White Bird Release
2009, Kranky
5.7
Podszedłem do Pan•American z całym spoko na jakie mnie stać. Zero, że koleś z Labradford. Zapomniałem już prawie, co to Fly Pan Am. Kranky? Low. Raport Kinseya i Revolutionary Road to jedyne co miałem podchodząc do tej płyty. Popatrzcie, jak na White Bird Release jest białobrązowo. Jasnobrunatne spodnie, mokasyny i bielutkie koszule to chyba stereotypowy out-fit mężczyzny z amerykańskiego przedmieścia połowy XX wieku. Patrzcie, jak Leonardo w ekspresowym tempie kończy w Kate. Tysiąc takich samych domków jodłuje wzdłuż lipowej alei. Duże dzieci, co? Ludzie dowiedzieliby się o wiele wcześniej co to dobre bzykanko, gdyby nie stres przed zalewaniem dzieciom płatków każdego ranka. Amerykańskie dziecko zabija rodziców, jeśli płatek zostanie wyparty przez mleko za krawędź miseczki. Ale wróćmy do seksu, z perspektywy Polski możemy swobodnie pierdolić ich flake'i.
Postkoitalny papieros? Na serio uzasadniony, to coś równie rzadkiego jak u Amerykanki AD '50 orgazm nie pochodzący z masturbacji. Ale z leniwie uśmiechniętym, lekko kowbojskim fajkiem płyta ta się kojarzy. Co zrobię, przecież nie zawinię, sorry. To album, o którym Dusted napisali tak:
On opener There Can Be No Thought of Finishing, the quiet tremolo and whispered vocals give way to a dominant white-noise. This six-string texturing is a common motif throughout the album, weaving together largely ambient tracks like Is a Problem to Occupy Generations and There is Always the Thrill of Just Beginning for a sound not unlike Pan•American’s closest contemporaries, Belong. (...) The exceptions to these My Bloody Valentine-influenced drone dazers are what make White Bird Release (and, by extension, Pan•American itself) as interesting as it is.
Z angielskiego kumam tylko My Bloody Valentine i Belong. Te cztery słowa to brednie i populizm. Nie dają pracy w Londynie i nie dają jej w Leeds, są gwarantem pobicia tu i tam. W moich tagach do tej notki jest co innego i z tagami też się nie zgadzam, ale w ankiecie wypełnia się wszystkie pola, nawet kiedy myśli się tylko: Revolutionary Road i Kinsey's Report. Nie wiem, po czyjej jestem stronie bazując na grze skojarzeń. Freud to jedno, a B. Bardot to drugie, więc głosuję na seks, arbitralnie. Nie potrzebujecie niczego żeby słuchać tej płyty, a notę można windować lub odebrać jej Prozac. Utrzymywanie, że potrafi się uzasadnić ocenę takiej muzyki to jak utrzymywanie, że słuchając jej śledzi się uważnie tracklistę. Z obowiązku więc tylko, nadmienię że nota jest tak niska, bo moją uwagę od WBR oderwie z łatwością kolejne relaksacyjne aż do użytkowości, wydawnictwo. Dowolność, użycie dzieła, anarchia przy pominięciu delikatności tworzywa - to jest to krótkoterminowe rozwiązanie, które zastosowałem, aby cieszyć się tą płytą. W zamian, na chwil kilka, w/w podwójne B. Duże B. Pewnie też byście chcieli, a wiecie już jak.
Postkoitalny papieros? Na serio uzasadniony, to coś równie rzadkiego jak u Amerykanki AD '50 orgazm nie pochodzący z masturbacji. Ale z leniwie uśmiechniętym, lekko kowbojskim fajkiem płyta ta się kojarzy. Co zrobię, przecież nie zawinię, sorry. To album, o którym Dusted napisali tak:
On opener There Can Be No Thought of Finishing, the quiet tremolo and whispered vocals give way to a dominant white-noise. This six-string texturing is a common motif throughout the album, weaving together largely ambient tracks like Is a Problem to Occupy Generations and There is Always the Thrill of Just Beginning for a sound not unlike Pan•American’s closest contemporaries, Belong. (...) The exceptions to these My Bloody Valentine-influenced drone dazers are what make White Bird Release (and, by extension, Pan•American itself) as interesting as it is.
Z angielskiego kumam tylko My Bloody Valentine i Belong. Te cztery słowa to brednie i populizm. Nie dają pracy w Londynie i nie dają jej w Leeds, są gwarantem pobicia tu i tam. W moich tagach do tej notki jest co innego i z tagami też się nie zgadzam, ale w ankiecie wypełnia się wszystkie pola, nawet kiedy myśli się tylko: Revolutionary Road i Kinsey's Report. Nie wiem, po czyjej jestem stronie bazując na grze skojarzeń. Freud to jedno, a B. Bardot to drugie, więc głosuję na seks, arbitralnie. Nie potrzebujecie niczego żeby słuchać tej płyty, a notę można windować lub odebrać jej Prozac. Utrzymywanie, że potrafi się uzasadnić ocenę takiej muzyki to jak utrzymywanie, że słuchając jej śledzi się uważnie tracklistę. Z obowiązku więc tylko, nadmienię że nota jest tak niska, bo moją uwagę od WBR oderwie z łatwością kolejne relaksacyjne aż do użytkowości, wydawnictwo. Dowolność, użycie dzieła, anarchia przy pominięciu delikatności tworzywa - to jest to krótkoterminowe rozwiązanie, które zastosowałem, aby cieszyć się tą płytą. W zamian, na chwil kilka, w/w podwójne B. Duże B. Pewnie też byście chcieli, a wiecie już jak.
nie pisz już o muzyce
OdpowiedzUsuń