I Moja reakcja na tekst opublikowany niedawno na Screenagers przez Sebastiana Niemczyka wymaga uściślenia. W pochopnej polemice użyłem skrótów myślowych, które warto by rozwinąć, nie zamierzam jednak odnosić się do całego We Don't Control the Controls, lecz do pewnej klasy użytych w nim argumentów, a mianowicie do statystyki. W swoim szkicu Niemczyk parokrotnie powołuje się na wyniki sondaży i nie jest w tym odosobniony – procentowe wyniki kwestionariuszy są fetyszem wielu autorów piszących o muzyce. Z ich pomocą starają się przychwycić ducha czasu (tzw. zeitgeist), skierować setki mikroskopijnych i diametralnie różnych od siebie nurtów do jednego koryta, aby zaproponować czytelnikom – i samym sobie! – nośne uogólnienie. Najpierw postaram się naświetlić ukryte podłoże tej retoryki, potem zaś przejdę do obrony swojego stanowiska, które można by sprowadzić do tezy o zbędności, a nawet szkodliwości dla praktyki recenzenckiej statystyk oraz pokrewnych im generalizacji z kręgu historii czy ekonomii.
II Każdy wie, choć z grubsza, na czym polega badanie statystyczne, ale jeszcze lepiej znana jest jego siła jako argumentu: wyniki sondażu wydają się absolutną prawdą, niepodważalnym materiałem faktograficznym, który ucina wszelką dyskusję, bo – no cóż – tak po prostu jest, ludzie naprawdę myślą i robią to, nie co innego, tak, a nie inaczej; przyznali to jako badani. Słupki procentowe ukazują nagą rzeczywistość, świat sprzed wymyślnych interpretacji i cenzurujących interwencji, tak więc im goręcej się im sprzeciwiamy, tym wyraźniejsza staje się nasza kompromitacja. Kiedy kłócimy się ze statystyką – „kłócimy się” to tutaj najszczęśliwsze z możliwych określeń, bo zawiera odpowiednią dozę infantylności – wychodzimy na romantycznych wichrzycieli, oderwanych od twardych realiów prawdziwego życia. Zwolennicy sondaży są jednak takimi samymi, jeśli nie większymi, fantastami.
Jeśli na przykład – jak podaje Niemczyk za DailyMail – „w 2012 roku statystyczny obywatel UK spędził średnio DZIEWIĘĆ godzin dziennie patrząc na ekrany komputerów, telefonów, tabletów, telewizorów”, czyli „56% czasu dnia, miesiąca, życia, odliczając osiem godzin na zdrowy sen”, to nie mamy wyjścia: musimy poczuć się zatrwożeni faktem, że „prawdziwe” życie przecieka nam między palcami, a przez „nas” rozumieć należy, rzecz jasna, cywilizację (żeby wzmóc panikę, powstrzymam się od dookreślenia „zachodnią”). Wyobraźnia – przygotowana do tego przez nowoczesne techniki filmowego montażu – natychmiast podsuwa sekwencję zdjęć, oddających świat wyzuty z ludzkości rozumianej jako zbawienne przeciwieństwo robotów. Jednocześnie jednak, choć lęk i obrzydzenie tego rodzaju dystopią chwyta nas za gardło, wygodnie się w nim mościmy, ponieważ nic nie możemy poradzić: ekrany komputerów, telefonów, tabletów i telewizorów faktycznie nas otaczają i dostarczają tak wiele przyjemności, że masochistycznie samooskarżamy się o brak woli potrzebnej do zerwania z nimi, tak jak problemem bulimików są często wyrzuty sumienia, a nie kłopoty perystaltyczne.
„Boimy się” (tak, jak „boją się” widzowie horrorów) zubożenia naszego życia przez media, nawet jeśli 50% z 56% czasu dnia, miesiąca, życia poświęcamy na poszukiwanie w wirtualnej rzeczywistości odpowiedzi na zjawiska dotykające nas „naprawdę”: potrzebę rozwoju, miłości czy zaspokojenia ambicji. Dominic Strinati we Wprowadzeniu do kultury popularnej zauważa po prostu, że „idea jakoby popularna kultura mediów regulowała konsumpcję, opiera się na nie udowodnionych założeniach o tym, jak ludzie zachowują się w roli konsumentów”. Można tę myśl rozwinąć następująco: nie wszyscy konsumenci są oszołomieni „hiperrzeczywistością”, znaczna ich część przenosi doświadczenie pozyskane w rzeczywistości wirtualnej na rzeczywistość empiryczną i zyskuje na tym.
Doświadczenie, jakie zbieramy żyjąc, jest nieporównanie mniejsze od ilości przeżyć absorbowanych w czasie wirtualnej egzystencji, które prowadzimy wcielając się w bohaterów książek czy gier, ale to, że „boimy się”, by w zalewie nierzeczywistych bodźców nie zacząć postrzegać życia przez pryzmat wirtualnego paradygmatu, jest farsą podobną wierze w gry komputerowe jako propagandę przemocy. „Boimy się” – cudzysłów jest tu konieczny, bo wmawiamy sobie obawy, wiedząc dobrze, że nigdy nie opuści nas ludzki instynkt wyzysku i opresji. Internet jest bezbronny w naszych rękach, wyciskamy go jak cytrynę, a kolejną rozrywką, jaką nam oferuje jest możliwość postawienia się w sytuacji panów, z rozkoszą szepczących po kątach o możliwości buntu niewolników (zob. Q. Tarantino, The Web Unchained, Disney, USA 2015).
III Pomimo tego, że na co dzień słyszymy o manipulowaniu grupami badanych, dzięki czemu potwierdza się bezduszność sondaży, to podziwiamy ich autorów za rzutkość. Bez wątpienia należy dysponować twórczą intuicją, by przekonująco zestawić przeróżne czynniki, które rzekomo kierują ludzkością, zarówno jeśli chodzi o masę, jak i jednostki. Twórcy kwestionariuszy są ludźmi, a co więcej wyniki ich pracy umiejscawiają poszczególne osoby na szerszym planie, zapewniają im miejsce w społeczeństwie. Dzięki nim każdy puzzel, który spadł pod stół, wraca na blat, jest częścią wielkiej gry, przelewania się nurtów i prądów. Z tym że „przelewanie się” to kolejne hasło zasługujące na karny cudzysłów. Tak naprawdę chodzi bowiem o ostateczne znieruchomienie: statystyki uwzględniają tylko te elementy układanki, którym nie dostało dynamizmu, by przemknąć się pod ich radarem.
Wyniki sondaży można by porównać do ujęć w zwolnionym tempie: pozwalają nam zobaczyć to, co umknęło oku, bo było dlań zbyt szybkie, zbyt małe lub za bardzo rozproszone. Slowmotion posiada tak wielki potencjał demonstrujący z uwagi na „monopolistyczny” charakter narzucanej przezeń optyki. Aby z niej korzystać, musimy zrezygnować z innych: z widzenia peryferyjnego, jakie zawdzięczamy ruchom sakkadowym oka, czy też z płynnego przenoszenia uwagi z tła do pierwszego planu. Ostatecznie zaś, jakkolwiek zwolnimy tempo i jakkolwiek wnikliwie będziemy patrzeć, nie wyrugujemy mrugania, które sprawia, że umyka nam milisekundowa cząstka każdego wizualnego bodźca. Zwyczajnie przymykamy na tę cząstkę oczy, tak więc nigdy nie widzimy „teraz” w całej okazałości. Postrzegać pełnię możemy jedynie odnośnie do wydarzeń, które są już przeszłością, a więc do tych, które z definicji składają się na zeitgeist minionej epoki (mówiąc „epoka” mam na myśli choćby zeszłą minutę, piszę bowiem narzuciwszy sobie wizję Niemczyka, percypującego w świecie nadmiernej eksploatacji zmysłów, wśród których poczesne miejsce zajmuje poczucie czasu).
Szkic opublikowany na Screenagers przywołuje casus Matriksa, w odpowiedzi proponuję wziąć na serio (przyłożyć do rzeczywistości) wątek z obrazu, który poprzedza filmy Wachowskich. W Ghost In the Shell (1995) pada zdanie, które po polsku mogłoby brzmieć mniej więcej tak: „Być ludzkim, to ulegać ciągłej zmianie”. „Błędy systemu”, kiedy to statystyka nie nadąża za rzeczywistością, to nie tyle przedstawione w Matriksie déjà vu, co raczej chwile, w których się zmieniamy, momenty, kiedy właściwie nas nie ma – nie jesteśmy już tamtym „ja”, ale jeszcze nie tym, które ma się ustabilizować. To miejsca (czasy) przegrupowania, a nie powtórzenia „kodu”, tak więc – mimo tempa przemian zachodzących w sieci, cyrkulacji dyskursów, tak intensywnej jak efekty żywiołowej fotosyntezy w lesie deszczowym – Internet nie jest w stanie za nami nadążyć.
Poddaję Internet antropomorfizacji, tak jak reżyser Ghost In the Shell – Mamoru Oshii – wybiegam w przyszłość sieci jako potencjalnej sztucznej inteligencji, uwolnionej od statusu narzędzia, i nadal dostrzegam jego ułomność, jego ślamazarność w porównaniu z ludzką możliwością przeobrażeń, zapewnianej – paradoksalnie – przez naszą niezmienność. Za chwilę wrócę do tej sprzeczności, najpierw jednak wskażmy jeszcze jeden powód uwodzicielskiej siły kwestionariuszy.
IV Dzięki statystyce nikt nie jest samotną wyspą, ani też nie jest nienormalny. Sondaże dają tę otuchę i jeszcze jedną: nawet jeśli sprzeciwiamy się ich wynikom, to nie pozostajemy na nie obojętni, odnosimy się do nich. Tak czy owak, pozostajemy więc ludźmi – nawet największy radykał marzy skrycie o ulżeniu sobie poprzez poddanie się przeciętności i formułowanie światopoglądu przez pryzmat ludzkiej natury, o której pojęcie zyskał w oparciu o rozmaite (stereo)typologie – społeczno-kulturową odmianę sekwencji filmowej pokazywanej w zaniżonym tempie. Dzięki przeświadczeniom, którym popularność zapewniła zaszczytną pozycję synonimu zdrowego rozsądku, orientacja w świecie przychodzi łatwiej, widzimy go w formie jaskrawo posegregowanej i wykluczającej niuanse (statystyka jest w pewnym sensie rasistowska czy ksenofobiczna). Tym samym jednak – znów – zamykamy oczy, tym razem na dłuższy okres, przypominający sen, ucieczkę od dezorientującego stopnia złożoności jawy (dodatkowo we śnie, nawet jeśli jesteśmy jego bohaterami, pozostajemy jednocześnie świadkami wydarzeń, co usprawiedliwia bierność).
Uśrednienie, wciągnięcie do rachunku to cena, jaką płacimy pokładając wiarę w statystykę, to haracz uiszczany w zamian za uczynienie ze świata miejsca, a z epoki czasu, gdzie brak jednostek wybijających się ponad statystyczną masę, a więc takich, którym moglibyśmy zazdrościć w sposób o wiele mniej kontrolowany niż zazdrościmy na przykład gwiazdom popkultury (odzwierciedlają one bowiem tylko ten zakres naszych marzeń, do których jesteśmy w stanie równocześnie otwarcie się przyznać i czerpać samozadowolenie z budzenia kontrowersji). Ów brak kontroli prowadzi do chęci naśladowania, rywalizacji, jednym słowem: inspiruje. Geniusza, którego można zdefiniować jako figurę, która nie poddaje się zastanej rzeczywistości i faktycznie ją modyfikuje – na przykład proponując nowe prądy – widzimy w książkach, filmach i muzyce. Część z nas po prostu obserwuje jego dokonania, część – przykłada je do własnej egzystencji, chcąc ją modyfikować.
Można by tu ponownie zacytować Strinatiego, lepiej jednak powiedzieć, że cena, jaką płacimy, opisując świat – a w tym wypadku konkretnie: świat przeżyć estetycznych – z pomocą statystyki, pozwala nam nabyć usprawiedliwienie dla inercji niczym moralny towar, odtrutkę sfabrykowaną po to, by ulżyć niepewności. Skoro rzeczywistość daje się ująć w karby wyliczeń – a fakty i liczby nie kłamią w tej kwestii – to nie istnieje sposób przeciwstawienia się jej. Jeśli w tym samym momencie przechodzimy kryzys związany ze swoim światopoglądem lub tylko jego wycinkiem – jesteśmy „załatwieni”, zaczynamy myśleć o sobie jako o trybikach maszyny lub jako o oczach, którym umyka to, co dzieje się naprawdę, a zatem osuwamy się na pozycję, z której przeniknięcie zeitgeistu miało nas wywindować (dotarcie do esencji daje władzę, nie odwrotnie).
Nie mówię zatem, że badania statystyczne nie mogą być wiążące albo że nie operują potwierdzonymi faktami, mówię tylko, że między nimi a prawdą istnieje istotna różnica i że widząc w nich dowody czegokolwiek uwłaczamy sobie, skreślamy naszą historię najbardziej ekspansywnego gatunku w tym i – niech stracę – sąsiednich układach solarnych. Pora jednak wrócić do naszego paradoksu: jesteśmy zmienni, dzięki stałości; przeobrażenia, jakie stają się naszym udziałem i pozwalają wymykać się wszelkim próbom poniżającego wcielenia w rezultat wyliczeń, zawdzięczamy wiecznie integralnemu jądru, rdzeniowi persony.
