An Ambassador For Laing
2013, Blackest Ever Black
Nie umiem pływać, więc jeziora, nad którymi znalazłem się w tym i poprzednim roku, były dla mnie głównie atrakcją wizualną. Akweny w okolicach Swornegaci (Bory Tucholskie) mają tę zaletę, że są od siebie diametralnie różne, zatem nie nużą oka. Nawet jeśli oddziela je tylko wąskie pasmo gruntu, to nie sposób ich owocnie porównać. Płęsno jest zielonkawe z uwagi na kolonie glonów, Gardliczne zaś – oddalone o paręset metrów, przejrzyste i o piaszczystym dnie – pozwala zrozumieć sens jubilerskiego terminu „woda kamienia”. Kiedy próbowałem obejść dokoła to ostatnie, usłyszałem ptaka, którego śpiew jeszcze wzmógł wrażenie przejrzystości. Wyraźnie niebieskawy trel, wilgotny i pełen płynnych uskoków harmonicznych – jak gdyby żywy syntezator w stylu Panabrite lub Güntera Schlienza – sprzęgł się z lazurem i uwydatnił jeszcze jedno doznanie, tym razem olfaktoryczne: zapach d-aletryny, popularnego insektycydu, którego chemiczna woń wywołuje silne skojarzenie z błękitnymi kwarcami, a także z sinymi odcieniami skóry i środkami stosowanymi w prosektoriach. W nocy – porze, wydawałoby się, wolnej od tego rodzaju wrażeń – jeszcze jedno: uporczywy drone ukrytego gdzieś w ścianie bojlera, sprężone powietrze albo wiatr tłukący się po rurach. Długie, echotyczne dźwięki przypomniały mi niektóre nagrania Panosa Alexiadisa i splotły się – razem z resztą odczuć – w węzeł sygnowany An Ambassador For Laing.
„Skrzypce (podobnie jak sonet) należą do przeszłości. We czci jest teraz dawna peryferia orkiestry: bęben, trąbka itd. Uczuciom podziemnym trzeba stosownych instrumentów” (Cioran, Zeszyty 1957-1972, s. 292). Dalhous potwierdzają tę myśl. W post-IDM-owej rytmice i subtelnych partiach trąbki nie podobna doszukać się orkiestry, są jednak „podziemne uczucia” i dyskretna refleksja nad muzyką elektroniczną jako tradycyjnym czynnikiem rewitalizacji utartych sposobów słuchania. Wystarczy natężyć uwagę od punktu 4'39'' „He Was Human And Belonged With Humans”, gdzie trąbka funkcjonuje jako substytut pamięci, wstrzymująca czas wzmianka o pełnych klasy czasach sprzed połamanej, hiperaktywnej i bałaganiarskiej motoryki, której tak udaną satyrę niejednokrotnie szkicowali Autechre. Duet Marc Dall–Alex Ander korzysta także z tropów wchłoniętych przez muzykę gitarową: przenikliwy zgrzyt, tańczący po kanałach w toku całej kompozycji, gra w „Physical Body” rolę emocjonalnej solówki, ale przypomina również rozdzierające wrzaski z debiutanckiego albumu Sigur Rós i twórczość Holly Herndon z jej fizjologicznym sztafażem. Przede wszystkim jednak jest żywym – i drażniącym – dowodem na to, że „skrzypce należą do przeszłości”. Podkład w miniaturce „Who's Here, You're Here, I'm Here” dysponuje niezapomnianą konsystencją „Pulk/Pull Revolving Doors” Radiohead, ale dorzuca wartość naddaną w postaci wyrzutu sumienia: mimo doskonałości brzmienia i dynamiki niełatwo myśleć o nim inaczej niż jako o kalce. Wspomnijmy jeszcze o samplu wokalnym w utworze tytułowym – ów fragment może równie dobrze pochodzić z jednej z audytywnych bibliotek zagubionych w Internecie, ale czy nie przywołuje na myśl także Jacko, którego głos coraz trudniej wywabić z pamięci?
