wtorek, 24 września 2013

Norbert Möslang - fuzz_galopp

Norbert Möslang
fuzz_galopp
2013, Bocian






Nienawykły do pracy fizycznej – kopania w ziemi, wykorzeniania krzewów, rąbania drew – czuję po opuszczeniu ogrodu drętwotę mięśni i świerzbienie szkieletu, które przywołuje dręczącą mnie od lat wizję ruiny kręgosłupa: roznizania kręgów, wypadłych dysków lub skrzywienia, na tyle zaawansowanego, by ujemnie wpłynąć na pojemność któregoś z płuc. Swędzenie w kościach potęguje się podczas sesji z fuzz_galopp, zwłaszcza przez wzgląd na pierwsze, najbardziej sugestywne, minuty tej taśmy. Delikatny, trzepotliwy rytm o industrialnym brzmieniu przypomina drżenie ziarenek piasku i podskoki drobnych kamyków, wprawionych w ruch zbliżaniem się śmiercionośnego bolidu, którego wizerunek znalazł się na okładce, zamglony jak fotografie potwora z Loch Ness. Z wolna narastający drone wywołuje wspomnienie mocnego postanowienia o nie odwracaniu się na wyboistej drodze, gdy za plecami słychać potężniejący ryk nadmiernie rozpędzonego silnika. Szkoda, że następne minuty albumu nie mają do zaaferowania tak silnych doznań.

Fuzz_galopp to nagranie dokonane na żywo 22 sierpnia 2010 roku w Espace Multimedia Gatner we francuskiej Burgundii z pomocą popsutej elektroniki codziennego użytku. Eksperymentatorska natura albumu robi „oczywiście” wrażenie: obfituje w nawiązania do mistrzów noise'u i improwizacji (recenzenci wymieniają między innymi Jerôme'a Noetingera, Lionela Marchettiego, erikM, Andreę Neumann i Jasona Kahna), jest także odpowiednio niezrozumiała i nudna. Być może dzieło Möslanga zdało egzamin jako dźwiękowa część instalacji artystycznej, lecz jako samodzielne wydawnictwo niestety podrażnia percepcję. Niezborne, metaliczne rytmy kłują ucho, a że całość nie jest wcale tak awangardowa, jak chciałby tego autor, dyskomfort wydaje się mało opłacalny. Wystarczy przesłuchać Black Colors Petera Kolovosa, by przekonać się, jak daleko – i z jakim pożytkiem dla słuchacza – może posunąć się w 2013 roku prawdziwie bezkompromisowy twórca noise'u. Żeby nie budzić niepotrzebnych kontrowersji, nie wspomnę o poszukiwaniach Kanye'ego Westa na Yeezus, wystarczy bezpieczniejsza opcja: nagrania Félicii Atkinson, która z powodzeniem wydaje ścieżki stworzone na potrzeby wystaw i performansów.

Strona B fuzz_gallop jest lepsza, nawet stosunkowo zmysłowa. Głębokie, węgielne bity tworzą w połączeniu z dronami środowisko dźwiękowe podobne temu z mojej ulubionej płyty Supersilent (6). Z tym że gęste struktury nie są ulubionym materiałem Möslanga. Nie potrafiąc podtrzymać ciężaru narracji, urywa ją; wszczepia w tok kompozycji dezorientujące pauzy lub odbiera słuchaczowi wyżej wspomniany bit, który bywa jedynym punktem zaczepienia. Wielowarstwowe modele wznoszą się i są burzone; są, będąc, jak sztuka dla sztuki – i stawiają słuchacza w pozycji uczniaka, wykuwającego deklinacje martwego języka w atmosferze jednoczesnych buntu i nudy. Stosowane przez Möslanga rozwiązania brzmieniowe mogłyby dostarczyć sporo satysfakcji, gdyby zostały ujęte w zbiór łatwych do zarepetowania sampli. Pod postacią długich, monotonnych pasaży wywierają niekorzystne wrażenie formalizmu, odsyłając tym samym do tego, co w muzyce konkretnej najmniej atrakcyjne: akademickich kulis jej powstawania (wniosek o zagraniczne stypendium, poparty uprzejmą prośbą o ujrzenie produktów marki Zelmer w roli instrumentów).

Przyglądając się dyskografii Möslanga, można dojść do wniosku, że jej celem jest kultywowanie krzywdzącego stereotypu artysty eksperymentalnego. Większość pozycji w jego obszernym dorobku nie posiada okładek i tytułów z prawdziwego zdarzenia (ależ orzeźwiające były witch house'owe trójkąty w porównaniu z diakrytykami i interpunkcją luminarzy „prawdziwej” elektroniki!). Nagrywa dźwięki inspirowane życiem owadów, wykorzystuje przedmioty, które najmniej się z muzyką kojarzą, sięga po algorytmy, fraktale, ciągi Fibonacciego, borsuki i pelikany, by w szczytowym momencie swojej działalności wydalić album, o którym nie sposób orzec, czy jest dobry czy zły, zgodny czy nie z zamiarami (jeśli jakiekolwiek przyświecały nagraniu). Tego rodzaju twórczość dysponuje siłą rażenia epigońskiej powieści w duchu nouveau roman: element innowacyjności, jeśli autorowi udało się go jakoś przemycić, ginie pod nadrzędną ideą, sprawiając, że czytamy nie powieść, lecz zapis czyjejś fascynacji pewnym typem opowiadania. Meksykanin Salvador Elizondo naśladuje – z najgorszym skutkiem metodę zastosowaną w Żaluzji Robbe-Grilleta. W efekcie jego Farabeufa nie da się czytać, choć na pozór wydaje się bardziej przystępny. Podobnie fuzz_galopp choć na pierwszy rzut oka łatwiej go ogarnąć niż dzieła pionierów elektroniki, nie potrafi przyciągnąć uwagi, spełnia więc swoją rolę najwyżej jako bryk z pewnej metodologii tworzenia, a rola skryptów jest znana: streszcza się w trzecim „z”.

2 komentarze: