Jedwabnik
2013, Sangoplasmo
I Nie mówię, że nie było wcześniej
w Polsce oficyn, które parały się wydawaniem kaset z muzyką
„podziemną”, ale to właśnie Sangoplasmo wywindowało tę
aktywność do poziomu licującego z oczekiwaniami, jakie współczesny słuchacz – nie godząc się zarówno na
zaściankowość, jak i ślepy kosmopolityzm – chciałby stawiać swoim gustom. Wytwórnia korzysta z dobrodziejstw Internetu i publikuje nagrania,
które obficie czerpią z zachodnich wzorców, ale w jej katalogu
znajdują się także wydawnictwa rodzimych wykonawców i to tych
najcenniejszych, co swoją osobnością podkreślają bezużyteczność
spoglądania na mainstreamowe gatunki jako wyrocznię przeobrażeń w
muzyce traktowanej – trochę po pańsku – jako bezgraniczny spichlerz zmysłowych doznań, gdzie nie
mają racji bytu granice wytyczone przez naszych dziadków
(muzyka klasyczna i masowa, awangarda i ariergarda w postaci popu etc.). Podobnie jak kiedyś Obuh,
Sangoplasmo oferuje próby wątpliwego eksperymentatorstwa, ale
i dzieła prawdziwie zastanawiające, jak na przykład poboczny – i chyba jednorazowy –
projekt Błażeja Króla, szerzej znanego z Kawałka Kulki i UL/KR.
Dwutysięczny – w którego skład
wchodzą wspomniany już Król, a także Jerzy Mazzoll, Radek Dziubek
i Wojciech Kucharczyk – to nie tyle zespół czy projekt, co raczej
szczególnego rodzaju performans. Jeden z muzyków otrzymał od trzech
pozostałych materiały dźwiękowe wykluczone z dawnych sesji i, posługując się nimi, wydestylował nowe utwory (wspólnie zarejestrowano tylko marginalia). „Napisałem do wymienionych wcześniej panów z prośbą o podarowanie kilku minut muzyki, plam, rytmów, hałasu, czegokolwiek dźwiękowego. Prosiłem
o loopy, sample czy fragmenty odrzucone lub niewykorzystane,
zapomniane dźwięki, które zaraz po otrzymaniu zacząłem ciąć,
obracać, rozciągać, gnieść i gładzić. Po wszystkim dograliśmy
kilka dodatkowych partii, głównie syntezatorowych” – opowiada Król
(źródło: Jazzarium).
II Pomysł na Jedwabnika przypomina koncepcję, stojącą za debiutancką kasetą Michała Kupicza, z tą różnicą, że – jako inżynier zarządzający darowanymi ścieżkami – Król
wybiega ku
poetyce psychogeografii. Brunatne, gryzące brzmienie przeróżnych
instrumentów dętych i perkusyjnych może się skojarzyć z egzotycznym Tlalokiem, albumem
nagranym wspólnie przez Francisco Lópeza i Jorge Reyesa.
Przeglądając wkładkę do tamtej kasety (Obuh,
1991), można wyczytać, że część tajemniczych dźwięków
została wygenerowana z użyciem motylich kokonów, które zostały zaliczone przez obu autorów do prekolumbijskich perkusjonaliów, na równi z dwutonowym
bębenkiem teponaztli i zdrewniałym strąkiem wianowłostki królewskiej (ang. „flamboyan pod”).
Grę Reyesa na kokonach można sobie
tylko wyobrażać, ale daje się z pewną doza prawdopodobieństwa wskazać miejsce występowania partii nagranych z ich pomocą. To
tumult stłamszony w tle wydawnictwa, coś jakby zduszone rozmowy samych artystów, które przypadkiem dostały się w zasięg mikrofonu. Aby je
wyłapać, warto przesłuchać taśmę maksymalnie podkręcając głośność.
Głuchy, niespokojny szept, który sprawia, że
wydawnictwo pozornie niewinne wzmaga w odbiorcy dziwne napięcie, a
przesłuchane w całości, choć krótkie, wyczerpuje nerwowo,
podszyte wilgotnym cieniem. Podobny efekt udało się na Jedwabniku
osiągnąć Królowi z pomocą Kupicza, odpowiedzialnego za mastering
albumu. Warto zwrócić uwagę na moją ulubioną „Panią jedwabników”, opartą na dźwiękach klarnetu, który po odpowiedniej obróbce zaczął brzmieć jak powietrze grasujące w
wydrążonym i spróchniałym pniu. Melodyjny huk przywodzi na myśl muzykę Jamesa
Blackshawa czy Nancy Elizabeth, ale przekracza dokonania obojga
artystów dozą dzikości, która – znów – nakierowuje na
Tlaloka.
