40. Carly Rae Jepsen
Kiss
604
Nic dziwnego, że po wysłuchaniu „Call Me Maybe” mało kto napomyka głośno o Kiss jako albumie. Niepohamowana przebojowość singla przekreśliła możliwość traktowania długogrającego debiutu Jepsen w kategoriach ramy dla zbioru kompozycji, a jednocześnie ten jeden jedyny utwór wywindował płytę do podsumowań rocznych. Kiss to „Call Me Maybe”, może jeszcze dwa spośród otwierających płytę utworów („Tiny Little Bows” i „This Kiss”), ale nic więcej. Można nawet spekulować, czy reszta tracklisty nie została dograna na szybko w charakterze mięsa armatniego, które uwydatni jeszcze szarżę generalnego indeksu (oczywiście upraszczam, o potencjalnej wartości płyty szczegółowo pisze Kacper Bartosiak). Na czym polega fenomen tej piosenki? Wydaje się, że próba werbalizacji nieuchronnie podryfuje ku serii pytań, którymi Dejnarowicz zamknął analizę „Aserejé”: „A tempo? Pasja? Siła? Jakieś wątki?”. No, właśnie – po uszczknięciu „jakichś tam wrażeń”, zostaje jeszcze „wszystko”, „jakieś wątki”, praktycznie nie ruszone. Można by mówić o przyjaznych radiu Pompejach – o odkrywaniu szczątków folkowej melodii pod gładkimi jak glazura zwałami synth- i bubblegum popu. Można by skupić się na piorunującym efekcie, jaki wywiera labiryntowa zagrywka obecna przy każdym wejściu refrenu niczym czujna, ale dyskretna akuszerka (motyw trzyma się na uboczu lewego kanału, ale jego „sprężystość” jest z miejsca rozpoznawalna – stała za sukcesem dynamicznych szlagierów w rodzaju „Eye of the Tiger” czy „She Wolf”). A może wnikliwie przeanalizować tekst? Proszę bardzo. No, to może chórek? Dość, urokiem podsumowań jest możliwość uchylenia się od szerokich analiz i zawierzenia przyjemności. Tu i teraz istotne jest tylko, że od 2003 – od czasów „Just the Way You Are” – nie pojawił się singiel tak mało nachalny w swojej nieustępliwości.
39. Masayoshi Fujita
Stories
Flau
Nic dziwnego, że po wysłuchaniu „Call Me Maybe” mało kto napomyka głośno o Kiss jako albumie. Niepohamowana przebojowość singla przekreśliła możliwość traktowania długogrającego debiutu Jepsen w kategoriach ramy dla zbioru kompozycji, a jednocześnie ten jeden jedyny utwór wywindował płytę do podsumowań rocznych. Kiss to „Call Me Maybe”, może jeszcze dwa spośród otwierających płytę utworów („Tiny Little Bows” i „This Kiss”), ale nic więcej. Można nawet spekulować, czy reszta tracklisty nie została dograna na szybko w charakterze mięsa armatniego, które uwydatni jeszcze szarżę generalnego indeksu (oczywiście upraszczam, o potencjalnej wartości płyty szczegółowo pisze Kacper Bartosiak). Na czym polega fenomen tej piosenki? Wydaje się, że próba werbalizacji nieuchronnie podryfuje ku serii pytań, którymi Dejnarowicz zamknął analizę „Aserejé”: „A tempo? Pasja? Siła? Jakieś wątki?”. No, właśnie – po uszczknięciu „jakichś tam wrażeń”, zostaje jeszcze „wszystko”, „jakieś wątki”, praktycznie nie ruszone. Można by mówić o przyjaznych radiu Pompejach – o odkrywaniu szczątków folkowej melodii pod gładkimi jak glazura zwałami synth- i bubblegum popu. Można by skupić się na piorunującym efekcie, jaki wywiera labiryntowa zagrywka obecna przy każdym wejściu refrenu niczym czujna, ale dyskretna akuszerka (motyw trzyma się na uboczu lewego kanału, ale jego „sprężystość” jest z miejsca rozpoznawalna – stała za sukcesem dynamicznych szlagierów w rodzaju „Eye of the Tiger” czy „She Wolf”). A może wnikliwie przeanalizować tekst? Proszę bardzo. No, to może chórek? Dość, urokiem podsumowań jest możliwość uchylenia się od szerokich analiz i zawierzenia przyjemności. Tu i teraz istotne jest tylko, że od 2003 – od czasów „Just the Way You Are” – nie pojawił się singiel tak mało nachalny w swojej nieustępliwości.
39. Masayoshi Fujita
Stories
Flau
„Małe instrumenty” to jedno z
najlepszych haseł marketingowych, jakie kiedykolwiek opracowano z
myślą o rynku muzyki niezależnej. Wielbiciele tak zwanej alternatywy
od lat nieprzerwanie szczytują na wieść o obecności w składzie
cymbałków, miniaturowego banjo lub piszczących zabawek dla szczeniąt.
Sądzę, że stoi za tym prosty mechanizm: poczucie własnej
beznadziejności, umacniające się z wraz z przyrostem pogłosek o młodocianych geniuszach, każe dopatrywać się w „dziecinnych” instrumentach
nadziei na możliwość intuicyjnego wygenerowania
hitu, co sprowadza artystów do roli bystrzaków, którzy przypadkiem
odkryli tę opcję, zaciera zaś wizerunek twórcy pracowitego i
zdyscyplinowanego, dysponującego przymiotami obcymi leniwym
neurotykom. Wystarczy wspomnieć Jónsiego, który stał się ikoną kreatywnej ekstrawagancji po tym, jak przeciągnął parę razy smyczkiem po strunach basu. Co ciekawego, do „małych instrumentów” nie zalicza się syntezatorów czy game boy'ów – nie są analogowe, „naturalne”, nie odwołują się do dzieciństwa, lecz do nerdowskiej nastoletniości, którą zbywa się machnięciem ręki lub luźną nostalgią przy piwku, choć dla wielu była jedynym przebłyskiem żarliwości w życiu.
Stories to definicja „łatwego piękna”, na które wielokrotnie sarkałem na tych łamach. Oleista, księżycowa barwa brzmienia, przywołująca na myśl kolor srebrnej tequili, może przemówić do wyobraźni słuchaczy pamiętających jeszcze czasy Tuatary czy wczesnego Tortoise, ale spójrzmy prawdzie w oczy: to po prostu „małe instrumenty”, pseudoambitne guilty pleasure, które można sobie osładzać postacią sympatycznego Japończyka z Berlina, ale nie zmieni to faktu, że słuchamy oto – bez względu na faktyczne pochodzenie – muzyki islandzkiej. Po współpracy z Jelinkiem (ciepło przyjęte Bird, Lake, Objects) i nagraniach publikowanych pod pseudonimem El Fog, Fujita zdecydował się na wydanie albumu pod własnym nazwiskiem i z użyciem niemal wyłącznie wibrafonu, swojego totemicznego instrumentu, który poddaje wielu analogowym manipulacjom (rozsypując na sztabkach paciorki, owijając główki pałeczek folią lub przędzą itp.). Tremola formują bajkowe melodie z przecięcia indie elektroniki, jazzu i muzyki klasycznej, zyskując na skupionym nocnym odsłuchu, kiedy to ucho – skrupulatniejsze niż za dnia – wychwytuje naturalny pogłos i tłumienia. I tu się zatrzymajmy. To nie spowiedź.
Stories to definicja „łatwego piękna”, na które wielokrotnie sarkałem na tych łamach. Oleista, księżycowa barwa brzmienia, przywołująca na myśl kolor srebrnej tequili, może przemówić do wyobraźni słuchaczy pamiętających jeszcze czasy Tuatary czy wczesnego Tortoise, ale spójrzmy prawdzie w oczy: to po prostu „małe instrumenty”, pseudoambitne guilty pleasure, które można sobie osładzać postacią sympatycznego Japończyka z Berlina, ale nie zmieni to faktu, że słuchamy oto – bez względu na faktyczne pochodzenie – muzyki islandzkiej. Po współpracy z Jelinkiem (ciepło przyjęte Bird, Lake, Objects) i nagraniach publikowanych pod pseudonimem El Fog, Fujita zdecydował się na wydanie albumu pod własnym nazwiskiem i z użyciem niemal wyłącznie wibrafonu, swojego totemicznego instrumentu, który poddaje wielu analogowym manipulacjom (rozsypując na sztabkach paciorki, owijając główki pałeczek folią lub przędzą itp.). Tremola formują bajkowe melodie z przecięcia indie elektroniki, jazzu i muzyki klasycznej, zyskując na skupionym nocnym odsłuchu, kiedy to ucho – skrupulatniejsze niż za dnia – wychwytuje naturalny pogłos i tłumienia. I tu się zatrzymajmy. To nie spowiedź.
38. Iza Lach
Off the Wire
self-released
Niecodzienna współpraca Izy ze
Snoopem zaowocowała materiałem co najmniej intrygującym. Całość
brzmi jak urzekająco miodny wakacyjny mixtape. Podkłady zabawnie
wystylizowano na gotowe loopy z oprogramowania raczkującego
producenta. Wszędzie pełno odniesień do ninetisowych r'n'b i hip
hopu. Orzeźwiające chórki znaczą trasę wolt stylistycznych (od
jazzu, którego tempo i temperatura mogłyby spodobać się Piotrowi
Kurkowi, po kontur bangera Destiny's Child lub Aaliyah) i podsycają
atmosferę przedmiejskiego, podszytego nostalgią relaksu,
rozpropagowaną przez Best Coast. Większość melodii gdzieś się
już słyszało, ale żal sił na ich identyfikację. Instynkt
podpowiada: „sami autorzy nie wiedzieli, do kogo piją”, nie
przez sklerozę lub nikłe osłuchanie, lecz po prostu: celem płyty
nie są intertekstualne igraszki, lecz nastroje i emocje wolne od
uwikłań w prawo autorskie czy konteksty biografii. Off the Wire
nosi więc patronat lo-fi rozumianego jako estetyka niechlujności
(autentycznej lub udawanej) i lekceważenia dla gładkich, okrągłych
aranżacji.
37. Lucrecia Dalt
Commotus
Human Ear Music
Okładka Commotus wyobrażać ma chyba sekundę po ostatniej scenie Poważnego człowieka braci Coen. Kurzawa za chwilę ogarnie suburbia i zdominuje sielski krajobraz. Ale za chwilę, zdjęcie chwyta bowiem tylko moment wezbrania fali pyłu. Barcelońska artystka buduje na koncepcie zatrzymanego ruchu cały album: piosenki to sceny, seria nieruchomych tableaus, którymi można dowolnie manipulować – nasączyć egzystencjalną powagą lub przeciwnie: wpleść w ich tło wątek komiczny, jak gdyby zaczerpnięty z Pnina Nabokova albo powieści Philipa Rotha. Akademizm Dalt nie dla wszystkich będzie zaletą, z drugiej jednak strony ucieszy masy rozczarowane Swing Lo Magellan czy contempo spod znaku ostatniej Nite Jewel. Dzięki dbałości o literacką atmosferę Commotus – ta zręczna krzyżówka popu i muzyki eksperymentalnej, fizyczności i idei, melodii wokalnej i instrumentalnej abstrakcji – skutecznie dystansuje Movement Holly Herndon, album o podobnych celach, ale w kwestii środków epatujący nieuctwem i pustą awangardowością, których istotę z furią obnażył Henry Miller w Zwrotniku Raka:
Nie ma nic bardziej dokuczliwego w zimową noc w takiej zapadłej dziurze jak Dijon, nic, co bardziej działa ci na nerwy, niż dźwięki francuskiej orkiestry. Zwłaszcza gdy jest to jedna z tych żałosnych orkiestr żeńskich, w których każdy dźwięk przypomina kwiczenie lub pierdnięcie, posiada suchy algebraiczny rytm i higieniczną konsystencję pasty do zębów. Charczenie i zgrzytanie, wykonywane za tyle to a tyle franków za godzinę, a resztę niech diabli wezmą! Melancholia tej muzyki! Zupełnie jak gdyby stary Euklides uniósł się na tylne kończyny i połknął kwas pruski. Całe królestwo Idei tak doszczętnie wyeksploatowane przez rozum, że do robienia muzyki nie pozostaje nic poza pustymi żeberkami akordeonu, w których gwiżdże wiatr, drąc eter na strzępy. Ale też rozprawianie o muzyce w związku z tą dziurą jest jak mówienie o szampanie w celi śmierci.