Można by jeszcze długo wymieniać tego rodzaju efekty, z tym że wszystkie sprowadzają się do jednego: An Ambassador For Laing to album silnie zadłużony w nagraniach Boards of Canada (ze wszystkich etapów ich działalności) i przewyższający najnowszy album Szkotów za sprawą prostego manewru. Odmawiając udziału w nurcie nostalgii, Dalhous nie „mglą” odniesień, lecz krystalizują je i wyostrzają, zacierając rozróżnienie na sample i pracę „prawdziwych” syntezatorów. Wygląda to jak gdyby Dall–Ander wyrzucali BoC (i słuchaczom zachwyconym Tommorow's Harvest) kolejno: a) puszczenie w niepamięć heroicznego okresu elektroniki circa Silver Apples, b) podszyte hipokryzją ekscytowanie się huczną premierą luminarzy elektroniki przy równoczesnym stronieniu od popu („Dwelling by the Meadow”), a w końcu także c) uzależnienie od signature sound, kiedy to można – bez trudu, jak przekonują Dalhous – rozwinąć każde rozpoznawalne brzmienie po prostu trochę poczytawszy, trudno bowiem odmówić sobie wiary, że nad dwoma ostatnimi pozycjami albumu – „Dreamers of Decadence” i „Eros, Love And Lies” – nie unosi się awanturniczy duch André Bretona. Zgodnie z założeniami surrealizmu trafiło do tych kompozycji wszystko to, co sąsiednie, ale na pierwszy rzut oka nie do pogodzenia: glitch, techno i noise osaczają patenty BoC i miażdżą je, każąc wrócić pamięcią do najbardziej znamiennego tytułu – „The Cruel Practice of Art” – umiejscowionego w centrum płyty. Wspomnienia pobudzane przez An Ambassador For Laing są wyzute z sentymentu. Pod ich oskarżającym wpływem nie wiadomo, gdzie podziać oczy. Jak mogliśmy zapomnieć o tych płytach, a wraz z nimi o tym, że „istoty, które kochaliśmy, kazały nam cierpieć, każda bez wyjątku; jednak pozrywany łańcuch, jaki tworzą, jest radosnym widowiskiem intelektu” (G. Deleuze, Proust i znaki, Gdańsk 2000, s. 27).
„Skrzypce (podobnie jak sonet) należą do przeszłości. We czci jest teraz dawna peryferia orkiestry: bęben, trąbka itd. Uczuciom podziemnym trzeba stosownych instrumentów” (Cioran, Zeszyty 1957-1972, s. 292). Dalhous potwierdzają tę myśl. W post-IDM-owej rytmice i subtelnych partiach trąbki nie podobna doszukać się orkiestry, są jednak „podziemne uczucia” i dyskretna refleksja nad muzyką elektroniczną jako tradycyjnym czynnikiem rewitalizacji utartych sposobów słuchania. Wystarczy natężyć uwagę od punktu 4'39'' „He Was Human And Belonged With Humans”, gdzie trąbka funkcjonuje jako substytut pamięci, wstrzymująca czas wzmianka o pełnych klasy czasach sprzed połamanej, hiperaktywnej i bałaganiarskiej motoryki, której tak udaną satyrę niejednokrotnie szkicowali Autechre. Duet Marc Dall–Alex Ander korzysta także z tropów wchłoniętych przez muzykę gitarową: przenikliwy zgrzyt, tańczący po kanałach w toku całej kompozycji, gra w „Physical Body” rolę emocjonalnej solówki, ale przypomina również rozdzierające wrzaski z debiutanckiego albumu Sigur Rós i twórczość Holly Herndon z jej fizjologicznym sztafażem. Przede wszystkim jednak jest żywym – i drażniącym – dowodem na to, że „skrzypce należą do przeszłości”. Podkład w miniaturce „Who's Here, You're Here, I'm Here” dysponuje niezapomnianą konsystencją „Pulk/Pull Revolving Doors” Radiohead, ale dorzuca wartość naddaną w postaci wyrzutu sumienia: mimo doskonałości brzmienia i dynamiki niełatwo myśleć o nim inaczej niż jako o kalce. Wspomnijmy jeszcze o samplu wokalnym w utworze tytułowym – ów fragment może równie dobrze pochodzić z jednej z audytywnych bibliotek zagubionych w Internecie, ale czy nie przywołuje na myśl także Jacko, którego głos coraz trudniej wywabić z pamięci?
