sobota, 31 października 2009

OOIOO - Armonico Hewa

OOIOO
Armonica Hewa

2009, Thrill Jockey



7.0



Armonica Hewa, nie zrywając z tradycją poprzednich albumów OOIOO, wali się przez wszystkie otwory ciała dawką crapu tak kompletnego, że aż czerstwego. Po dłuższej chwili nie da się już tego chłonąć, ale jakoś ambicja (tak) nie pozwala odpuścić. Wraca się, chociażby puszczając gdzieś od środka, żeby odpowiednie momenty zadziałały znowu. Te okrutne pery (osławione już przez szlify w Boredoms), piekące smagnięcia pękających strun i pleniące się jak kryl, i równie jak on niezrozumiałe, onomatopeiczne wokale tworzą kłąb pojebania o mocy rażenia post-apokaliptycznego świata przybranego w różowe kokardki, ożywione maskotki i japanese-lolity myszkujące z wielkimi gnatami po norach spanikowanych mutantów. Dwie opcje zostają Darwinowi w tak skrojonym uniwersum, lecz nie dociekajmy, bo już dość zboczonych rzeczy padło. Przy skupionym odbiorze (tak) okazuje się to jednak pięknawe, jak np. Uda Hah czy O O I A H czy Orokai czy Agacim - popowa psychoza w 3D, aż po Honki Ponki, usprawiedliwiające prawdopodobieństwo, że OOIOO zrezygnują z kurateli Thrill Jockey na rzecz twórców gry Kurukuru Kururin albo oddziału Microsoftu odpowiedzialnego za Xboxa.

Jak piszą na Dusted Magazine: Stylistically, Armonico Hewa’s music veers from squelchy disco to tribal reggae to proggy cartoon-Eastern drone. Bill Murray w Lost In Translation. Lekko rozbawiony z grzeczności, układny, ale protestujący przeciwko jakiejkolwiek dyfuzji Swojej z Nimi. Spontaniczne, barwne, ale obce. Żadnego przerywnika nawet (od biedy Kipepo) - jedna koherentna suita jaskrawego napierdalania nie mającego nic wspólnego z neonowością neo-psychodelek. Od nieskoordynowanego noise'u przez tribal i cold-wave'y po przerysowany landrynkowaty j-pop = sampler z niekontrolowanej, agresywnej ekspresji, klasycznie męskiej, furiackiej, i pewnie dzięki znalezieniu się w damskich rękach tak pociągającej (cave-woman maże się w pełnym słońcu podtopioną szminką po piersiach wyjąc do Dionizosa).

Patrz, ale nie dotykaj, ta fikcja nie zostanie przepchnięta do nędzy realu. Świadomość tego ratuje. Którąś ze stron. Jakoś ciężko zdecydować którą. Chyba jednak nadawcę (indywidualna decyzja, czy jest to w dzisiejszej sztuce fair lub dopuszczalne), bo laski z OOIOO na szóstym już (! - prawie jak Acid Mothers Temple: każdy inny porzygałby się już na własny widok) albumie jasno przekonują, że możliwym jest mieć doświadczenie nawet w tym czymś, co robią i w efekcie liczyć się artystycznie. Ich ofiary mogą popatrzeć, zwymiotować przy Nin Na Yama (tempa, Chryste), sarkać nad niepodważalnym bezsensem niektórych fragmentów i skomleć o kolejne Pervert's Originals.


środa, 28 października 2009

Happy B-day

Pomysły na prezenty były różne. Na przykład chciałem napisać credo. Że niby jak ktoś wchodzi i mu staje, że tyle napisane, a nie ma nic o harmoniach, to może sobie zajrzeć i umrzeć pod gradem poważnych nazwisk, długich nazw i katastroficznych bon motów. Darowałem sobie. Po co to wszystko wypisuję i na jakiej bazie się opieram - nie musicie wiedzieć. Facet powinien być jednak choć trochę tajemniczy. Więc, że jak nie credo to tradycja - jakiś mix. No, więc trochę niżej jest link do special urodzinowego składu kawałków, które mi się w tym roku szczególnie podobały. Może sprawią wam trochę przyjemności. Co poza tym?

Proste: dzięki za rok uwagi. Trochę się działo. Patrzmy jednak w przyszłość: w planach jest przede wszystkim dalsza krucjata przeciwko rzetelności. Koniecznie, bo to zło niekonieczne polskiego recwritingu. To przez pragnienie rzetelności, zapatrzenie w serwisy, tchórzostwo i degrengoladę osobowości polska blogosfera to ledwie bryłka miału. Przez ten rok odwiedziłem wiele takich stronek żeby podpatrzeć jak robią to inni i może jakąś ideę chapnąć dla siebie. Niestety zobaczyłem mrok: nudę, pokrywanie własnych zainteresowań chronologią, datami i obowiązującymi podjarkami, a nawet usuwanie z blogów treści z powodu niezaakceptowania ich przez serwisy społecznościowe lub przypadkowych czytelników. Ktoś tam odniósł się do własnego życia, ale w sposób tak czerstwy, że nie wierzę, aby miał z płytami jakiekolwiek przygody, a o to po trosze w blogach chodzi. Jedyny dopuszczalny tu nerd to obsesyjne pragnienie ujrzenia co za pagórkiem. U bazy tych słabości leży prawdopodobnie prowizorka ideologiczna, zerowe oczytanie, po łebkach traktowane zainteresowania i obok braku wiary we własne siły, brak scementowanego pomysłu na inicjatywę, bo nic co konkretne nie uległoby wciąż jeszcze uparcie raczkującemu i rzadkiemu w konsystencji polskiemu Internetowi.

Jeśli chcecie się dowiedzieć jak smakuje Rachmaninow podczas obopólnych oralnych przyjemnostek z pragnącymi zachować anonimowość Azjatkami - wpadajcie. Pod tym kierunkiem właśnie sztuka będzie tu badana. Jeśli lubicie takie białe kruki jak polski tekst o muzyce, którego autor nienawidzi Beatlesów - też wpadajcie. Motto na drugi rok istnienia to właśnie Fuck the Beatles, bo wkurwiają mnie jak sam system. Będzie też więcej książek, na tyle, aby się liczyły. I to, co najbardziej kochacie: jeszcze więcej bezładnego seksu ze składnią i figurami narratorskimi, więc konsekwentnie: niektórzy będą rozumieli z tego, co tu będzie pisało jeszcze mniej, ale nic mnie to nie obchodzi. Po prostu: jeśli szukacie referatów albo podstron Wikipedii - nie wpadajcie tu, tylko na Wikipedię. Jeśli chcecie czegoś się dowiedzieć o muzyce idźcie na studia albo popytajcie w szkole. Słyszycie jak logiki morze bombą szumi w głębi tyciej dziurki? No właśnie. xoxo



B-Day 2009 Mix - DOWNLOAD

01: Nancy Elizabeth - Bring on the Hurricane
02: Joker's Daughter - Go Walking
03:
Sonic Youth - Sacred Trickster
04: Dum Dum Girls - Hey Sis
05: OOIOO - O O I A H
06: Memory Tapes - Swimming Field
07: City Center - Open House
08: Candy Claws - Catamaran
09: Best Coast - Sun Was High (So Was I)
10: Gnod - Untitled I
11: Banjo or Freakout - Upside Down
12: Wye Oak - Talking About Money
13: Clientele - Graven Wood
14: Tiny Vipers - Dreamer

wtorek, 20 października 2009

Natural Snow Buildings - Shadow Kingdom

Natural Snow Buildings
Shadow Kingdom

2009, Blackest Rainbow



6.6


Beauty happens. Piękno jest rzadko spotykane, ale gdyby żyć 200-300 lat napatrzeć by się go można do syta. Na przykład z krótkich romansów pamięta się zwykle to, że były. Pamięta się je jak anegdotkę, mniej lub bardziej kłopotliwą. Dłuższy natomiast związek może być koszmarem, po przebudzeniu z którego odkrywasz, że leżysz na hipotece przykryty kredytem i obśliniony żądzą zemsty, a i tak będą z niego jakieś dobre, piękne wspomnienia. Bo długo trwał. Przypadki miały czas pokleić się w serie, tak konsekwentnie, że dało się odczuć szczęście i tak jednolicie, nieprzepuszczalnie dla racjonalnego myślenia, że łatwo i słodko było ulec potężnej indoktrynacji organizmu ubarwiającego biologię magią tej przejedynej miłości.

Beauty happens
, bo jeśli nagra się album wypychający po brzegi dwa cd-ry i jest to w dyskografii dzieło średnich ledwie rozmiarów, to zapewne zdarzyło się upchnąć tam kawałek muzyki
niezłej. A jeśli ktoś potem słucha czegoś tak długiego (Shadow Kingdom = 2 godziny 40 minut) jego psychika automatycznie kalibruje zmysły na oczekiwanie i chłonięcie monumentalnych doznań, a także na spodziewaną nagrodę: zadowolenie z siebie jako odbiorcy zdolnego obcować z dziełem o rozmiarach przekraczających attention span większości. Tak przygotowanemu aparatowi zmysłów piękno się przydarza. Samospełnia się. Tak bym tłumaczył fenomen NSB, jeśli kiedykolwiek ktoś uzna to za fenomen.

Świat postrzegany z dziecięcej perspektywy też cały jest monumentalny i posągowy. Oczekiwanie cudów, oczekiwanie bycia zmiażdżonym przez nieznane (dotychczas hype'owane tylko przez mamusię i tatusia, często niejasno, bo falsetem i w akompaniamencie dezorientująco głupich min) sprawia, że mały móżdżek kalibruje się na oczekiwanie i wchłanianie, i wspominamy potem świat sprzed lat jako piękny. Beauty happens. Samospełniający się odbiór.

Zmęczenie przesłuchiwaniem tak dużej porcji muzyki
(dodajmy: monotonnej muzyki) przy jednoczesnej chęci docenienia jej, jest dla mózgu jak jedna różowa koszulka dla pięciu czarnych podczas wirowania: jeden, subiektywnie określony jako barwny, fragment farbuje całą resztę. Przeszczepiamy jego jaskrawość na monochromatyczność przeważającej liczebnie reszty i już: możemy zaaprobować całość dzieła, które wymagało dużego wysiłku. Właśnie sprawiliśmy, że opłacało się słuchać. Chyba wiedzieliśmy od początku co robimy, prawda? No właśnie: samospełniający się odbiór. Czasami to się tak bardzo opłaca, że kończymy z superatą i aż chce się hype'ować, rozdać nadmiar biednym. Odbiorcze Sherwood.

Po początkowym zachłyśnięciu się Shadow Kingdom, równie nagle okazuje się, że jest to tylko folkujący post-rock, trochę psyched, z przestronnymi fragmentami (dark) ambientu, ale jednak. Drażniące drone'y, lo-fi folkowe przerywniki (wszystkie takie same!), masa linków do skandynawskiej mitologii i stereotypów fantasy (tytuły), tłum symbolicznych odwzorowań śnieżnego pustkowia i naturalnych, stworzonych bez udziału człowieka, post-apokaliptycznych pejzaży to wszystko bonus do
wyeksploatowanego genre. GY!BE, Fennesz i Sigur Rós (nieprzypadkowo wulgarne ujednolicenie oddaje fakt, iż pod względem wpływów stricte muzycznych NSB to papka), tyle że wzbogacone o indywidualne zainteresowania francuskiej pary. Zainteresowania ciekawe i ujmująco plastycznie referowane na przestrzeni tych wszystkich wydawnictw (ze względu na osobistość właśnie polecam stosunkowo krótkie Between the Real And the Shadow), ale nie będące w stanie zwalczyć faktu, iż wszystko to przypomina grubą i nudnawą książkę obudowaną wokół jednego, umówmy się, że błyskotliwego pomysłu. Wątki poboczne, ozdobniki, momenty, słowem: wszystko to, co ma odciągnąć uwagę od dominanty i odświeżać atencję - zawodzi. Wymagana jest koncentracja na rdzeniu tej twórczości, interesującym, ale niezmiennym w czasie.

To przypadek (zbieżność daty wypuszczenia ze wzmożeniem wysiłku wkładanego pod koniec dekady w wyszukiwanie i podbijanie nowych podjarek) sprawia, że światło padło akurat na Shadow Kingdom. Różniące się w szczegółach poprzedniczki wypuszczono za wcześnie: nie dostąpiły koniunktury na ekstrema, charakterystycznej dla wyraźnych punktów na osi czasu. A tymczasem z dyskografii NSB płytę do hype'owania można zwyczajnie wylosować. Koniecznie posłuchać, ale umówmy się: nie robimy z tego akcji roku, dlatego, że jest mało znane; nie piszemy recenzji opartych na do zarzygania rzetelnym streszczaniu wrażeń z miliona cd-rów, w której jedno zdanie przynależeć będzie samemu Shadow Kingdom - nie oszukujmy się, że ktoś, kto usłyszał o tym pierwszy raz, zdąży; i nie dorzucać sobie do ego, że eklektyczny gust i szerokie horyzonty pozwoliły na aprobatę dla czegoś tak długiego, bo ostatnia Coma też jest spora.

kompletna (?) dyskografia zgromadzona na SirensSound

środa, 14 października 2009

Fuck Buttons - Tarot Sport

Fuck Buttons
Tarot Sport

ATP, 2009



5.8



Jeśli ktoś dzwoni do ciebie, a ty musisz zakomunikować mu wrzaskiem, że za chwilę się odezwiesz, bo jesteś w tramwaju, prawdopodobnie jeździmy tym samym. Naderwana blacha napierdala rytmicznie o szkło. Zadowolone uśmieszki współpasażerów, którym dzień poprawiła właśnie czyjaś nieudana próba kontaktu, spełzają po chwili, kiedy sami stają przed wyzwaniem odebrania telefonu. Jeśli jedziesz autobusem i muzyka na słuchawkach o rozmiarach licujących z towarzyską ogładą jest stratą baterii, prawdopodobnie jeździmy tym samym. Utrapienie. Jeśli jesteś zmuszony ocierać się o ludzi, których nie tknąłbyś w najczarniejszych koszmarach, a zamykając oczy nie jesteś w stanie się odgrodzić, bo ciągle słyszysz jak przekrzykują rumor krzywej trakcji - czuj się jak u siebie w dupie. Prawdopodobnie jeździmy tym samym. Na przedostatnim wsiadają krzywe dziewczynki i zaczynają puszczać na całą pizdę dzwonki, które za laskę w kiblu ściągnął im sponsor? Zgryzota przy zerze pożądania, taki to tramwaj. Durna pinda parę metrów dalej, która wygląda jakby mogła cię zrozumieć nie raczy spojrzeć w twoją stronę i po chwili zaczynasz rozumieć, że cały ten burdel właściwie jej nie przeszkadza. Jest jedną z nich. Świat Bóg pomazał czerwonym markerem etc.



Spokojnie. Imaginuj utopijny świat: transport miejski wygląda jak obrazy Mehoffera a brzmi jak Tarot Sport. Wiadomo: w wyniku koniunkcji księżyców, gwiazd i reszty gówna, kilka dni listopada ma otworzyć alternatywnemu światu bramy na Ziemię i podobno muzyka da wtedy radę zagłuszyć pracę polskiego tramwaju nawet słuchana na najmniejszych słuchaweczkach. ALE. Jeśli nie chcecie czekać, bo już zwyczajnie, kurwa, nie możecie i jeśli nie przepadacie za Lightning Bolt, bo nie kręci was przegryzanie tętnic własnoręcznie ranionemu jeleniowi, wybór jest prosty. Tarot Sport daje radę zagłuszyć, bo miejscami łudząco przypomina pracę ww. podłych mechanizmów, więc przy okazji uczestniczycie w sprytnej dywersji w various bitrate, no a *płytka* sama w sobie pozostaje relaksująca, estetyczna, prosta i całkiem modna. Tarot Sport + nowy gruby katalog Ikei i w trasę z całym spoko, chociaż całkiem prawdopodobne, że to podręcznik nestingu zajmie was na dłużej.

poniedziałek, 5 października 2009

Kid Cudi - Man on the Moon: The End of Day

Kid Cudi
Man on the Moon: The End of Day

2009, Universal Motown



6.3


Co zrobię widząc Naomi Campbell w reklamie Jogobelli? a) zachowam spokój, b) powiem sobie: w czym jak w czym, ale jeśli chodzi o zaangażowane wychwalanie nabiału supermodelka nie przeskoczy (o niebo tańszej zresztą) mamy Jasia, więc... analogicznie: z punktu widzenia laika, jeśli chodzi o hip-hop ekonomiczniej pod względem intelektualnym jest jednak nie pierdolić za dużo (szczególnie o jazzie i niemieckich filozofach) tylko nagrać bity, rap o ciężkim życiu i między wykroczenia lżejszego kalibru a cięższego obserwacje, wsadzić parę jaśniejszych elementów o dziewczynach, imprezach i o tym jak to nie wybrało się pracy na saksach.

