niedziela, 8 września 2013

Dwutysięczny - Jedwabnik

Dwutysięczny
Jedwabnik
2013, Sangoplasmo






I Nie mówię, że nie było wcześniej w Polsce oficyn, które parały się wydawaniem kaset z muzyką „podziemną”, ale to właśnie Sangoplasmo wywindowało tę aktywność do poziomu licującego z oczekiwaniami, jakie współczesny słuchacz – nie godząc się zarówno na zaściankowość, jak i ślepy kosmopolityzm – chciałby stawiać swoim gustom. Wytwórnia korzysta z dobrodziejstw Internetu i publikuje nagrania, które obficie czerpią z zachodnich wzorców, ale w jej katalogu znajdują się także wydawnictwa rodzimych wykonawców i to tych najcenniejszych, co swoją osobnością podkreślają bezużyteczność spoglądania na mainstreamowe gatunki jako wyrocznię przeobrażeń w muzyce traktowanej – trochę po pańsku – jako bezgraniczny spichlerz zmysłowych doznań, gdzie nie mają racji bytu granice wytyczone przez naszych dziadków (muzyka klasyczna i masowa, awangarda i ariergarda w postaci popu etc.). Podobnie jak kiedyś Obuh, Sangoplasmo oferuje próby wątpliwego eksperymentatorstwa, ale i dzieła prawdziwie zastanawiające, jak na przykład poboczny – i chyba jednorazowy – projekt Błażeja Króla, szerzej znanego z Kawałka Kulki i UL/KR.

Dwutysięczny – w którego skład wchodzą wspomniany już Król, a także Jerzy Mazzoll, Radek Dziubek i Wojciech Kucharczyk – to nie tyle zespół czy projekt, co raczej szczególnego rodzaju performans. Jeden z muzyków otrzymał od trzech pozostałych materiały dźwiękowe wykluczone z dawnych sesji i, posługując się nimi, wydestylował nowe utwory (wspólnie zarejestrowano tylko marginalia). Napisałem do wymienionych wcześniej panów z prośbą o podarowanie kilku minut muzyki, plam, rytmów, hałasu, czegokolwiek dźwiękowego. Prosiłem o loopy, sample czy fragmenty odrzucone lub niewykorzystane, zapomniane dźwięki, które zaraz po otrzymaniu zacząłem ciąć, obracać, rozciągać, gnieść i gładzić. Po wszystkim dograliśmy kilka dodatkowych partii, głównie syntezatorowych” – opowiada Król (źródło: Jazzarium).

II Pomysł na Jedwabnika przypomina koncepcję, stojącą za debiutancką kasetą Michała Kupicza, z tą różnicą, że – jako inżynier zarządzający darowanymi ścieżkami – Król wybiega ku poetyce psychogeografii. Brunatne, gryzące brzmienie przeróżnych instrumentów dętych i perkusyjnych może się skojarzyć z egzotycznym Tlalokiem, albumem nagranym wspólnie przez Francisco Lópeza i Jorge Reyesa. Przeglądając wkładkę do tamtej kasety (Obuh, 1991), można wyczytać, że część tajemniczych dźwięków została wygenerowana z użyciem motylich kokonów, które zostały zaliczone przez obu autorów do prekolumbijskich perkusjonaliów, na równi z dwutonowym bębenkiem teponaztli i zdrewniałym strąkiem wianowłostki królewskiej (ang. „flamboyan pod”).

Grę Reyesa na kokonach można sobie tylko wyobrażać, ale daje się z pewną doza prawdopodobieństwa wskazać miejsce występowania partii nagranych z ich pomocą. To tumult stłamszony w tle wydawnictwa, coś jakby zduszone rozmowy samych artystów, które przypadkiem dostały się w zasięg mikrofonu. Aby je wyłapać, warto przesłuchać taśmę maksymalnie podkręcając głośność. Głuchy, niespokojny szept, który sprawia, że wydawnictwo pozornie niewinne wzmaga w odbiorcy dziwne napięcie, a przesłuchane w całości, choć krótkie, wyczerpuje nerwowo, podszyte wilgotnym cieniem. Podobny efekt udało się na Jedwabniku osiągnąć Królowi z pomocą Kupicza, odpowiedzialnego za mastering albumu. Warto zwrócić uwagę na moją ulubioną „Panią jedwabników”, opartą na dźwiękach klarnetu, który po odpowiedniej obróbce zaczął brzmieć jak powietrze grasujące w wydrążonym i spróchniałym pniu. Melodyjny huk przywodzi na myśl muzykę Jamesa Blackshawa czy Nancy Elizabeth, ale przekracza dokonania obojga artystów dozą dzikości, która – znów – nakierowuje na Tlaloka.

III Nie wiem, czy przez ręce Błażeja Króla przewinął się Senny żywot Leonory de la Cruz, gdzie znaleźć można portret świętej Leonory jako „opiekunki cukrzyków, kominiarzy, tonących, producentów perfum i środków nasennych, chroniącej od wody, śpiączki, bezsenności, lunatykowania i śmierci we śnie”. W każdym jednak razie orędowniczka tkwiących w letargu jest tradycyjnie przedstawiana w towarzystwie susła, myszy, królika, nietoperza, pająka bądź motyli i ciem, wśród których nie podobna nie rozpoznać jedwabników – tworzą gęsty wzór na jej spódnicy, a w ich gronie starczyło miejsca na tylko jednego dziennego motyla. Nie wiem, czy Król sięgał po tę książkę, ale na pewno sprzyjały mu wydawnicze losy innej.

Cień jedwabnego szlaku Colina Thubrona został w maju tego roku ponownie przetłumaczony, z o wiele większą niż wcześniej dbałością o brzmienie, tak więc można było swobodnie zaczerpnąć zeń tytuły utworów. Tracklistę Jedwabnika otwiera pierwsza połowa zdania „W miarę jak wędrujesz podnóżem góry, tajemnica się pogłębia” (przekład Pawła Lipszyca dla wydawnictwa Czarne, 2013), znacznie zgrabniejsza od tłumaczenia Doroty Kozińskiej dla Świata Książki z 2009 („Wędrówka grzbietem masywu pogłębia wrażenie tajemnicy...”). Pewien czas musiał upłynąć także od fascynacji muzyką Mazzolla czy Dziubka do skontaktowania się z nimi i przejścia do pracy nad konkretnymi dźwiękami. To czas, który pozwala zobaczyć sample w roli larw bądź kokonów, a więc tak, jak widział jedwabniki Thomas Browne, autor dzieła Musæum Clausum or Bibliotheca Absconditia, luźno przywołanego przez Sebalda w Pierścieniach Saturna:
Wylęgłe z jajeczek gąsienice jedwabnika w momencie przyjścia na świat okryte są czarnym aksamitnym futerkiem. W czasie krótkiego żywota (…) czterokrotnie zapadają w sen i za każdym razem, zrzucając starą skórę, budzą się w nowej postaci, bielsze, gładsze i większe, to jest piękniejsze, a wreszcie stają się całkiem przezroczyste. Parę dni po czwartej wylince w okolicy jamy gębowej dostrzec można rumieńczyk, znak, że zbliża się pora przepoczwarzenia
IV W ten sposób dochodzimy do kwestii resuscytacji zapomnianych lub odrzuconych dźwięków. Jedwabnik to udana próba przepoczwarzenia sampli z nagrań artystów słabo już kojarzonych i zakorzenionych w przeszłości polskiej fonografii, niedalekiej tylko z perspektywy słuchacza niezaznajomionego z tempem transformacji recepcyjnych w dobie Internetu. Przemiana fragmentów odtrąconych przez starszych muzyków w koherentny album, bez trudu nadążający za nagraniami Seana McCanna czy Sparkling Wide Pressure, powiodła się Królowi znakomicie i nie sposób wyłączyć z grona przyczyn sukcesu jego nastoletniej fascynacji muzyką trzech korespondentów. Co więcej, podobnie jak w wypadku kaset Michała Kupicza czy Lutto Lento, debiutancka taśma Dwutysięcznego to materiał krótki i odświeżający, inaczej niż w wypadku sporego odsetka oferty wydawniczej Obuha czy też, obecnie, Bocian Records. Otrzymujemy więc materiał awangardowy, a jednocześnie uzgodniony – bez śladu populizmu – z dzisiejszym modelem słuchania, wiążącym się często z fizyczną niemożnością dłuższego podtrzymania uwagi.

3 komentarze:

  1. Sangoplasmo jest już poznański?

    OdpowiedzUsuń
  2. Byłem przekonany, że poznański, ale doszły mnie słuchy, że wrocławski, a nawet warszawski (info od Andżeliki Kaczorowskiej). W każdym razie dzięki za zwrócenie uwagi, poprawiłem.

    OdpowiedzUsuń
  3. wrocławski i już :P
    nie za co, hej.

    OdpowiedzUsuń