Można by jeszcze długo wymieniać tego rodzaju efekty, z tym że wszystkie sprowadzają się do jednego: An Ambassador For Laing to album silnie zadłużony w nagraniach Boards of Canada (ze wszystkich etapów ich działalności) i przewyższający najnowszy album Szkotów za sprawą prostego manewru. Odmawiając udziału w nurcie nostalgii, Dalhous nie „mglą” odniesień, lecz krystalizują je i wyostrzają, zacierając rozróżnienie na sample i pracę „prawdziwych” syntezatorów. Wygląda to jak gdyby Dall–Ander wyrzucali BoC (i słuchaczom zachwyconym Tommorow's Harvest) kolejno: a) puszczenie w niepamięć heroicznego okresu elektroniki circa Silver Apples, b) podszyte hipokryzją ekscytowanie się huczną premierą luminarzy elektroniki przy równoczesnym stronieniu od popu („Dwelling by the Meadow”), a w końcu także c) uzależnienie od signature sound, kiedy to można – bez trudu, jak przekonują Dalhous – rozwinąć każde rozpoznawalne brzmienie po prostu trochę poczytawszy, trudno bowiem odmówić sobie wiary, że nad dwoma ostatnimi pozycjami albumu – „Dreamers of Decadence” i „Eros, Love And Lies” – nie unosi się awanturniczy duch André Bretona. Zgodnie z założeniami surrealizmu trafiło do tych kompozycji wszystko to, co sąsiednie, ale na pierwszy rzut oka nie do pogodzenia: glitch, techno i noise osaczają patenty BoC i miażdżą je, każąc wrócić pamięcią do najbardziej znamiennego tytułu – „The Cruel Practice of Art” – umiejscowionego w centrum płyty. Wspomnienia pobudzane przez An Ambassador For Laing są wyzute z sentymentu. Pod ich oskarżającym wpływem nie wiadomo, gdzie podziać oczy. Jak mogliśmy zapomnieć o tych płytach, a wraz z nimi o tym, że „istoty, które kochaliśmy, kazały nam cierpieć, każda bez wyjątku; jednak pozrywany łańcuch, jaki tworzą, jest radosnym widowiskiem intelektu” (G. Deleuze, Proust i znaki, Gdańsk 2000, s. 27).
Wymowę An Ambassador For Laing można by wyrazić hasłem „guilty
memory” – odpowiednikiem „guilty pleasure”, polegającym na napiętnowaniu odsyłania w niepamięć, które postępuje niebywale prędko w
wypadku zaangażowanego słuchania muzyki, i budzi w odbiorcach poczucie winy, skrzętnie tajone próbami systematyzacji nagrań, ustalania ich kanonu i pogranicz. Tę intuicję potwierdza, w sposób
wyraźnie autoironiczny, nazwa projektu – zniekształcone nazwisko
niemieckiego muzykologa i historyka muzyki Carla Dahlhausa. Bycie „winnym zapomnieniu” to doświadczenie znane każdemu, kto gmera w pamięci w poszukiwaniu tytułu lub nazwy, które pierzchły pomimo długotrwałego hołubienia. Ale „guilty memory” uderza zwłaszcza w krytykę, od której wymaga się nieustannego operowania kontekstami, często zamierzchłymi lub odtrąconymi przez masy. Ten niewygodny – i często zbędny – balast prowokuje karykaturalne ujęcia: bełkotliwe enumeracje, kluczenie wśród gatunków i tagów, a w końcu wprawia w złość i zachęca do pójścia w stronę jezior, minerałów, użytkowej chemii, nasłuchiwania starych rur i ptaków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz