fuzz_galopp
2013, Bocian
Nienawykły do pracy fizycznej –
kopania w ziemi, wykorzeniania krzewów, rąbania drew – czuję po
opuszczeniu ogrodu drętwotę mięśni i świerzbienie szkieletu,
które przywołuje dręczącą mnie od lat wizję ruiny kręgosłupa:
roznizania kręgów, wypadłych dysków lub skrzywienia, na tyle
zaawansowanego, by ujemnie wpłynąć na pojemność któregoś z
płuc. Swędzenie w kościach potęguje się podczas sesji z
fuzz_galopp, zwłaszcza przez wzgląd na pierwsze, najbardziej
sugestywne, minuty tej taśmy. Delikatny, trzepotliwy rytm o
industrialnym brzmieniu przypomina drżenie ziarenek piasku i
podskoki drobnych kamyków, wprawionych w ruch zbliżaniem się
śmiercionośnego bolidu, którego wizerunek znalazł się na
okładce, zamglony jak fotografie potwora z Loch Ness. Z wolna
narastający drone wywołuje wspomnienie mocnego postanowienia o nie
odwracaniu się na wyboistej drodze, gdy za plecami słychać
potężniejący ryk nadmiernie rozpędzonego silnika. Szkoda, że
następne minuty albumu nie mają do zaaferowania tak silnych doznań.
Fuzz_galopp to nagranie dokonane na
żywo 22 sierpnia 2010 roku w Espace Multimedia Gatner we francuskiej
Burgundii z pomocą popsutej elektroniki codziennego użytku.
Eksperymentatorska natura albumu robi „oczywiście” wrażenie:
obfituje w nawiązania do mistrzów noise'u i improwizacji
(recenzenci wymieniają między innymi Jerôme'a Noetingera, Lionela
Marchettiego, erikM, Andreę Neumann i Jasona Kahna), jest także
odpowiednio niezrozumiała i nudna. Być może dzieło Möslanga
zdało egzamin jako dźwiękowa część instalacji artystycznej,
lecz jako samodzielne wydawnictwo niestety podrażnia percepcję. Niezborne,
metaliczne rytmy kłują ucho, a że całość nie jest wcale tak
awangardowa, jak chciałby tego autor, dyskomfort wydaje się mało opłacalny. Wystarczy przesłuchać Black
Colors Petera Kolovosa, by przekonać się, jak daleko – i z jakim
pożytkiem dla słuchacza – może posunąć się w 2013 roku
prawdziwie bezkompromisowy twórca noise'u. Żeby nie budzić
niepotrzebnych kontrowersji, nie wspomnę o poszukiwaniach Kanye'ego
Westa na Yeezus, wystarczy bezpieczniejsza opcja: nagrania Félicii Atkinson, która z powodzeniem wydaje ścieżki stworzone na potrzeby wystaw i performansów.
Strona
B fuzz_gallop jest lepsza, nawet stosunkowo
zmysłowa. Głębokie, węgielne bity tworzą w połączeniu z
dronami środowisko dźwiękowe podobne temu z mojej ulubionej płyty
Supersilent (6). Z tym że gęste struktury nie są ulubionym
materiałem Möslanga. Nie potrafiąc podtrzymać ciężaru narracji,
urywa ją; wszczepia w tok kompozycji dezorientujące pauzy lub
odbiera słuchaczowi wyżej wspomniany bit, który bywa jedynym
punktem zaczepienia. Wielowarstwowe modele wznoszą się i są
burzone; są, będąc, jak sztuka dla sztuki – i stawiają słuchacza w pozycji
uczniaka, wykuwającego deklinacje martwego języka w atmosferze
jednoczesnych buntu i nudy.
Stosowane przez Möslanga rozwiązania brzmieniowe mogłyby
dostarczyć sporo satysfakcji, gdyby zostały ujęte w zbiór łatwych
do zarepetowania sampli. Pod postacią długich, monotonnych pasaży
wywierają niekorzystne wrażenie formalizmu, odsyłając tym samym
do tego, co w muzyce konkretnej najmniej atrakcyjne: akademickich
kulis jej powstawania (wniosek o zagraniczne stypendium, poparty
uprzejmą prośbą o ujrzenie produktów marki Zelmer w roli
instrumentów).
Przyglądając się
dyskografii Möslanga, można dojść do wniosku, że jej celem jest
kultywowanie krzywdzącego stereotypu artysty eksperymentalnego. Większość
pozycji w jego obszernym dorobku nie posiada okładek i tytułów z prawdziwego
zdarzenia (ależ orzeźwiające były witch house'owe trójkąty w porównaniu z diakrytykami i interpunkcją luminarzy „prawdziwej” elektroniki!). Nagrywa dźwięki inspirowane życiem owadów,
wykorzystuje przedmioty, które najmniej się z muzyką kojarzą,
sięga po algorytmy, fraktale, ciągi Fibonacciego, borsuki i
pelikany, by w szczytowym momencie swojej działalności wydalić album, o którym nie sposób orzec, czy jest dobry czy zły, zgodny
czy nie z zamiarami (jeśli jakiekolwiek przyświecały nagraniu). Tego rodzaju twórczość dysponuje siłą rażenia epigońskiej powieści w duchu nouveau roman: element innowacyjności, jeśli autorowi udało się go jakoś przemycić, ginie pod nadrzędną ideą, sprawiając, że czytamy nie powieść, lecz zapis czyjejś fascynacji pewnym typem opowiadania. Meksykanin Salvador Elizondo naśladuje – z najgorszym skutkiem – metodę zastosowaną w Żaluzji Robbe-Grilleta. W efekcie jego Farabeufa nie da się czytać, choć na pozór wydaje się bardziej przystępny. Podobnie fuzz_galopp – choć na pierwszy rzut oka łatwiej go ogarnąć niż dzieła pionierów elektroniki, nie potrafi przyciągnąć uwagi, spełnia więc swoją rolę najwyżej jako bryk z pewnej metodologii tworzenia, a rola skryptów jest znana: streszcza się w trzecim „z”.
"Black Colors", nie "colours".
OdpowiedzUsuńZrobione, dzięki za zwrócenie uwagi.
OdpowiedzUsuń