IV „Mówi się o przekonaniu, że jest mocne, kiedy potrafi się oprzeć świadomości, że jest fałszywe” – pisze Paul Valéry w eseju Chwile. Sens tego stwierdzenia pozostanie zakryty dla osób, którym obca jest dawka cynizmu i nonszalancji, jakimi bogata wyobraźnia zaprawia spojrzenie na prozę codziennej egzystencji, określanej czasami mianem prawdy, jedynej dostępnej naszym zmysłom lub – jeśli już nie jedynej – najmocniejszej. Prawda jednak – a pozycjonując ją przechodzimy w końcu do kwestii krytyki muzycznej i jej praktykowania – leży gdzie indziej: w oku skierowanym do wewnątrz, które postrzega treści o słoniowych rozmiarach, a mimo to umykające statystyce.
Michel Leiris notuje na przykład w Skreśleniach następujące obserwacje: „Bardziej od czasu uniwersalnego i historycznego liczył się czas przeżyty – dziecko, którym byłem i którym już nigdy nie miałem zostać po raz drugi...” i kawałek dalej: „Jakkolwiek zwracam uwagę na dane historyczne – a nawet je szanuję – nie widzę w nich w zasadzie nic poza rejestrem faktów (czasami zajmujących, ale najczęściej bezbarwnych) pozbawionych jakiegokolwiek rzeczywistego związku ze mną. Po to, by poczuć historię, muszę się przenieść w wyobraźni do czasów, kiedy siedziałem w szkolnej ławie. Rzecz, która w ostatecznym rozrachunku zdaje mi się najdawniejsza, wcale nie sytuuje się na szczycie chronologicznej drabiny – po prostu jest to coś, czego dotyczą moje najstarsze wspomnienia, coś, czego nauczyłem się lub doświadczyłem najdawniej”.
Podobnie jak Leirisa, dane statystyczne, historyczne czy ekonomiczne tak naprawdę krytyka nie dotyczą, bowiem pisząc egzystuje on poza nimi, w świecie, do którego wyłom próbujemy uczynić od zarania dziejów kolektywnym – i często nieuświadomionym – wysiłkiem, a mianowicie do świata podświadomości, do uniwersum mitu psychicznego. Co dają krytykowi wyniki statystyk poza jednym lub dwoma zdaniami, bez których recenzja mogłaby spokojnie się obyć („Badania potwierdzają, że zespołu X słucha 80% ludzkości. Dziwię się, to idioci / I słusznie!”)? Co dają mu informacje na temat frekwencji na festiwalach? Nic, najwyżej materiał na nagłówek. Pewna grupa czytelników, których można by szybko scharakteryzować mianem gapiów lub – bardziej złośliwie – dumnych prenumeratorów „Świata Wiedzy”, będzie czerpać satysfakcję z zadziwiających faktów, które nikomu nie przyszłyby do głowy, a jednak potwierdzają je fakty (zamierzone błędne koło, bo fakty statystyczne samopotwierdzają się i tak samo generują).
Gdyby Borys Dejnarowicz oparł swoją recenzję St. Anger na wynikach kwestionariuszy („91,2% słuchaczy metalu jest niepełnosprawna estetycznie”), z tekstu nic by nie wyszło. Niech każdy, kto z oddaniem wielbi kolorowe wykresy, przypomni sobie radość, jaką sprawiły mu generalizacje – totalnie bezmyślne i obraźliwe – za które często beszta się krytykę („na podstawie jakich badań...?”) i podziękuje za dobrą rozrywkę, nie inną od filmów o Meksykanach-zawsze-nożownikach. Krytyk jako osoba o znacznie podwyższonej wrażliwości i znacznym obyciu w tekstach kultury ma możliwość – potrzebuje tylko odwagi – wysuwania ogólnych wniosków na podstawie własnych li tylko odczuć, jest niejako maszyną do ekstrapolowania swojego „ja” na ogół (Przykładowo: czuję, że nikt nie potrafiłby szczerze zachwycić się mbv, piszę więc dwa artykuły oparte na możliwości uogólnienia. Czy te artykuły mówią prawdę? Może, ale w krytyce nie chodzi o prawdę, pisanie o muzyce nie operuje faktami, chyba że mylimy je z twardogłową muzykologiczną nomenklaturą). Oczywiście zdarza się często, że jego rozpoznania nie są trafne, kiedy jednak udaje mu się dotrzeć do sedna, to nie dzięki statystyce, ale dzięki temu, że wyprzedził publiczność i – pisząc o tym, co czuł przed chwilą – scharakteryzował recepcyjną teraźniejszość lub niedaleką przyszłość swoich czytelników, zanim jeszcze opowiedzieli się za daną opinią.