36. Wymond Miles
Under the Pale Moon
Sacred Bones
Rzadko zdarza się, aby sposób
zarządzania nią – poczynania aranżacyjne,
brzmieniowe, miks – niósł z sobą tyle samo znaczenia i to samo
znaczenie, co sama kompozycja. Tutaj dokładnie tak się dzieje:
wszystkie zakamarki stereofonicznej przestrzeni zostały spożytkowane
do komfortowego, bez ryzyka spięć, rozlokowania obcych sobie
instrumentów, brzmień i poetyk, i zachowania w centrum miejsca dla
wokalisty, songwritera, a więc instytucji, która łączy wszystkie
bajki. Głos Wymonda Milesa zawsze utrzymany jest w sercu odsłuchu,
szybko kreując pożądaną dla siebie maskę klasycznego barda, jak
gdyby przypadkiem tylko uwikłanego w nowoczesne studio i
intertekstualne zagrywki. To jak snop światła rzucony na scenę
kameralnego, lecz porywającego koncertu wiernego poplecznika Grega
Dulliego. To, czego nie oświetla reflektor – instrumenty do granic
możliwości organiczne, prężne, namacalne, bluesowe – sprawia
wrażenie żywych istot chroniących się na cienistych peryferiach
estrady.
35. Enchanted Hunters
35. Enchanted Hunters
Peoria
Antena Krzyku
Na pewnym poziomie
własnej konstrukcji Peoria okazuje
się być albumem ryzykanckim. W jego strukturach toczy się utajona
debata na temat folku jako gatunku. Ten dyskretny ferment łatwo
porównać z transfiguracją estetyki dream popowej dokonaną przez
Julię Holter (Ekstasis).
Z jednej strony można sobie wyobrażać EH jako bezczelnie młodą,
kobiecą Ściankę („Twin”
bardzo w stylu sopockich ballad), z drugiej jako zespół nawiązujący
do brzmień i koncepcji, które od dawna rotowały w umysłach
polskiej krytyki muzycznej, torując w końcu projektom w stylu Izy
Lach drogę do serc przeciwników popu. Łatwo pokusić się o zwrot
„sophisti-folk”, tak ze względu na wyrafinowanie kompozytorskie,
jak i na całą gamę skojarzeń emitowanych przez ów potencjalny
tag. Wśród nich najważniejsze wydaje mi się przesunięcie folku z
archetypicznej dlań przestrzeni mrocznej, żywiołowej głuszy ku
obrazom spacerowego szlaku wśród gajów i przedmieść. Suche
starcie gatunków i teorematów (pop i folk) okazuje się być
odpowiednikiem naprzemiennych przebłysków frustracji i wolności,
towarzyszących mieszczuchowi podczas spaceru po skraju lasku. Że
mamy do czynienia z muzyką asocjacyjną podpowiada także długość
utworów i ich szkicowa aparycja, kamuflująca barokową złożoność.
34. Jon Porras
Orilla Oscura
Immune
O Black Mesa –
pierwszym z wydanych w tym roku przez Porrasa albumów – pisałem onegdaj na fan page'u bloga: „Trudno
sobie wyobrazić bardziej bezkompromisowego desert rocka – wszystko,
każdy jeden dźwięk, jest tutaj kamiennym ostrzem, każda
ornamentacja raniącym opiłkiem, nawet echa wybrzmiewające po
poszczególnych dronach brzmią jak osypujące się piargi. Po nocnej
sesji z tym albumem czuć piach pod paznokciami i żwir zasklepiony
tuż pod skórą kolan i łokci. Jest więc Black Mesa
przeciwieństwem impresjonistycznych obrazów Evana Caminitiego,
drugiej połowy Barn Owl”. Orilla Oscura zatrzymuje się w połowie
drogi i stanowi tym samym perfekcyjną syntezę solowych wydawnictw dwóch kolegów. Porras zachował właściwe sobie riffy ciosane wprost z surowej rudy obsydianu, ale rozlokował je na charakterystycznym dla Caminitiego tle o chill wave'owej miękkości. Oczywiście nie doszło do prostego zapożyczenia. Jon nie obawia się wykwitów „twardych”, mineralnych pigmentacji (mosiądze, cyny, miki), urozmaicających mdłą paletę Evana, nawet w mroczniejszych fragmentach zapatrzoną w protoimpresjonistyczne malarstwo à la szkockie pejzaże Millaisa. Przyćmiona
kolorystyka dalszych planów Orilli sugeruje, że nasycenie słonecznego blasku jest tutaj
zawsze takie, jak w momencie wschodu lub zachodu. Wydarzenia
pierwszoplanowe (gitary) to animacje chwytane ostrym i intensywnym
kadrem, rozdzierającym rozmyte podkłady imitujące sporządzoną ręcznie grafikę. Po raz kolejny przypomina się ustęp z Ameryki
Baudrillarda:
Kolor jest tu jakby wysubtelniony i odłączony od materii, załamany w powietrzu, ślizga się po powierzchni rzeczy – stąd wrażenie widmowości, ghostly i zarazem zamglenia, prześwitywania, spokoju i ogromnego bogactwa odcieni. Tym należy tłumaczyć odrealnienie czasu, tak bliskie totalnej iluzji. Skały, piaski, kryształy, kaktusy są tu wieczne a zarazem ulotne, nierealne, wyzute z materii. Roślinność jest minimalna, lecz niezniszczalna, i każdej wiosny eksploduje cudem kwiatów. W przeciwieństwie do zjawisk ulotnych, światło jest tu materialne, rozpylone w powietrzu, przez co nadaje wszystkim barwom charakterystyczny pastelowy odcień, który przywołuje na myśl odcieleśnienie, oddzielenie duszy od ciała.
33. Yoga
Skinwalker
Holy Mountain
Ilekroć
słucham Megafauny przed oczami staje mi zrujnowany dandys,
hrabia-ćpun w stylu Różyca, Skinwalker zaś stara się potwierdzić
trafne spostrzeżenie na temat Yogi poczynione przez jednego z
redaktorów bloga RecordFlipper: „some impossible mix of
Philip Jeck, Wold, Goblin, the Skaters and some of the super weird
EEE Records unblack bands, all produced by John Maus and Ariel Pink”.
Yoga mieszają się więc we wpływologię, w gatunki, mniej miejsca
pozostawiając wyobraźni, co nie zmienia faktu, że płyta opowiada
pewną historię. Album rozpoczyna się od gromkiego wywołania Yogi
do tablicy. Upiorny głos, należący – jak podpowiada oczytanie w
staromodnym fantasy magii i miecza – do kapłana mrocznego kultu,
wykorzystującego alabastrowoskóre dziewice do ohydnych obrzędów,
nie znosi sprzeciwu i Yoga zjawia się, w wirze przepoconych rajstop
i kotów kurzu, bożek tumultu kumulowanego w przestrzeni ciasnej
piwnicy. Zjawia się i do opisu jego hipnagogicznego entourage'u pasuje jak ulał
fragment Gautier'owskiego Awatara:
W najdalszej sali, silniej jeszcze ogrzanej niż inne, przesiadywał otoczony księgami sanskryckimi pisanymi rylcem na cienkich płytach drzewa; płyty te przedziurawione i związane sznurem przewleczonym przez dziurki przypominały raczej żaluzje niż tomy w pojęciu księgarstwa europejskiego. Niepokojąca i skomplikowana sylwetka machiny elektrycznej z jej butelkami napełnionymi złotymi listkami i z krążkami szklanymi obracanymi za pomocą korb wznosiła na się na środku pokoju obok mesmerycznego cebrzyka, w którym tkwił lancet żelazny i skąd promieniowały liczne pręty żelazne. Nie był wcale szarlatanem i nie inscenizował wnętrza, ale mimo to nie można było oprzeć się wrażeniu, jakiego, wszedłszy do tego dziwacznego ustronia, doznawało się niegdyś w laboratoriach alchemików.
Kiedy autor umieszcza w dziele samego siebie jako bohatera –
wspomnijmy choćby powieści Vonneguta, czy też, ostatnio, Mapę i
terytorium Huellebecq'a – budzi to przede wszystkim uśmiech.
Twórca „wrzuca się” w wykreowany przez siebie świat, będzie
więc musiał zmierzyć się z wymaganiami stawianymi czytelnikom. Im
boleśniejsze ponosi porażki tym lepiej.
32. Szymon Kaliski
From Scattered Accidents
Kitchen.
From Scattered
Accidents kontynuuje ścieżkę obraną
przez Szymona na zeszłorocznej EPce zatytułowanej Isolated
Reccolections. Recenzując
ją, pisałem, że Kaliski „wychodzi zza
deserowego stolika na tereny nokturnowego impresjonizmu”, teraz zaś
– kiedy wydaje pod auspicjami wytwornego labela Kitchen. album
wyposażony w szesnaście stroniczek monochromatycznej fotografii
prezentującej odludne zakątki Paryża – można powiedzieć,
bazując zwłaszcza na przykładzie wstępnych indeksów płyty, że
osiągnął nieomal mistrzostwo w dziedzinie audytywnego malarstwa.
„Of Symmetry” i „Or Detachment”, kreślone dwoma ścieżkami
pianina, szumem morza i ulokowaną w prawym kanale miękką rytmiczną
wibracją, mogą posłużyć za kunsztowną instrukcję wodzenia
klawiszy przez meandry kasetowego szumu, utarczek produkcyjnych i
nagrań terenowych dedykowanych autorowi La
Mer. Dozowane z wyczuciem znaki lo-fi
podkreślają nastrój melancholii znany między innymi z albumów
Chihei Hatekayamy, Tima Heckera, Caretaker'a (szczególnie z jego
ścieżki
dźwiękowej do filmu Granta Gee o Sebaldzie),
czy Eluvium. Żeby trochę urozmaicić podsumowanie, postanowiłem zapytać Szymona o kilka kwestii związanych z jego ostatnim dokonaniem:
Czym różniło się dla Ciebie nagrywanie From Scattered Accidents od pracy nad poprzednimi płytami?
For Isolated Recollections było nagrane tuż po moim debiutanckim albumie, miałem później pewien czas przerwy, wiele eksperymentowałem, próbowałem bardziej skupić się na brzmieniu technik, które stosuję, odkryłem kilka nowych. Myślę że From Scattered Accidents nagrywałem nieco spokojniej niż poprzednie płyty, właściwie nie byłem pewien, że coś nagrywam, do momentu, w którym okazało się, że mam dość spójnego i przemyślanego materiału by go wydać. Perspektywa dwóch poprzednich wydawnictw oraz współpraca z kilkoma innymi muzykami też na pewno wiele przyniosła, jestem bogatszy o zestaw doświadczeń, którego nie miałem nagrywając Out Of Forgetting.
For Isolated Recollections było nagrane tuż po moim debiutanckim albumie, miałem później pewien czas przerwy, wiele eksperymentowałem, próbowałem bardziej skupić się na brzmieniu technik, które stosuję, odkryłem kilka nowych. Myślę że From Scattered Accidents nagrywałem nieco spokojniej niż poprzednie płyty, właściwie nie byłem pewien, że coś nagrywam, do momentu, w którym okazało się, że mam dość spójnego i przemyślanego materiału by go wydać. Perspektywa dwóch poprzednich wydawnictw oraz współpraca z kilkoma innymi muzykami też na pewno wiele przyniosła, jestem bogatszy o zestaw doświadczeń, którego nie miałem nagrywając Out Of Forgetting.
Który fragment albumu jest Twoim ulubionym i dlaczego?
Na pewno dużą przyjemność sprawiło mi granie z Aaronem Martinem i Peterem Broderickiem. W obu utworach ja dokonywałem ostatecznych zmian, jednak brzmienie na pewno leżało w dużej mierze w rękach tych muzyków. Starałem się tak pracować nad ich samplami, by wciąż można je było rozpoznać, nie miały być tylko materiałem wyjściowym, ale efektem wspólnej pracy.
Jak wyglądają Twoje plany wydawnicze na przyszły rok?
Mam wrażenie, że znów jestem w fazie prób. Jest dużo materiału, nad którym pracuję, znów zacząłem do niego podchodzić nieco inaczej. Wiele nowych improwizowanych szkiców można było usłyszeć na moich ostatnich koncertach w zeszłym roku, zresztą w nadchodzącym też tak pewnie będzie. Jak na razie nie planuję żadnych nowych wydawnictw, choć wszystko jest na dobrej drodze do ponownego ukazana się Out Of Forgetting (przenoszonego z Audiomoves do „starszej siostry” – Audiobulb).
31. Mount Eerie
Clear Moon
P.W. Elverum and Sun
Eklektyzmu Clear Moon
nie trzeba postrzegać wyłącznie w kategoriach krzyżowania gatunków. To rozpoznanie
trafne w 2007, kiedy to gody folku i indie z black metalem nosiły
jeszcze pozory sensacji. Obecnie, w pejzażu po Microphones, istotą jest
dziwny rozgardiasz masek. Elverum przymierza kostiumy, jak gdyby
wypatrywał dla siebie nowej, trzeciej już albo i czwartej, niszy.
Początkowo wydaje się, że celem jest kontynuacja materiału
zaprezentowanego na poprzednim albumie – Clear Moon otwiera przecież druga część „Through the Trees”, suity rozpoczętej na Wind's Poem. W kolejnej parze kompozycji pobrzmiewają już jednak wpływy z zewnątrz w postaci niejasnych nawiązań do klasyków – echa The Meadowlans
Wrens, a potem reminiscencje duetu Cave-Harvey z „Henry'ego Lee”. W
towarzystwie wokalu Phila i perkusji pracującej na wzór elektronicznego
metronomu głos Allyson Foster nieomal szkicuje projekt folk r'n'b, a z
drugiej strony, gdyby znacznie zagęścić te aranże, pogłośnić i rozetrzeć
procesje power chordów, wczesne etapy Clear Moon rozlokowałyby
się w kręgu blackgaze'owych dokonań Sereny Maneesh. A zostaje jeszcze
utwór tytułowy, gdzie obowiązki aranżacyjne scedowano na prosty zabieg: w
doskonale harmonijny chór głosów poddanych gruntownej obróbce
komputerowej wpleciono pojedyncze nitki surowego wokalu Elveruma,
cofającego się przed siłą wyrazu syntetycznej konkurencji. Wbrew
oczekiwaniom efekt jest daleki od dysonansu i przywodzi raczej na myśl
iskrę przeskakującą po odsłoniętych miedzianych obwodach lub nikłe
emblematy życia na tle obrazu absolutnej jałowości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz