Sicario De Dios
2013, Jealous God
Jeszcze parę miesięcy temu nie przyszłoby mi do głowy spodziewać się wyszukanego brzmienia po produkcji z tego kręgu, ale techno zdołało się „wyrafinować” i nawet najostrożniejsi muszą zmięknąć.
Sicario De Dios daje się bez trudu sprowadzić do roli argumentu
za bacznym przyglądaniem się rozwojowi gatunku,
który u swego zarania niewiele mógł zaoferować słuchaczom
wychowanym na muzyce hojnie szafującej obrazami i kontekstami.
Efekty współpracy Juana Mendeza (Silent Servant) i Svreki (szefa
Semantiki) zdają się być w całości złożone z dźwięków
powleczonych smarem, który zdążył zestarzeć się w łańcuchu porzuconego roweru, z pasaży obłożonych (jak bywa obłożony
język w chorobie) nalotem lepkiej rdzy, liszajem, który śmiało zapuszcza się
nawet pomiędzy przesiąknięte kurzem szarpie, oplatające kierownicę
kolażówki porzuconej na wiele zim w garażu. Tylko mechanik tknięty
bożą iskrą potrafiłby wydobyć parę z tej niepozornej i spisanej na
straty maszyny
Trzy pierwsze kompozycje to jak gdyby
kontrolne uderzenia, krótkie przejażdżki, przygotowujące grunt
pod finał: sześciominutowy pokaz gracji i siły. Rdza pęka i
odpada, odsłaniając gibkość i żądzę, która elektryzuje. Bez
obszernego wstępu, który zdaje się ze szczegółami streszczać
wydarzenia poprzedzające clou akcji, efekt byłby niepełny.
Pierwszy etap – „Siglo 1” – koncentruje się na spotkaniu. Basowy podkład wywołuje skojarzenie z pogrążonym
w mroku hangarem, do którego światło wpadło po raz pierwszy od
dawien dawna. Jakaś dłoń zakłóca ciszę tego grobowca korozji,
palce – pieszcząc stalowe tuleje i zworniki – uwalniają
metaliczny połysk spod warstwy pożółkłego kurzu.
Dynamiczne „Siglo 2” to chwila rozruchu uśpionego mechanizmu: barwy wypełniają diody, silnik zaskakuje na resztce oparów, drżenie przebiega karoserię, z której podnosi się pył, jak ze zwierzęcia, kiedy otrzepuje sierść z wody. Od 04'25'' narastają uderzenia, których dźwięk niesie się w stężałym jeszcze powietrzu, oczyszczając je. Odgłos towarzyszący klepaniu karoserii przyciąga odległe skojarzenie ze stukotem obcasów. Sprężysty bit chłonie tę przypadkową konotację jak gąbka. Opływowe linie na powrót – po latach letargu – zaczynają emanować seksem. W maszynie zaczynają budzić się wspomnienia spojrzeń, jakie przyciągała. Wzrok, który raz na nią padł, choćby w przelocie, pragnął już tylko napaść się widokiem rozerotyzowanego ciała. Podświadomość odsyłała maszynę w niepamięć, ukrywała przed „ja” tak błahy powód żądzy, zastępując go wiarą w miłość lub przywiązanie do drugiego człowieka.
Dynamiczne „Siglo 2” to chwila rozruchu uśpionego mechanizmu: barwy wypełniają diody, silnik zaskakuje na resztce oparów, drżenie przebiega karoserię, z której podnosi się pył, jak ze zwierzęcia, kiedy otrzepuje sierść z wody. Od 04'25'' narastają uderzenia, których dźwięk niesie się w stężałym jeszcze powietrzu, oczyszczając je. Odgłos towarzyszący klepaniu karoserii przyciąga odległe skojarzenie ze stukotem obcasów. Sprężysty bit chłonie tę przypadkową konotację jak gąbka. Opływowe linie na powrót – po latach letargu – zaczynają emanować seksem. W maszynie zaczynają budzić się wspomnienia spojrzeń, jakie przyciągała. Wzrok, który raz na nią padł, choćby w przelocie, pragnął już tylko napaść się widokiem rozerotyzowanego ciała. Podświadomość odsyłała maszynę w niepamięć, ukrywała przed „ja” tak błahy powód żądzy, zastępując go wiarą w miłość lub przywiązanie do drugiego człowieka.
„Siglo 3” jest momentem oddechu –
dwie ambientowe minuty, żeby dać bolidowi odpocząć, rozbudzić się do końca
przed długotrwałym finałem. W czwartej odsłonie – jak w poincie
komiksowego paska – obcujemy z esencją: mechanizmem stworzonym do łapczywego pożerania kilometrów, ze śmiercią liżącą szyby, drzwi i klamki.
Wszystko otrząsa się ze snu, nawet tapicerka i deska rozdzielcza,
zegary, regulatory i przełączniki. Kiedy na przemian padają na nie
pasma światła i pręgi gęstej ciemności, i następna latarnia
zostaje w tyle – wszystkie emanują kpiącą zmysłowością, jak
rzęsy na tyle długie, że rzucają cień na powieki. Moment 04'40''
wprowadza komplikację bitu, w punkcie 05'14'' dołącza jeszcze jeden
– całkiem nowy – chropawy, jak gdyby pękający w szwach od
soków i coraz wyraźniej słychać miarowy poszum obiektów mijanych
w pędzie. Zdaje się, że każdy z nich woła, ale ich głosy zaraz milkną, zniechęcone wyniosłą samotnością wcielonego tempa.
Całość można znaleźć na
YouTube, ale stanowczo odradzam słuchanie tą drogą. W toku
ładowania na stronę utwory zostały poddane znacznej kompresji; w
efekcie zniuansowane brzmienie uleciało bez śladu. Dubowe i
eteralne szlify uległy zatarciu, dynamika barw – w oryginale
opalizujących – spadła do minimum i, jakby wbrew sobie,
skoncentrowała się na matach, których rola kończy się po
wybrzmieniu wstępnej partii nagrania.