piątek, 11 stycznia 2013

Fikcje recenzenckie

The Reviewer. Series
Powstaje serial o genialnym recenzencie muzycznym, gdzieś pomiędzy Wiernością w stereo i wczesnym kinem superbohaterskim. Tytułowa postać jest erudytą, synestetą, multimilionerem (handel bronią w czasach studenckich) i troskliwym właścicielem zagadkowej moralności, której meandry widzowie odkrywają nie tylko podczas przygód z kolejnymi płytami, ale przede wszystkim w trakcie nielicznych, lecz brzemiennych w ciemne sensy wątków uczuciowych skoncentrowanych wokół podstawowego problemu z dopasowaniem: wybranka Reviewera jest głuchoniema.

W pierwszym sezonie, wśród rozlicznych odniesień do kultury (zamaskowani mściciele tną prześcieradło Reviewera, za namową Reviewa Burial pokazuje dupę, Reviewer uszczęśliwia hype'em zespół indie złożony z sierot i kadłubka, Reviewer wymienia uścisk dłoni z osiemdziesięcioletnią Hermioną Granger, ku oburzeniu tłumów eksperymentuje publicznie z pismem automatycznym, jest widywany w słomkowym kapeluszu, podważa sens prognoz pogody), obserwujemy postępy Reviewera w nauce języka migowego (w finale serii wyznaje miłość w absolutnej ciszy, za pomocą gestów; cliffhanger: ona nie może wykrztusić odpowiedzi). W drugim Reviewer postanawia założyć własny zespół i na postanowieniu się kończy, w trzecim – przedostatnim – zgłębia arkana trollingu i pokonuje jego własną bronią swego arcywroga, Lame Listenera, a w czwartym – porażony snem, w którym objawił się sam sobie pod postacią łysawego grubaska w okularach i z tłustym kitkiem, w koszulce Toola i w trampkach pomimo sześćdziesiątki na karku – wyrusza w podróż, próbując wyabstrahować sens życia w oderwaniu od muzyki.

Na fali sukcesu, jaki serial odnosi na całym świecie (głodne etiopskie maluchy w t-shirtach z twarzą Reviewera, Reviewer zamiast Rudolfa u boku Mikołaja w niektórych reklamach), powstaje film pełnometrażowy (The Reviewer. The Movie), a jedna z recenzji autorstwa Reviewera – odczytana na głos w którymś z odcinków (jej faktyczny twórca pozostaje anonimowy za cenę miliona dolarów i gwiazdki porno dobrego rocznika) – trafia do Sevres jako miernik zajebistości. Dom, w którym rzekomo mieszkał Reviewer staje się mekką zakochanych.

Pojedynek
Wyzwanie na pojedynek (szpady, Bieszczady) otrzymane pocztą od muzyka, którego debiut potraktowałem wyjątkowo krwawo, ląduje w koszu, ale podsuwa mi pewien pomysł: podjąć podróż po Polsce w fantazyjnym kostiumie, aby spuścić wpierdol polskim recenzentom, po kolei, każdemu z osobna i wrzucać ich fotki z pizdą pod okiem i krótkim komentarzem na specjalnie w tym celu utworzoną stronę. Po kilku udanych akcjach serwis dorabia się tysięcy czytelników, a ja Robina, dzięki czemu przedsięwzięcie może toczyć się równolegle w dwóch miejscach, siejąc tym większy popłoch. Aby odegnać od siebie podejrzenia, publikuję również własne fotografie, zmyślnie dokumentujące skutki spotkania z ciężką lekturą. Ataki są dokonywane z zaskoczenia i trwają w najlepsze pomimo prób solidarnego ich ukrócenia przez potencjalnych uciśnionych. Parę artykułów dywaguje na temat słuszności moich działań, kilka zespołów nagrywa piosenki na cześć projektu, psychofani zaczynają pisać recenzje, byle tylko dostąpić zaszczytu pobicia ze złożonym kontekstem kulturowym, a ja w niedługim czasie zaczynam utrzymywać się wyłącznie z kryptoreklam, dyskretnie umieszczanych na zdjęciach dokumentujących kolejne kocówy.

Miłość
Od dłuższego czasu śledzę recenzje, których styl sugeruje mi powinowactwo z ich autorką. Pokrewieństwo jest głębokie: wykracza poza gust muzyczny oraz teoretyczne podstawy i zdaje się czerpać soki z tajnej gleby fundamentalnych doświadczeń, które – zakodowane w opoce dzieciństwa – decydują o przyszłości łotrowskiej lub bohaterskiej. Rozważam kontakt pod byle jakim pretekstem (jedna z jej recenzji traktuje o trudno dostępnym albumie, który ja również chciałbym opisać), ale rezygnuję, zwłaszcza że na liście prelegentów konferencji przeznaczonej dla krytyków muzycznych dostrzegam nasze nazwiska. Po dniu spędzonym na wygłaszaniu i słuchaniu referatów oraz uczestnictwie w panelach dyskusyjnych, udajemy się wraz z resztą gości na imprezę do jednego z pobliskich klubów, gdzie szybko okazuje się, że wieczór będzie długi i nudny. Siedzimy przy osobnych stołach i zdarza nam się wymienić spojrzenia, których nijak nie da się uznać za porozumiewawcze. Przeciwnie: wielu by zniechęciły.

Kiedy rano gładzę jej plecy i patrzę na śpiącą twarz, uderza mnie niezwykła świadomość: to moja koleżanka z zerówki, która wyprowadziła się do innego miasta, opuszczając tym samym mnie i moją klasę! Jej imię rozwiało się pod naporem innych wspomnień, nowych doświadczeń, ale zawsze była moją pierwszą miłością. Teraz ją odzyskałem. Czy powinienem jej powiedzieć? A może dziewczynkę w ogrodniczkach, która na pożegnanie dała mi buziaka i czekoladkę w kształcie serduszka, zachować dla siebie? Ostatecznie tamta mała należy do mnie, tylko do mnie, mimo że jest nią.

X-Men
Sprawdzając pocztę natykam się na maila, sformułowanego w łamanym polskim. Nadawca przedstawia się jako impresario bałkańskiego bogacza, którego kaprysem – kolejnym po ufundowaniu kilku niszowych projektów r'n'b – jest sformowanie serwisu muzycznego, który zdystansowałby wszystko, co dotychczas ogarnięto w tej dziedzinie, kolejno: w kraju, na kontynencie, a potem także na świecie. Do zaproszenia dołączono wykaz nazwisk, zawierający personalia recenzentów, którzy już potwierdzili swój udział. O wielu z nich nigdy nie słyszałem, co tym bardziej napawa mnie szacunkiem. Serwis rozpoczyna swoją działalność i wszyscy, jak jeden mąż (choć w składzie znajdują się również kobiety oraz – prawdę mówiąc – dziecko), dokładamy wszelkich starań. Doświadczenie i talenty wspierają regularne przelewy z anonimowego konta, przelewy opiewające na sumy, które zapewniają dostatnie życie bez trosk innych niż metodologiczne sprzeczki na forum serwisu.

Kiedy zostaje zatrudniony sztab tłumaczy, mających przystosować nasze teksty dla zagranicznych czytelników, pojawia się – na forum i w komentarzach – głos odszczepieńca, charyzmatycznego raskoła, zdającego się wywodzić swoje pochodzenie z kart Nietzschego lub Braci Karamazow. Jako jedyny nie akceptuje naszej myśli i podważa nasz profesjonalizm tak konsekwentnie i trafnie, że jesteśmy zmuszeni się wycofać. Odwrotowi towarzyszą złośliwe filmiki na YouTube oraz fan page'e masowo prokurujące jadowite memy na nasz temat. Zdruzgotani, jednego dnia obdarzani uwielbieniem, a drugiego podzielający los pariasów Internetu, nie spodziewamy się serii anonimowych przesyłek zapowiadających naszą rychłą śmierć. Wszystkich jednego dnia o tej samej godzinie, bez względu na miejsce pobytu i obowiązującą w nim strefę czasową. Nie wierzymy w policję. Zwieramy szyki z zamiarem odnalezienia naszego byłego sponsora lub przyszłego zabójcy. Któregokolwiek z nich. Czegokolwiek.

Tlön, Uqbar, Ekphrasis
Powstaje blog, którego autor w wyrafinowany sposób wyniszcza polską scenę muzyczną. Recenzuje rodzime albumy w sposób tak sugestywny, że nie ma potrzeby sięgania po opisywaną muzykę. Niebywałą moc ewokacyjną recenzji wzmacnia jeszcze fakt, że lektura każdej z nich trwa mniej więcej – z dokładnością co do minuty przy płynnym czytaniu – tyle samo, co przesłuchanie komentowanej płyty. Po kilku latach od założenia bloga krajowe wytwórnie odnotowują znaczny spadek sprzedaży. Zamiast kupować lub choćby ściągać muzykę, słuchacze gromadzą w segregatorach – jak kiedyś Świat Wiedzy – recenzje wzmiankowanego autora. Sytuację pogarsza jeszcze fakt, że zachęcony sukcesem zaczyna publikować niemal codziennie, ogarniając zarówno pozycje mainstreamowe, jak i nisze. Co roku oddaje czytelnikom materiał na tyle obszerny, że wystarcza na wydawanie serii książkowej, oddalającej możliwość zhakowania bloga i przywrócenia dawnego stanu rzeczy.

Po pięciu latach działalności bloga, kiedy to w Polsce całkowicie zaprzestaje się wydawania płyt, autor staje przed poważnym dylematem i rozwiązuje go, pisząc o wyimaginowanych albumach i piosenkach (powstaje dział singli). Niektóre z tych „fikcjonalnych” recenzji są odczytywane na imprezach (Piotr Fronczewski robi to na YouRead, non profit), przez co w krótkim czasie podupadają firmy produkujące sprzęt grający. Po kilku dekadach, kiedy to muzyka czytana staje się na świecie normą, a szkoły muzyczne przeobrażają się w koszary poetów, niektórzy zaczynają się buntować i w piwnicach burdeli, katakumbach marketów i ślepych tunelach metra zaczynają się gromadzić wyznawcy muzyki granej i słuchanej. Wyśmiewani i bagatelizowani przez opinię publiczną, ukrywają swoją tożsamość. Kilku ginie w spontanicznie zainscenizowanych łapankach. Słowo staje się estetyczną walutą. Chodzą słuchy o ekfrazie tak potężnej, że zdolna jest ewokować muzykę w ogóle, dyskografię sfer. Mówi się o człowieku, który ją przeczytał i odnalazł się nagle w punkcie znajomości wszystkich kiedykolwiek nagranych płyt, każdej z wykonanych, spisanych i mających jeszcze nadejść partytur. 

W rewolucyjnym podziemiu powstaje manifest, który zaczyna się od słów: „Ziemia pogrążona jest w audytywnych ciemnościach. Światło należy w całości do wzroku, który przebiega w oszołomieniu kraty/karty papierowego więzienia...”. Reszta tekstu – choć jątrząca – pozostaje niejasna dla szerszej publiczności, która boczy się na teksty stroniące od wyobrażania muzyki, a ten, co to rozpoczął, dawno rozstał się z życiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz