30. Julia Holter
Ekstasis
Rvng Intl.
Twórcom podsumowań
rocznych wydaje się zwykle, że powinni uzasadnić swój wybór najlepszych płyt li tylko peanami, jak gdyby sama obecność w topie nie była dostateczną nobilitacją. Stąd też wiele cennych refleksji ukształtowanych z dala od punktu zauroczenia
zostaje pominiętych z uwagi na znamiona pejoratywu. Daję temu spokój: Ekstasis to świetna sprawa, ale
nie najlepszy album Julii Holter. W 2010 wydała dla NNA Tapes kasetę
zatytułowaną Live
Recordings, na której da się dosłuchać zarówno ech Nico
i italo, jak też antycypacji lo-fi r'n'b. Pisałem o tym
wydawnictwie tutaj
(u dołu strony), nie szczędząc zachwytów. Ważkość Ekstasis
polega moim zdaniem „jedynie” na wykończeniu estetyki dream
popu, na transmutacji niezobowiązującego genre w formę ekspresji o
wymiarze niemal eschatologicznym. O podjęciu tego zamiaru krzyczy
już okładka: pastelowe obramowanie pasuje jeszcze do luźnego,
sypialnianego songwritingu, ale umieszczone w centrum czarno-białe
zdjęcie autorki z aleją rozmodlonych posągów w tle oraz tytuły
angażujące ogrody, boginie i miasta nie pozostawiają wątpliwości,
że idzie o naszkicowanie tradycji, o ruch u-poważnienia.
„Ekstasis jest jak pomost
między przeszłością i teraźniejszością, między odgłosami
katedralnych dzwonów, klasycznych instrumentów i elektroniki wraz z
jej nieskończoną paletą manipulacji”, notuje
Marta Słomka. Można by tę myśl oddać w bardziej obrazowy
sposób, pisząc o mrocznym prezbiterium i filującym płomieniu
wyłaniającym z ciemności ślimacznice i kanelury klasycznej
architektury, eksponując jednocześnie naskórkowe parafernalia popu
z nawykowo przypisywanym mu erotyzmem. Aby je odszukać, wystarczy
rzucić okiem na tytuł, uważnie przesłuchać drugą połowę
albumu, wydzieloną farsowym (i najsłabszym) „Für
Felix”, wyłowić co bardziej sugestywne wersy... Ale mimo tych
wszystkich mocnych argumentów nie jestem w pełni usatysfakcjonowany. Spójność i bujność, ale chciałbym jeszcze, aby to nagranie wychylało się nie tyle w stronę Marii
Minvervy, co raczej ku americanie i bluesowym protoplastom folku, aby
stało się groźne i natchnione do tego stopnia, że do
dwuczęściowej suity „Goddess Eyes” zacząłby pasować
doskonały akapit z Przeprawy Cormaca McCarthy'ego:
Wstawał i dokładał do ognia, a ona bez przerwy wpatrywała się w niego. Gdy płomienie wznosiły się z nową siłą, jej ślepia płonęły jak lampy u wrót do innego świata. Świata ogarniętego pożogą nad krawędzią niewyobrażalnej otchłani. Świata stworzonego z krwi i jej alkahestu, świata z jądrem z krwi i z krwawą powłoką, bo nic oprócz krwi nie było dość silne, by obronić go przed otchłanią rozpościerającą się poza nim, gotową go pożreć.
29. Traag
Confused In Reality
Opal Tapes
Kolejne sesje z Confused
utwierdzają w przekonaniu, że – niczym w Głosie pana
Stanisława Lema – nie mamy do czynienia z rezultatem zamierzonego
działania, a określenia w rodzaju „artysta” lub „autor”
muszą ustąpić pola wyrażeniom nasączonym dystansem („jednostka
twórcza” itp.). Traag wykracza poza doświadczenie, które określa
się mianem „osłuchania” – obycie zapewnia jedynie akces do
dalszych partii wydawnictwa, ale wcale nie gwarantuje satysfakcji,
czyli wrażenia „poprawnego” odbioru, poczucia przystawalności
nastawienia do wymowy materiału. Problem polega głównie na tym, że
wrażenie absolutnej obcości i „zera stylu” sąsiaduje z
kontrastowo prostą materią albumu, ulepioną z chleba powszedniego
bitów, sampli (mówionych bądź instrumentalnych), szumów i innych
dobrze znanych elementów, wśród których nie brak podstawowych,
dziecinnie prostych stóp rytmicznych.
28. Piotr Kurek
Edena
Sangoplasmo
Lemniskata to symbol nieskończoności,
położona ósemka, która na okładce nowego albumu Piotra Kurka
została postawiona na sztorc, jakby w geście przeciwstawienia
innemu symbolowi bezkresu: widocznym w tle okładki falom, rzadkim u
góry, a gęstniejącym u dołu ilustracji. Wciągam do pola
skojarzeń wszystkie banalne akwatyczne metafory powiązane ze
wspominaniem – zmierzać pod prąd zapomnienia, wchodzić dwa razy
do tej samej rzeki – aby zwrócić uwagę na zamierzoną tandetność
Edeny. Spora doza kiczu, co i rusz wyzierającego spod
wartkiej akcji albumu, naprowadza po pierwsze na skojarzenia ze space
operą, kosmicznym buffo lubującym się w wizgu pocisków laserowych
i dialektach robotów, po drugie zaś z baśnią w typie Edwarda
Leara, a więc z absurdem w kojącym metrum ballady.
Kosmiczne tematy
rodem z imaginarium Kowboja Bebopa i Generała Daimosa to motywy
wesołe i pełne ironii, jakże odmienne od zaprawionego
tanim sentymentalizmem tonu większości muzycznych memorabiliów. „Goddess
Eye” z burleskową arią, której dalekowschodnie echo odnaleźć można na tegorocznym albumie Belbury Poly (w mistycznym „The Geography”), tytułowa „Edena”, której ulokowany w trzeciej
minucie punkt kulminacyjny, pomimo szczytowej intensyfikacji
ogrywanych wcześniej wątków, wyzwala poczucie lekkości znane z The Magic Place Julianny Barwick, czy
wreszcie „Becoming Light”, sugerujące wynikanie Edeny wprost z
Nouveaux Gymnastes, by za chwilę zerwać wszelkie koneksje... Chyba wystarczy, żeby dowieść gęstej konsystencji albumu.
27. Panabrite
Soft Terminal
Digitalis
Warto zwrócić uwagę,
jak szczególną role pełnią na tej płycie gitary akustyczne.
Albumy Lievena Martensa, Balam Acab, Jürgena Müllera i innych
muzyków snujących audytywne fantazje o skrytej egzystencji akwenów,
ustaliły ze słuchaczami pewną pulę rekwizytów, dzięki którym
morska głębina jest niezawodnie powoływana przed oczy wyobraźni.
Chambers, uwydatniając naturalne brzmienie akustyka, pozornie
porzuca ten zamiar, kierując się ku imaginarium folku,
antypodycznym dla wyobraźni akwatycznego ambientu. Lecz w rzeczy
samej – nie porywając się na rewolucję, lecz delikatnie
wplatając pokaźne partie gitary pomiędzy rozwodnione syntezatory –
osiąga skutek odwrotny, a mianowicie nie porzuca owej drogiej sercu
talii chwytów, lecz dyskretnie dorzuca do niej motyw z obcej jej
dotąd bajki – klasyczny fingerpicking. Na Canto
Arquipélago Dolphins Into The Future wszystkie żywe
instrumenty zaangażowano do symbolizowania płynnych tematów,
podczas gdy na Soft Terminal gitara wydaje się wyłączona z
tej pracy, jednakże nie po to, by przekreślić wyobrażenie
oceanicznej witalności, lecz aby rozszerzyć je o dodatek pozornie
wymykający się konwencji.
26. Etamski
Lovely Interstellar Trip
Qulturap
Podsumowania roczne nie mogą się obejść bez utyskiwania na pozycje pominięte. W tym rankingu nie pojawiły się, i już się nie pojawią, nagrania Pink Freud i UL/KR. Nie będzie też Pianohooligana, a co za tym idzie także Peszek. Powód może zabrzmieć dość kontrowersyjnie: to są pozycje dla ludu, to są paszporty nudnego pisma „Polityka”, i niech lud ma swój top wydawnictw z różnych względów niezależnych, niech corocznie nagradza równych staruszków, ekscentryków i bezkształtne twory nawiązujące w sposób niepokorny (koniecznie!) do wysokiej sztuki. Niech ludzie słuchający dziesięciu płyt rocznie mają swoje zajawki i krzyż na zdrowie. Oczywiście jest to wypowiedź typowa dla grupy społecznej zwanej krytyką – szczególnie dla tego jej sektora, który okupują ludzie młodzi, niepewni swoich racji, zagubieni snobi, próbujący przekonać świat, że wczesne demo Interpolu góruje nad TotBL, a chart pop jest równie złożony co Bach. I oczywiście jest to równocześnie wypowiedź typowa dla kogoś z zaangażowaniem ryjącego w humusie rynku wydawniczego, w rzadko odwiedzanej podściółce, gdzie odnaleźć można pozycje absolutnie nie liczące się z odbiorcą.
R. G. Colingwood, przeciwnik kultury masowej, którego poglądy Noël Carroll streszcza w tonie polemicznym na kartach Filozofii sztuki masowej, twierdził, że „w wypadku sztuki właściwej artysta nie zaczyna od planu, ale od uczucia, które pragnie wyrazić. Początkowo jest ono nieokreślone, ale intensywne. Domaga się, by tak rzec, uzewnętrznienia. Jest w nim jakaś presja. Chcąc je uchwycić, kompozytor próbuje różnych nut. To pierwsze przybliżenie. Jednakże nuty początkowo wybrane nie całkiem pasują, więc kompozytor niektóre odrzuca, inne dodaje, jeszcze inne przekształca do momentu, aż uzna, że w pełni oddał owo wstępne uczucie. W trakcie tego procesu dąży do nadania wyrazistości początkowo mglistemu uczuciu (…). Jego energia nie kieruje się ku widowni. To wzbudzanie emocji tam się kieruje. Natomiast ich wyrażanie wiąże się z samopoznaniem artysty. Nie znaczy to, że widownia nie może odnosić korzyści z obserwowania artystycznej ekspresji rozpoznanych przez autora emocji, ale w sztuce właściwej jest to drugorzędne”.
R. G. Colingwood, przeciwnik kultury masowej, którego poglądy Noël Carroll streszcza w tonie polemicznym na kartach Filozofii sztuki masowej, twierdził, że „w wypadku sztuki właściwej artysta nie zaczyna od planu, ale od uczucia, które pragnie wyrazić. Początkowo jest ono nieokreślone, ale intensywne. Domaga się, by tak rzec, uzewnętrznienia. Jest w nim jakaś presja. Chcąc je uchwycić, kompozytor próbuje różnych nut. To pierwsze przybliżenie. Jednakże nuty początkowo wybrane nie całkiem pasują, więc kompozytor niektóre odrzuca, inne dodaje, jeszcze inne przekształca do momentu, aż uzna, że w pełni oddał owo wstępne uczucie. W trakcie tego procesu dąży do nadania wyrazistości początkowo mglistemu uczuciu (…). Jego energia nie kieruje się ku widowni. To wzbudzanie emocji tam się kieruje. Natomiast ich wyrażanie wiąże się z samopoznaniem artysty. Nie znaczy to, że widownia nie może odnosić korzyści z obserwowania artystycznej ekspresji rozpoznanych przez autora emocji, ale w sztuce właściwej jest to drugorzędne”.
Taki właśnie proces obserwuje słuchacz podczas obcowania z Lovely Interstellar Trip. Właściwie nie wiadomo, o co na tym albumie chodzi. Trudno jednoznacznie orzec, czy jest ambientowy, free, a może bliżej mu do nagrania terenowego. Marek Sawicki twierdzi, że
Etamski
„uskutecznia gry i zabawy z przestrzenią dźwiękową nawiązując
do australijskiego minimal-jazzu (czyt. The
Necks i Triosk)”
i że „wykorzenia się z hip-hopu, co jest słyszalne na początku
płyty, później struktura niknie pośród analogowych piknięć i
stuknięć w stylu Aether
wspomnianych Necks”.
Z chęcią się zgodzę. Jedyne, do czego mogę się przyczepić to
użycie wokalu. Marek twierdzi, że głos jest na LIT jedynie
„dodatkową teksturą, a nie osią główną”. Zgoda, co do
dodatku, ale „tekstura” – moje skojarzenia wędrują w stronę „czytelności” – to już za duże słowo na rozmemłane, Kystowe
porykiwania. To właśnie poczwarny wokal w „Empty Spaces” obniżył pozycję Etamskiego w tym rankingu o bite
pięć-sześć lokat. Łatwo można było uniknąć tego bohomazu, po
pierwsze obmyślając jakąś melodię wokalną, po drugie stosując
efekty, jak w „singlowym” „Samo”.
25. Nils Quak
Long Forgotten Days Under A Dust
Covered Sky
Nomadic Kids Republic
W jednym z esejów tomu Nowa muzyka
amerykańska można wyczytać, że „twórcy minimal music
przedstawili nowy, oryginalny rodzaj muzyki, zwierającej wielokrotne
repetycje dźwięków, małych motywów i współbrzmień, nadające
ich muzyce charakter medytacyjny i kontemplacyjny. Zmiany w muzyce
minimalistycznej następowały niezwykle wolno, skrajnie stopniowo,
utwory oparte były nierzadko na wykorzystaniu tylko jednego lub
kilku motywów muzycznych. (…) Cechą charakterystyczną minimal
music było także wykorzystywanie długich, wolno wybrzmiewających
dźwięków”. Czy Long Forgotten Days Under A Dust Covered Sky są
płytą minimalistyczną? Właśnie to pytanie zdaje się podsuwać ów eseistyczny album.
Diagnozowanie nadmiaru jest już
truizmem. O banał ociera się także gros recept na ów stan rzeczy.Autorzy radzą sobie – nie zważając
na przyjęte onegdaj wyznaczniki przydatności tekstów – poprzez zwrot ku własnej biografii, ku osobistym odczytaniom, ku
interpersonalnym związkom z komentowanym dziełem. Coraz częściej
powstają artykuły o czyimś Joysie, czyichś kryminałach i nie sposób dyskutować z przedstawionymi w takich pracach tezami – są przecież wynikiem osobistego doświadczenia, zbiorem skojarzeń, których nie sposób przenieść do standardowego szkolnego podręcznika. Nie
inaczej rzecz ma się z krytyką muzyczną. Kiedy w jakiejś recenzji
pada słowo „minimalizm”, nie łudźmy się, że mowa o zjawisku
tradycyjnie definiowanym przez pryzmat amerykańskich muzyków
eksperymentalnych z połowy XX wieku. Większość recenzentów nie
ma pojęcia o Cage'u, Feldmanie, Lucierze, Reichu... i słusznie –
dlaczego mieliby, skoro sami muzycy nie kojarzą tych nazwisk, a
jeśli już do nich nawiązują to często nieświadomie, opierając się na cieniu ich spuścizny, przetrawionym przez masową wyobraźnię. (Spokojnie: ta wiedza nie zginie, cyrkuluje na marginesach kultury, dla których to, co zwykliśmy kojarzyć z polską sceną recenzencką jest marginesem kultury.)
Co więc oznacza „minimalizm” w
publikowanych dziś recenzjach? Jest po prostu synonimem „ascetyzmu”. Minimalizm
zlał się ze zwyczajnym stwierdzeniem małej ilości ścieżek, z oszczędnością. Czy
to źle? Niekoniecznie – common knowledge odciska się
na semantyce i ocenianie tego zjawiska w kategoriach etycznych jest jak wystawianie not pogodzie. Mróz zawsze kibluje,
ale co z tego? Jak wygląda minimalizm Quaka? Gdyby nie ciężar
słuchawek, można by z powodzeniem zapomnieć, że słucha się jego
muzyki. Z drugiej jednak strony, jeśli wytężyć ucho, łatwo o
odkrycie, że rozgrywają się sprawy niesamowite. Nils skutecznie
przedstawia kurz – to przyziemne, dobrze znane zjawisko, obarczone
ogromnym balastem symboliki temporalnej, i czyni to w formie
muzycznego eseju w duchu Przezroczystości Marka Bieńczyka czy
Lekcji ciemności Dariusza Czai. Takie utwory jak „Refractions of a
Sunny Spot in the Corner of My Room”, „Sweet Entropy” czy
„People Don't Live Here Anymore” zawierają nawet melodie i nie sposób widzieć ich inaczej jak kręgów odciśniętych w kurzu przez stojące na półce słoiki lub uchylających się przed płowieniem przestrzeni ukrywających się za obrazami.
Once Upon A Train
Fon
Esencją Once Upon A Train nie
jest prezentacja pejzaży rozcieranych przez prędkość – te
przynależą do domeny shoegaze'u. Istotny jest raczej krótki
moment, kiedy pasażer wystawia głowę z okna zwalniającego taboru,
wychyla się podczas postoju na stacji, lustrując peron, a potem –
wciąż jeszcze nie chowając się do wnętrza wagonu – unosi ze
sobą wspomnienie znikającego w oddali miejsca. Muzyk próbujący
oddać doświadczenie wielokrotnego oglądania mijanych placówek
kolei zmuszony jest do wplecenia głęboko w strukturę kompozycji
uciążliwego paradoksu. Budynki stacyjne są mu dobrze znane, tak
więc spojrzenie (aranżacje) powinno znajdować się we władaniu
stałych punktów orientacyjnych, leniwe, a nawet zblazowane. Z
drugiej jednak strony magia mijanych miejsc polega na tym, że są
mijane, a więc skrywają zarówno swoje wnętrza, jak i detale, po
których oko prześlizgnęło się w poszukiwaniu bardziej
wyrazistych atrakcji, a potem wypatruje ich w pamięci pod postacią
wspomnień, obrazów wewnętrznych.
23. Belbury Poly
The Belbury's Tale
Ghost Box
W jednej ze swoich
książek Eco wymienia przedmioty przechowywane w skarbcach Karola IV
Luksemburskiego (czaszka świętego Wojciecha, miecz świętego
Stefana, cierń z korony Chrystusa, fragmenty Krzyża, obrus użyty w
czasie Ostatniej Wieczerzy, ząb świętej Małgorzaty, kawałek
kości świętego Witalisa, żebro świętej Zofii, podbródek
świętego Eobana, żebro Wieloryba, kieł słonia, laska Mojżesza,
suknie Marii Panny) i księcia de Berry (wypchany słoń, bazyliszek,
manna znaleziona na pustyni, róg jednorożca, orzech kokosowy,
pierścień zaręczynowy świętego Józefa, jajko znalezione w innym
jajku, ząb wieloryba) – Belbury's Tale przypomina właśnie tego
rodzaju obfitość.
Mimo upływu lat The Owl's Map pamiętam
jak dziś, szczególnie „Scarlet Ceremony” –
kompozycję, której ucieleśnieniem może być chyba tylko
druzgoczący szach mat. Hasła eksplorowane na Sowiej mapie to
oczywiście sampledelia i hauntologia, natomiat Belbury's Tale nie
jest już uwięziona w żadnych ramach. To rozpięcie monstrualnej,
paranoicznej intertekstualności, na kształt sieci łowiącej
literalnie wszystko: od progresywnego rocka lat 60. i 70., przez
mistyczne melodeklamacje, aż po rzewne dialogi bollywoodzkich
kochanków. Rozpiętość skali odniesień jest tak ogromna, że
zapada się do środka, imploduje, zniesmaczając słuchacza, który
w pewnym momencie zmuszony jest porzucić wzniosłe wysiłki
interpretacyjne, bo ów skomplikowany i wyfiokowany bibelot
zwyczajnie zbija wszelkie próby egzegezy.
Bardzo chciałbym rozwikłać wszystkie wątki wpisane w Belbury's Tale – wszystkie, poczynając od tego, że każda nazwa własna i każdy gatunek, jakie pojawiają się na płycie, są zmyślone i poprzez nagromadzenie kreują uniwersum na wzór wielkich mistyfikatorów w rodzaju Borgesa czy Eco – ale dość szybko mogłoby się to przerodzić w nużące wyliczenie cytatów. Dlatego warto wydobyć z Belbury's Tale coś, czego trudno się spodziewać po projekcie czerpiącym z tradycji library music, a mianowicie spojrzenie w przyszłość, proroctwo lub przynajmniej wyraz oczekiwań (wizja post-kraut rocka w „Chapel Perilous”, sen o stadionowej mszy w „A Pilgrim's Path”, refleksja o world music w „The Geography”, zabawne przetworzenie muzyki Schnaussa w „Now Then”).
22. Koi Pond
So Higher
Sonic Meditations
Ograniczę się do cytatu z wyczerpującej recenzji Jakuba Adamka, od siebie dodając jedynie skromne podkreślenie pointy:
The production here is much cleared and more hi-fi, which doesn’t mean the bass guitar and Aron’s krauty, thunderous drumming don’t pack a serious punch. Don’t be misleaded by the gentle, droning opening of side A’s behemoth “Odysseia”. Once Roper’s bass kicks in and sets for a groove, you should know
you’re in for a fucking trip.
21. Ingenting Kollektiva
Fragments of Night
Invisible Birds
Można by sądzić, że swoją
zeszłoroczną płytą Hecker do cna wyczerpał potencjał drzemiący
w ambiencie. Do rywalizacji z Ravedeath stają jednak Fragmenty nocy –
mroczny kolaż, nawiązujący skupieniem na światłocieniu do
audytywnych prac Chrisa Watsona, słuchowisk Kreng oraz zdjęć Svena Nykvista. W menu znalazły się m.in. bambusowy flet shakuhachi oraz
psałterz, instrument szarpany o tradycjach sięgających poza
początki naszej ery. Faworytem jest jednak saksofon tenorowy. To
właśnie jego głębokie i nieco płaczliwe brzmienie buduje
niesamowitą atmosferę pierwszej połowy albumu. Każde pojedyncze
dmuchnięcie w ustnik saksa jest czule piastowane i obtaczane masą
efektów i subtelnych nagrań terenowych. Dźwięk zyskuje dynamikę
pylistego obłoku migrującego pod wpływem zmiennych prądów
powietrza. Druga połowa składa się z bardziej konkretnych
fragmentów, wśród których na wyróżnienie zasługują nawiązania
do niepozornego i zapomnianego już klasyka – Night Piece Shugo
Tokumaru.
co to są "naskórkowe parafernalia popu"?
OdpowiedzUsuńNaskórkowe = powierzchowne, pokazowe. Parafernalia = własność, droga sercu ruchomość (powiązane m.in. z wianem, posagiem, jak tutaj: http://en.wikipedia.org/wiki/Paraphernalia). Użyłem tego jako określenia bliskoznacznego dla inkrustacji lub ornamentów, których mam już trochę dosyć. Słówko „parafernalia” widziałem w polskim tylko raz: zastosowali je tłumacze „2666” Roberto Bolano – K. Okrasko i J. W. Rajter – i chciałem je sobie utrwalić poprzez użycie.
OdpowiedzUsuńzajmujesz się literaturoznawstwem? bo w Twoich tekstach jest pełno literackich nawiązań, bo bardzo mi się podoba, szczególnie kiedy przywołujesz Cormaca McCarthy'ego Nabokova albo "Podziemia". czasem wieje jednak zbyt akademickim stylem jak na muzyczne teksty.
OdpowiedzUsuń