III Nie wiem, czy przez ręce Błażeja
Króla przewinął się Senny żywot Leonory de la Cruz, gdzie znaleźć można portret świętej Leonory jako „opiekunki
cukrzyków, kominiarzy, tonących, producentów perfum i środków
nasennych, chroniącej od wody, śpiączki, bezsenności,
lunatykowania i śmierci we śnie”. W każdym jednak razie
orędowniczka tkwiących w letargu jest tradycyjnie przedstawiana w towarzystwie susła,
myszy, królika, nietoperza, pająka bądź motyli i ciem, wśród
których nie podobna nie rozpoznać jedwabników – tworzą gęsty wzór na jej spódnicy, a w ich gronie starczyło miejsca na tylko jednego dziennego motyla. Nie wiem, czy Król
sięgał po tę książkę, ale na pewno sprzyjały mu wydawnicze losy innej.
Cień jedwabnego szlaku Colina
Thubrona został w maju tego roku ponownie przetłumaczony, z o
wiele większą niż wcześniej dbałością o brzmienie, tak więc
można było swobodnie zaczerpnąć zeń tytuły utworów. Tracklistę
Jedwabnika otwiera pierwsza połowa zdania „W miarę jak wędrujesz podnóżem góry, tajemnica się pogłębia” (przekład Pawła
Lipszyca dla wydawnictwa Czarne, 2013), znacznie zgrabniejsza od
tłumaczenia Doroty Kozińskiej dla Świata Książki z 2009
(„Wędrówka grzbietem masywu pogłębia wrażenie tajemnicy...”).
Pewien czas musiał upłynąć także od fascynacji muzyką Mazzolla
czy Dziubka do skontaktowania się z nimi i przejścia do pracy nad
konkretnymi dźwiękami. To czas, który pozwala zobaczyć sample w
roli larw bądź kokonów, a więc tak, jak widział jedwabniki Thomas Browne, autor dzieła Musæum Clausum or Bibliotheca Absconditia, luźno przywołanego przez Sebalda w Pierścieniach Saturna:
Wylęgłe z jajeczek gąsienice jedwabnika w momencie przyjścia na świat okryte są czarnym aksamitnym futerkiem. W czasie krótkiego żywota (…) czterokrotnie zapadają w sen i za każdym razem, zrzucając starą skórę, budzą się w nowej postaci, bielsze, gładsze i większe, to jest piękniejsze, a wreszcie stają się całkiem przezroczyste. Parę dni po czwartej wylince w okolicy jamy gębowej dostrzec można rumieńczyk, znak, że zbliża się pora przepoczwarzenia
IV W ten sposób dochodzimy do kwestii
resuscytacji zapomnianych lub odrzuconych dźwięków. Jedwabnik to
udana próba przepoczwarzenia sampli z nagrań artystów słabo już
kojarzonych i zakorzenionych w przeszłości polskiej fonografii, niedalekiej tylko z perspektywy słuchacza
niezaznajomionego z tempem transformacji recepcyjnych w dobie
Internetu. Przemiana fragmentów odtrąconych przez starszych muzyków
w koherentny album, bez trudu nadążający za nagraniami Seana
McCanna czy Sparkling Wide Pressure, powiodła się Królowi
znakomicie i nie sposób wyłączyć z grona przyczyn sukcesu jego
nastoletniej fascynacji muzyką trzech korespondentów. Co więcej, podobnie
jak w wypadku kaset Michała Kupicza czy Lutto Lento, debiutancka
taśma Dwutysięcznego to materiał krótki i odświeżający, inaczej
niż w wypadku sporego odsetka oferty wydawniczej
Obuha czy też, obecnie, Bocian Records. Otrzymujemy więc
materiał awangardowy, a jednocześnie uzgodniony – bez śladu populizmu – z dzisiejszym modelem
słuchania, wiążącym się często z fizyczną niemożnością dłuższego
podtrzymania uwagi.
Sangoplasmo jest już poznański?
OdpowiedzUsuńByłem przekonany, że poznański, ale doszły mnie słuchy, że wrocławski, a nawet warszawski (info od Andżeliki Kaczorowskiej). W każdym razie dzięki za zwrócenie uwagi, poprawiłem.
OdpowiedzUsuńwrocławski i już :P
OdpowiedzUsuńnie za co, hej.