The Reviewer. Series
Powstaje serial o
genialnym recenzencie muzycznym, gdzieś pomiędzy Wiernością w stereo i wczesnym
kinem superbohaterskim. Tytułowa postać jest
erudytą, synestetą, multimilionerem (handel bronią w czasach
studenckich) i troskliwym właścicielem zagadkowej moralności,
której meandry widzowie odkrywają nie tylko podczas przygód z
kolejnymi płytami, ale przede wszystkim w trakcie nielicznych, lecz brzemiennych w ciemne sensy wątków uczuciowych skoncentrowanych wokół
podstawowego problemu z dopasowaniem: wybranka Reviewera jest
głuchoniema.
W pierwszym sezonie,
wśród rozlicznych odniesień do kultury (zamaskowani mściciele tną
prześcieradło Reviewera, za namową Reviewa Burial pokazuje dupę, Reviewer
uszczęśliwia hype'em zespół indie złożony z sierot i kadłubka,
Reviewer wymienia uścisk dłoni z osiemdziesięcioletnią Hermioną
Granger, ku oburzeniu tłumów eksperymentuje publicznie z pismem automatycznym, jest
widywany w słomkowym kapeluszu, podważa sens prognoz pogody), obserwujemy postępy Reviewera w
nauce języka migowego (w finale serii wyznaje miłość w absolutnej
ciszy, za pomocą gestów; cliffhanger: ona nie może wykrztusić odpowiedzi). W drugim Reviewer postanawia założyć
własny zespół i na postanowieniu się kończy, w trzecim –
przedostatnim – zgłębia arkana trollingu i pokonuje jego własną bronią swego arcywroga, Lame Listenera, a w czwartym – porażony snem, w którym
objawił się sam sobie pod postacią łysawego grubaska w okularach
i z tłustym kitkiem, w koszulce Toola i w trampkach pomimo
sześćdziesiątki na karku – wyrusza w podróż, próbując
wyabstrahować sens życia w oderwaniu od muzyki.
Na fali sukcesu, jaki
serial odnosi na całym świecie (głodne etiopskie maluchy w t-shirtach z twarzą Reviewera, Reviewer zamiast Rudolfa u boku Mikołaja w niektórych reklamach), powstaje film pełnometrażowy (The
Reviewer. The Movie), a jedna z recenzji autorstwa Reviewera – odczytana na
głos w którymś z odcinków (jej faktyczny twórca pozostaje
anonimowy za cenę miliona dolarów i gwiazdki porno dobrego rocznika) – trafia do
Sevres jako miernik zajebistości. Dom, w którym rzekomo mieszkał
Reviewer staje się mekką
zakochanych.
Pojedynek
Wyzwanie na pojedynek
(szpady, Bieszczady) otrzymane pocztą od muzyka, którego debiut
potraktowałem wyjątkowo krwawo, ląduje w koszu, ale podsuwa mi
pewien pomysł: podjąć podróż po Polsce w fantazyjnym kostiumie,
aby spuścić wpierdol polskim recenzentom, po kolei, każdemu z
osobna i wrzucać ich fotki z pizdą pod okiem i krótkim komentarzem
na specjalnie w tym celu utworzoną stronę. Po kilku udanych
akcjach serwis dorabia się tysięcy czytelników, a ja Robina,
dzięki czemu przedsięwzięcie może toczyć się równolegle w
dwóch miejscach, siejąc tym większy popłoch. Aby odegnać od
siebie podejrzenia, publikuję również własne fotografie, zmyślnie
dokumentujące skutki spotkania z ciężką lekturą. Ataki są
dokonywane z zaskoczenia i trwają w najlepsze pomimo prób
solidarnego ich ukrócenia przez potencjalnych uciśnionych. Parę artykułów dywaguje na temat
słuszności moich działań, kilka zespołów nagrywa piosenki na
cześć projektu, psychofani zaczynają pisać recenzje, byle tylko dostąpić zaszczytu pobicia ze złożonym kontekstem kulturowym, a ja w niedługim czasie zaczynam utrzymywać się
wyłącznie z kryptoreklam, dyskretnie umieszczanych na zdjęciach
dokumentujących kolejne kocówy.
Miłość
Od dłuższego czasu
śledzę recenzje, których styl sugeruje mi powinowactwo z ich
autorką. Pokrewieństwo jest głębokie: wykracza poza gust muzyczny
oraz teoretyczne podstawy i zdaje się czerpać soki z tajnej gleby
fundamentalnych doświadczeń, które – zakodowane w opoce
dzieciństwa – decydują o przyszłości łotrowskiej lub
bohaterskiej. Rozważam kontakt pod byle jakim pretekstem (jedna z
jej recenzji traktuje o trudno dostępnym albumie, który ja również
chciałbym opisać), ale rezygnuję, zwłaszcza że na liście
prelegentów konferencji przeznaczonej dla krytyków muzycznych
dostrzegam nasze nazwiska. Po dniu spędzonym na wygłaszaniu i
słuchaniu referatów oraz uczestnictwie w panelach dyskusyjnych,
udajemy się wraz z resztą gości na imprezę do jednego z
pobliskich klubów, gdzie szybko okazuje się, że wieczór będzie
długi i nudny. Siedzimy przy osobnych stołach i zdarza nam się
wymienić spojrzenia, których nijak nie da się uznać za
porozumiewawcze. Przeciwnie: wielu by zniechęciły.
Kiedy rano gładzę jej
plecy i patrzę na śpiącą twarz, uderza mnie niezwykła
świadomość: to moja koleżanka z zerówki, która wyprowadziła
się do innego miasta, opuszczając tym samym mnie i moją klasę!
Jej imię rozwiało się pod naporem innych wspomnień, nowych
doświadczeń, ale zawsze była moją pierwszą miłością. Teraz ją
odzyskałem. Czy powinienem jej powiedzieć? A może dziewczynkę w ogrodniczkach, która
na pożegnanie dała mi buziaka i czekoladkę w kształcie serduszka,
zachować dla siebie? Ostatecznie tamta mała należy do mnie, tylko
do mnie, mimo że jest nią.
X-Men
Sprawdzając pocztę
natykam się na maila, sformułowanego w łamanym polskim. Nadawca
przedstawia się jako impresario bałkańskiego bogacza, którego
kaprysem – kolejnym po ufundowaniu kilku niszowych projektów r'n'b
– jest sformowanie serwisu muzycznego, który zdystansowałby
wszystko, co dotychczas ogarnięto w tej dziedzinie, kolejno: w
kraju, na kontynencie, a potem także na świecie. Do zaproszenia
dołączono wykaz nazwisk, zawierający personalia recenzentów,
którzy już potwierdzili swój udział. O wielu z nich nigdy nie
słyszałem, co tym bardziej napawa mnie szacunkiem. Serwis
rozpoczyna swoją działalność i wszyscy, jak jeden mąż (choć w
składzie znajdują się również kobiety oraz – prawdę mówiąc
– dziecko), dokładamy wszelkich starań. Doświadczenie i talenty
wspierają regularne przelewy z anonimowego konta, przelewy
opiewające na sumy, które zapewniają dostatnie życie bez trosk
innych niż metodologiczne sprzeczki na forum serwisu.
Kiedy zostaje zatrudniony
sztab tłumaczy, mających przystosować nasze teksty dla
zagranicznych czytelników, pojawia się – na forum i w
komentarzach – głos odszczepieńca, charyzmatycznego raskoła,
zdającego się wywodzić swoje pochodzenie z kart Nietzschego lub
Braci Karamazow. Jako jedyny nie akceptuje naszej myśli i podważa
nasz profesjonalizm tak konsekwentnie i trafnie, że jesteśmy
zmuszeni się wycofać. Odwrotowi towarzyszą złośliwe filmiki na
YouTube oraz fan page'e masowo prokurujące jadowite memy na nasz
temat. Zdruzgotani, jednego dnia obdarzani uwielbieniem, a drugiego
podzielający los pariasów Internetu, nie spodziewamy się serii
anonimowych przesyłek zapowiadających naszą rychłą śmierć.
Wszystkich jednego dnia o tej samej godzinie, bez względu na miejsce
pobytu i obowiązującą w nim strefę czasową. Nie wierzymy w
policję. Zwieramy szyki z zamiarem odnalezienia naszego byłego
sponsora lub przyszłego zabójcy. Któregokolwiek z nich.
Czegokolwiek.
Tlön, Uqbar, Ekphrasis
Powstaje blog, którego
autor w wyrafinowany sposób wyniszcza polską scenę muzyczną. Recenzuje rodzime albumy w sposób tak sugestywny, że nie ma potrzeby sięgania po opisywaną muzykę.
Niebywałą moc ewokacyjną recenzji wzmacnia jeszcze fakt, że
lektura każdej z nich trwa mniej więcej – z dokładnością co do minuty przy płynnym czytaniu – tyle samo, co przesłuchanie
komentowanej płyty. Po kilku latach od założenia bloga krajowe
wytwórnie odnotowują znaczny spadek sprzedaży. Zamiast kupować
lub choćby ściągać muzykę, słuchacze gromadzą w segregatorach
– jak kiedyś Świat Wiedzy – recenzje wzmiankowanego autora.
Sytuację pogarsza jeszcze fakt, że zachęcony sukcesem zaczyna
publikować niemal codziennie, ogarniając zarówno pozycje
mainstreamowe, jak i nisze. Co roku oddaje czytelnikom materiał na
tyle obszerny, że wystarcza na wydawanie serii książkowej,
oddalającej możliwość zhakowania bloga i przywrócenia dawnego
stanu rzeczy.
Po pięciu latach działalności bloga, kiedy to w Polsce całkowicie zaprzestaje się wydawania płyt, autor staje przed poważnym dylematem i rozwiązuje go, pisząc o wyimaginowanych albumach i piosenkach (powstaje dział singli). Niektóre z tych „fikcjonalnych” recenzji są odczytywane na imprezach (Piotr Fronczewski robi to na YouRead, non profit), przez co w krótkim czasie podupadają firmy produkujące sprzęt grający. Po kilku dekadach, kiedy to muzyka czytana staje się na świecie normą, a szkoły muzyczne przeobrażają się w koszary poetów, niektórzy zaczynają się buntować i w piwnicach burdeli, katakumbach marketów i ślepych tunelach metra zaczynają się gromadzić wyznawcy muzyki granej i słuchanej. Wyśmiewani i bagatelizowani przez opinię publiczną, ukrywają swoją tożsamość. Kilku ginie w spontanicznie zainscenizowanych łapankach. Słowo staje się estetyczną walutą. Chodzą słuchy o ekfrazie tak potężnej, że zdolna jest ewokować muzykę w ogóle, dyskografię sfer. Mówi się o człowieku, który ją przeczytał i odnalazł się nagle w punkcie znajomości wszystkich kiedykolwiek nagranych płyt, każdej z wykonanych, spisanych i mających jeszcze nadejść partytur.
W rewolucyjnym podziemiu powstaje manifest, który zaczyna się od słów: „Ziemia pogrążona jest w audytywnych ciemnościach. Światło należy w całości do wzroku, który przebiega w oszołomieniu kraty/karty papierowego więzienia...”. Reszta tekstu – choć jątrząca – pozostaje niejasna dla szerszej publiczności, która boczy się na teksty stroniące od wyobrażania muzyki, a ten, co to rozpoczął, dawno rozstał się z życiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz