krzyżówkę dronu i dream folku. Powinien spodobać się fanom Julii
Holter czy Aloonaluna. Ale Sowy Atkinson pomieszkują na
rubieżach kategoryzacji. Wystarczy prześledzić progres doskonałego
„With Her Own Hands”: rozpoczętą na wysokości jedenastej
minuty wspinaczkę ku ledwo słyszalnej eksplozji i następującą
potem falę uderzeniową, implodującą sferę odkształcaną
przypadkowymi podmuchami, tak że rozpościera się ostatecznie w
przejrzyste borealne halo. Te dziewiętnaście minut, w samym
momencie dziania się i tylko wtedy, w samym epicentrum, jakim jest
moment odsłuchu, zdaje się dystansować nie tylko całą
dyskografię Natural Snow Buildings, ale i sięgać do stratosfery
zajmowanej przez beautiful noise'owych kuzynów My Bloody Valentine.
Kiedy się skończą nie wiadomo, czym były. Minutami. I tyle.
Fragmenty najśmielej wdzierające się w shoegaze nie są
rekonesansem podjętym w imię intertekstualnej strategii. Nie chcą
i nie potrafią być parafrazą innej stylistyki. Po prostu tak
wyszły. W tę, a nie w inną stronę wybiegła improwizacja.
12. Takamba (Agali Ag Amoumine)
Takamba
Mississippi
Takamba opowiada o Takambie – miasteczku lub takambie – tańcu i stylu gry. „Opowiada”, bo Ali Ag Amoumine jest głównie griotem, guślarzem, piastunem ustnej tradycji Mali i Nigru. Tytułową takambę kolejne generacje uprawiają na prymitywnych instrumentach: imzadzie (tuareskie skrzypce o jednej strunie i sferycznym pudle rezonansowym), tehardencie (trzystrunowa lutnia, ogniwo pośrednie midzy instrumentem szarpanym i smyczkowym) i kalabaszy (przyrząd perkusyjny, a także fajka o fantazyjnym kształcie). Efektem jest zgiełkliwy, duszny, ale i melodyjny drone. Bez trudu można wyobrazić sobie eteryczny taniec kilku trwających w ekstazie postaci, które nie zauważają się nawzajem, a jednak swobodnie unikają kolizji, wiedzione rytmem pustynnego bluesa. Album zaspokaja wszelkie oczekiwania wobec nagrań etnicznych. Cytowane standardy afropopowe poszerzają perspektywy nakreślone przez Tinariwen i wywołują nostalgię za muzyką Feli Kutiego.
Tunnels
Digitalis
Pierwsze skojarzenie: nietuzinkowy odcień zieleni z okładki Gier studyjnych. Zresztą właśnie takiego materiału potrzebowałby Noon, żeby odzyskać wyjściowy status klasyka. Discoverer szkicuje na swojej płycie przestrzeń zatopioną w selektywnym oświetleniu. Żeby je odtworzyć własnym sumptem wystarczy zaciągnąć roletę niemal do końca, zostawić jedynie wąziutkie pasmo. Dopiero w tak spreparowanym środowisku wizualnym widać, jak wdzięcznie kłębi się dym z papierosa, dokładnie na sposób podkładów z tego albumu. Właściwie nie chce się skipować, bo obecność dymu wywiera wrażenie obecności drugiej żywej istoty, płynnej i harmonijnej, jak bity z Tunnels, tu i ówdzie ujędrniane wokalem, który sunie mimochodem, bo właściwie nie jest tu potrzebny – piosenki Brandona Knocke radzą sobie bez głosu, wsparte jedynie na czystej melodii. Po raz kolejny pozwolę sobie przytoczyć (i scedować nań cały show) fragment recenzji Adamka, któremu powiodło się z niebywałą precyzją ująć w słowa imaginarium Tunnels: „The overall sound is sterile, yet poppy – like hosting a nighttime pool
party right next to a laboratory, where the faint glimmer of computer
monitors reflects in water, through which a bikini-clad hardbody will
occasionally swim and the industrial lasers beam into the starry LA sky”.
Spróbowałem wyobrazić sobie maturę ustną po twoich korkach i wyglądało to jak rozmowa o pracę z Trainspotting.
OdpowiedzUsuńporcys wannabe. po co ten blog, skoro za wszelką cenę chcesz być porcysem blogów? To samo bezsensowne pierdolenie, ilość nad jakość, nawet wygląd i układ wszystkich literek, cyferek, duperelek. Słuchasz sporo dobrej muzy, to plus, ale troszkę mało tutaj kreatywności. Pozdro
OdpowiedzUsuń