Kid Cudi, dla mnie osobiście gracz anonimowy, choć podobno współpracujący od niedawna z największymi tuzami, tak właśnie uważa co robi w ww. tematach, że przekonuje do własnej uczciwości. Brnąc zaś do morału: płyta identyczna jakościowo ze Speech Therapy (a 'szczerzej': lepsza (przy okazji też rozwija się +/- przez okres trwania trzech pierwszych kawałków)), podobna emocjonalnie, choć bez tej odrobiny zadęcia; trochę więcej białych cytatów, patronat Kanye'ego wyczuwalny, życiowe mądrości i barw paleta czerpane ze spektrum Timberlake-Seal. Jedyny większy szkopuł w pełniejszej akceptacji tego albumu to opierające się racjonalnym eksplikacjom fragmenty aranżacji, np. wzruszająca psychomachia (tak to nadinterpretuję, aby zaszczepić zabiegowi jakikolwiek sens) wyjącego w lewym kanale no-no-no i odpowiadającego mu z prawa yeah, który to monolog kończy całościowo zajebiste Heart of a Lion. Takich przykładów do przytoczenia więcej, tyle że słabostki czołgają się tuż obok bezsprzecznie prężnych hicików: Solo Dolo, rzeczone Heart of a Lion, Day'N'Nite, Pursuit of Happiness, Alive (feat. Ratatat zresztą), znane już szerzej-wcześniej Make Her Say zrobione z Westem i Commonem czy closer idealny na punkt krytyczny dramatycznie filmowanej imprezy u najbogatszych dzieciaków w całym LO (Bobby Funk traci cnotę, którą to kryptodygresją kwituję przy okazji najlepszy film 2009 jak dotychczas). Sporo tego, to prawda. Dlatego postanowiłem o Cudim napisać, bo może też nie mieliście jeszcze minutę temu pojęcia, że jest, a daje się odczuć jako 'fajny' chłopak, morowy koleś. Simple dudeism, dude. I tym zakończyć by warto.

sobota, 3 października 2009

Shakira - She Wolf (single)

Być może to nikły refleks prozy Chandlera wzbogacił moje już i tak barwne życie. Trudno było oprzeć się temu wrażeniu, kiedy próbując zgłębić tajemnicę nowego singla Shakiry stwierdziłem, że jedyne czym dysponuję to wymięta ulotka warsztatów mocy kobiecej Ananda-Yoga, twierdząca, iż Siła kobiety to księżyc, którego blask jest wystarczający, by oświetlić nam drogę nawet w najciemniejszą noc. Bo kobietę prowadzi intuicja, ona rozświetla jej drogę. Zaciekawiony analogią w liryku Shakiry (The moon's my teacher, and I'm her student), udałem się do biblioteki, aby przejrzeć pod tym kątem Mitologię erotyczną Czarnej Afryki. Ślepy strzał, lecz ślepe strzały prowadzą często w widne uliczki. Bardzo proszę:

Lud Fonów z Dahomeju wierzy w obojnacze bóstwo, część męska to Lis - zarządzający dniem, a część żeńska Mawu - zarządza nocą. Lud Kraczi (Wolta) wierzy, że Słońce było mężczyzną, a Księżyc kobietą, pobrali się i spłodzili dzieci; Księżycowi znudziło się życie małżeńskie i znalazła sobie kochanka. Słońce bardzo to przeżywało, oddaliło Księżyc od siebie, dzieląc się majątkiem; część dzieci poszła za jednym, a część za drugim rodzicem. (podkreślenia moje)

Cieplej. A jeśli męska cząstka to Lis, kobieca to...? Nie, nie kura. Wilk. Proste. Oto moc dedukcji. Ona-Wilk. Mojej nietuzinkowej znajomości ludzkiej natury nadal nieprzystawalnym wydał się jednak pewien ustęp: Not looking for cute little divas or rich city guys, I just want to enjoy (...) a boy. Zapytywałem sam siebie, co She-Wolf miałaby do roboty z chłopcem dopóki nie poszperałem jeszcze trochę i wśród wykładów Nabokova (Wykłady o literaturze. Austen, Dickens, Flaubert, Stevenson, Proust, Kafka. Warszawa 2001) natknąłem się na twierdzenie jakoby wszystkie fikcje miały początek w prehistorycznym młodzieńcu, który z nudów wszedł do lasu, aby wytarzać się w ściółce i wynurzyć z kniei podrapany i zapłakany wołając: wilk! wilk!, na śmierć strasząc tym samym resztę plemienia. Singiel Shakiry, tradycyjnie dość, stawia więc kobietę w bezpośrednim sąsiedztwie archetypicznego źródła inspiracji obmyślanych przez chłopców nieprawdopodobnych metod imponowania innym. Poniekąd przypomina to impakt nieśmiertelnej She Riddera Haggarda, o której sam autor, zdaje się, wolałby zmilknąć, jak również charyzmę księżnej Ticonderoga absolutnie nie przemilczanej przez Witkiewicza w Nienasyceniu. Jak w tej partii liryku:

Sitting across a bar staring right at her prey
It's going well so far, she's gonna get her way
Nocturnal creatures are not so prudent

Nocturnal creatures blisko skrzydła nocy i cienia Wieczności, które to dają spoczynek Tej, Za Którą Należy Podążać; staring - oszczędne, metonimiczne ujęcie mocy hipnotycznych i w końcu rymy: prostacki, sąsiadujący prey-way ujmuje zręcznie łatwość z jaką drapieżnik pokonuje drogę do ofiary, aby w końcu jej dopaść, który to moment wyraża pozbawione już rymu (cisza śmierci) prudent,
zgrzytliwe jak grymas zmarszczonego ostrzegawczo wilczego pyska, choć kojarzące się przecież także z konserwą, robieniem tego po bożemu etc.

Paradoks więc, lecz w
szystko zdaje się ostatecznie prowadzić ku jasnej, dość niewinnej, erotycznej zabawie:

I've been devoting myself to you Monday to Monday and Friday to Friday
Not getting enough retirbution or decent incentives to keep me at it
I'm starting to feel just a little abused like a coffee machine in an office
So I'm gonna go somewhere closer to get me a lover and tell you all about it
Auuuuu

Fragment ten dość długo nosiłem w kieszeni zapisany na serwetce, tuż obok rzędu cyfr mającego imitować numer telefonu jednej z wyimaginowanych, choć pięknych, klientek mojego biura. Okazało się, że nosiłem go szczęśliwie. Ziemista cera pracowników McDonald's, których stan zdrowia zdążyłem pobieżnie zlustrować w kolejce po shake'a i znaleźć mało zadowalającym, sprawiła, iż odczułem potrzebę kompensacji estetycznej w poezji, więc pokusiłem się o tłumaczenie:


Poświęcałam ci się od wtorku do wtorku i od piątku do piątku,
W zamian nie dość wymiernych zapodałeś mi bodźców, kotku.
Zaczynam czuć się wykorzystana, nadużyta jak w biurze dostępny wciąż ekspres
Zamierzam podłapać gdzieś blisko kochanka, opowiem ci z nim każdy eksces
Auuuuu

Monday zamieniłem na wtorek żeby podtrzymać nieubłagany rytm tej wypowiedzi.
Do rzeczy: codzienne poświęcenie oraz nierówny rachunek emocjonalny partnerów potwierdzać mogłyby, iż podmiot jest kobietą dojrzałą, doświadczoną księgową rutynowego związku uczuciowego. Z drugiej jednak strony oklepane (subtelny seksizm!) skojarzenie bycia wykorzystywaną z przestrzenią biurową oraz streszczanie stałemu partnerowi pikanterii przeżyć (zapewne jaskrawo podkoloryzowanych, jeśli nie zmyślonych) zaoferowanych przez kochanka zakrawają na sielankowe gry młodocianych oblubieńców komentujących swoje oczekiwania apostrofami obdarzonymi zerowym ciężarem konotacyjnym (zboczuszku etc.). Przechyla też szalę na tę stronę anaforycznie powtarzane SOS nawiązujące prawdopodobnie do powszechnego przekonania o legendarnym potencjale erotycznym pilotów.

Należy ograniczać wilkołactwo jak to tylko możliwe: czy to stosując ciasne
body, kiełznające ewentualną kwiecistość hormonalnej oracji, jak czyni to w klipie sama autorka, czy przez zabawę konwencją, poprzez znacząco hiperbolizowane gesty (rytmiczne dyszenie do kamery) odmawiając utożsamienia się z nią. Zawsze lubiłem oczytane i opalone, więc myślę, że niecierpliwie czekam na nowy album Shakiry. Poza tym, cytując klasyka: loove it so damn catchy <3. Kolejna sprawa zamknięta. Elo, laleczki.

myspace