Mity psychiczne artysty – a także krytyka – nie są asortymentem, który można nabyć, ani nawet takim, po który on sam dowolnie sięga. Dręczące go obrazy przenikają całe jego życie, w zamian zapewniając mu wyższość nad wydarzeniami, które go spotykają, wyższość nad statystyką, która – nawet natężając się do szczytów tempa autoaktualizacji – nie jest w stanie doścignąć tego, co nim kieruje. Z prostego powodu: to coś już się wydarzyło, dawno temu, ale jednocześnie przyszłością ściganą i odtwarzaną w kolejnych tekstach: książkach, esejach lub recenzjach. Ów cykl przypomina rytm natury: możemy przewidzieć, że po wiośnie nastanie lato, jednakże nie jesteśmy władni orzec, jakim okaże się ono dla nas, jakich decyzji będzie polem i w jaki dokładnie sposób nie uda się nam wypełnić zamiarów. Jeszcze inną kwestią będą powody, dla których podejmiemy próbę opisania tej porażki, porażki, która – wyrażona słowem – uświadomi może ludzkości zło wakacji i zeitgeistem następnych pokoleń będzie tęsknota za labą. Jakikolwiek procent naszych wnuków będzie odczuwał nostalgię za przeżyciami, które należały do nas, będzie mógł winić tylko to jedno dzieło, ten jeden opis porażki, który umknął statystyce.
To samo dotyczy ekonomii. Autor We Don't Control pisze, że „nawet jeśli wydaje nam się, że mamy coś za darmo, to często ktoś na tych pięknych, ludzkich i humanistycznych wartościach zbija fortunę, a my płacimy swoją działkę w «sprzęcie i dostępie»”. Nic nowego, żaden to znak czasów, żaden zeitgeist – w wiekach VIII i XVIII w cenie wstępu na wystawę malarską również ukrywał się koszt pędzla, którym namalowano obrazy. Jednakże pędzle i wyrabiające je fabryki nie budzą zainteresowania, nie zyskują poparcia, ani nie są negowane. To wszystko może stać się udziałem używającego ich malarza, a ci, co zechcą naśladować sukces jego sztuki i w tym celu pobiegną do sklepu po te same narzędzia, srodze się zawiodą. Nie uda im się przez wzgląd na niemierzalną treść psychiczną, jaką spożytkowuje proces tworzenia; treść, od której uformowania zależna jest również działalność krytyka – styl jego pisarstwa, gust i natręctwa.
w drugim punkcie: "a przez „nas” rozumie" - zgubiłeś ć
OdpowiedzUsuńDziękuję, poprawione.
UsuńWsadzę tylko małą szpilkę, żeby spuścić trochę powietrza z bańki, którą napompowałeś.
OdpowiedzUsuń"Skoro rzeczywistość daje się ująć w karby wyliczeń – a fakty i liczby nie kłamią w tej kwestii – to nie istnieje sposób przeciwstawienia się jej"
A czy jesteś w stanie przeciwstawić się prawu powszechnego ciążenia? Czy zrozumiałeś akapit "Dyktatura wskaźników" :)?
"Najpierw postaram się naświetlić ukryte podłoże tej retoryki, potem zaś przejdę do obrony swojego stanowiska, które można by sprowadzić do tezy o zbędności, a nawet szkodliwości dla praktyki recenzenckiej statystyk oraz pokrewnych im generalizacji z kręgu historii czy ekonomii."
Posiłkuję się pewnymi statystykami i faktami do interpretacji pewnych zjawisk. Każdy może snuć własne interpretacje na podstawie tych samych danych czy faktów, nie widzę w tym niczego szkodliwego. Zarzuciłbym Ci lekką wybiórczość i brak umiejętności czytania ze zrozumieniem (perspektywy recenzenckiej/krytyka muzycznego szukaj jej tam gdzie o niej piszę, czyli pod koniec tekstu: "o trzeciej drodze...", a nie przykładaj jej do całości).
Musisz się zdecydować czy prowadzisz polemikę ze mną czy sam ze sobą. Wykreowałeś sobie własną wirtualną bestię i pokonałeś ją w rycerskim pojedynku swoimi argumentami, a tą rzeczywistą ledwo drasnąłeś:)