Ray Guns Are Not Just the Future
2009, Blue Note
5.4
Wersja skrócona:
Wersja rozszerzona:
Deficyt środków narracyjnych ujawnia się gdzieś w połowie płyty. Dopiero wtedy, bo inicjujące wszystko fanfary zapowiadają, że niby nie ma już co liczyć na jakieś tam debiutanckie spadanie z dachu, a raczej składać zamówienia na orgazm zdolny zrujnować Nowy Jork. Brak jednak suspensu w tym plocie. Po prostu.
Stawiając taki zarzut popowej płycie wykluczam się na zawsze z grona istot zdolnych do prostodusznej akceptacji, ale zostałem sprowokowany: cała siatka stylizacji, żonglowanie estetykami, ale rzadko kiedy lew skacze przez płonące hula hop, a to boli, bo przy okazji debiutu robił to, często i z pewnym nawet dostojeństwem. Tutaj tymczasem zamiast kaskaderki, błazenada: tak kreatywne duo popełnia autoplagiat (What's in the Middle kalką z Again & Again czy La La La), tak skoczne duo zamula (Baby przesadną eksploracją toposu traumy doznanej w dzieciństwie, a ustawiającej dorosłe życie; casus nudności po 10 przesłuchaniu urokliwie tragicznego, kurwa, Bang Bang Nancy Sinatry), tak inteligentne duo zapewnia o celowości świata (dwie instrumentalne miniaturki w jakby losowych momentach albumu sugerują, że w lipcu ryby znajdą miłość). Tak post-modernistyczne duo prawie zatraca zdolność nagrania kawałka nie podpierającego się stylizacją na uznany, old-schoolowy topos. Wybór pada szczęśliwie na te motywy popkultury, które nie zostały jeszcze krańcowo wyeksploatowane, ale jednak: wybór pada. Po co zaśmiecać obcymi wtrętami własny styl nakreślony na pierwszym albumie? Powód raczej prozaiczny: wnioskując po istotnej przepaści jakościowej w stosunku do debiutu, chyba zabrakło pomysłów na całe LP. Jest otoczka, glitch na fajnej sukni nowej laski Bonda, ale sama laska kończy utopiona w ropie. Za brak melodii ją dorwali. O ile poprzedzające Ray Guns EPki zwiastowały powtórkę z sukcesu i prowokowały hype na nadchodzący album, o tyle efekt finalny wydaje się być nierówny, nie poddany wystarczającej selekcji i pozbawiony centralnego punktu tłumaczącego, co właściwie mamy z tą płytą zrobić: bawić się przy niej, spać czy tylko podniecać się widokiem Aniołków Charliego przekraczających progi ASP?
Świadczy o pewnej miałkości albumu fakt, iż wyizolowane high-lighty (Love Letter to Japan, Polite Dance Song, Diamond Dave oraz Meteor) skutecznie zamieniają nudnawe obcowanie z całością, na krótką, i przede wszystkim wreszcie treściwą, przygodę z popem nie oglądającym się na konteksty. Te cztery kawałki pozwalają też wierzyć, że TBatB to projekt zdolny się rozwijać. Dostaję od nich spełnienie oczekiwań wobec takiego albumu, bo rzeczywiście: chcę fajnej wokalistki, która robi takie whoa whoa whoa jak to inicjujące LLtJ. Chcę takich punch-line'ów jakie zawiera Meteor. Fajnie, jeśli są aluzje (nie CYTATY) do innych stylistyk (nietrudno zwizualizować sobie remiks Diamond Dave'a by M83 circa Saturdays=Youth). Także powstrzymywanie się od realnej gry w Polite Dance Song jest naprawdę kuszące. Tak wyglądałoby moje małe Incredible Machines. Szkoda, że z 14 zamieszczonych w pudełku elementów mysz da się złapać wykorzystując tylko 4, podczas gdy reszta pozostaje przyjemnym, ale niezbyt potrzebnym, wypełniaczem monotonnego niedzielnego popołudnia. Ktoś tam pewnie tego właśnie potrzebuje. W większości jednak przypadków przewidywalność staje się pociągająca dopiero po masie szarpiących nerwy niespodzianek, a tych póki co tak naprawdę jeszcze w tym roku brak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz