niedziela, 15 stycznia 2012

2011: 20-11

20. Range Rover
All Is Bliss EP
2011, Sweat Lodge Guru

W bitumicznej nocy, czerni kopalnej, kolory jarzą się ukrytym światłem, w tajemnym blasku pogrzebanych klejnotów. W głębokim mroku każda z barw emanuje zaprószonym halo. Płynny metal leje się gęstą strugą i, rozpalony, rozpyla wokół siebie pulsujące purpurowe widma, rozpraszające nikłymi ognikami noc zalegającą szyby i podziemne hangary. Chwiejna lampa ciekłego stopu wyłania z ciemności spojenia gigantycznych kolumn brunatnego żelaza, słupów przyporowych poznaczonych skamieniałymi zbliznowaceniami bryzgającego z monstrualnych diesli petroleum. Daleko w dole słychać trzask coraz ściślej zespalających się cząstek, trzask oszalałych atomów, krzepnących w ciszy podziemnej kanikuły w matowe sztaby. Ciężki bulgot gęstych strumieni gdzieś wysoko w mroku, gdzie rozmieszczono paleniska i cichy skrzyp w dole, wśród form i dzieży. Spoglądając z dołu na leniwie cieknące z góry rozpalone potoki można ciekły metal pomylić z wrzącym miodem. Rozżarzone do granic słodkie pinakle, jak ciężkie sploty blond włosów, roztaczają poblask barwy grzanego piwa, kojący kolor przejrzałego zboża. Nic tu nie odbija się w niczym, monochromatyczna czerń pochłania refleksy światła, potęgując delikatną równowagę metalurgicznego laboratorium. Nic tu nie ulega rozproszeniu, poza światłem, którego rdzeń zaklęto wewnątrz potoków ciekłej rudy, a granice zmieszano z górującą nad wszystkim smolistą czernią gigantycznego warsztatu.

19. Piętnastka
Dalia
2011, Sangoplasmo

Nie było chyba w tym roku płyty bardziej jątrzącej. Dalia uchyla się do wszelkich porównań, nie daje się sprowadzić do żadnego nastroju, istnieje gdzieś poza podstawowymi rozróżnieniami – nie dotyka jej nawet prymitywny podział na wirtuozerską perfekcję i autentyzm emocji, dopuszczający miejsca ciemne i niezrozumiałe. Nie wiadomo nawet, czy ten materiał jest dobry, bo tylko jeden utwór – „Keymonica” – dozwala się charakteryzować stereotypowymi przymiotami. Dalia jest, podobnie jak Heat, doświadczeniem: ugodzeniem w słuchacza za pomocą jakości, których stara szkoła, próbująca strukturalistycznych odczytań, nie jest w stanie uchwycić. Tegoroczne albumy Kurka można dopisywać sobie do CV w rubryce przebytych kursów, bo mało co w przeciągu ostatnich miesięcy zdołało poddać tyle pomysłów zarówno słuchaczom, jak i domorosłym twórcom.

18. Panda Bear
Tomboy
2011, Paw Tracks


Jeśli istnieją jeszcze fani muzyki, którzy nie słyszeli żadnej płyty Pandy, mogą spokojnie zacząć od Tomboy. Przede wszystkim Noah Lennox skonsolidował tu swoje atuty: modlitewne, sypialniane psych-indie z Young Prayer tańczy pod wodą niczym zalecające się manaty z gęstą, miazmatyczną psychodelią Person Pitch. Poza własnymi pomysłami (m.in. wpływy „transowego” projektu Jane, który współtworzył wraz ze Scottem Mou w latach 2002-05), nawiązuje Panda do osiągnięć konkurencji, np. akwatycznego, post-russellowskiego disco, rozpropagowanego przez zeszłoroczne Swim Caribou („Afterburner” Lennoxa to – wypisz, wymaluj – „Sun” Snaitha). Niespotykane wcześniej minimalistyczne mgiełki („Scheherazade” i „Drone”) pełnią rolę oddechu przed introdukcją kolejnych singli, zachęcających do podzielenia z artystą fascynacji starociami (Brian Wilson). Person Pitch, przynajmniej na początkowych etapach, mogło kojarzyć się z pokonywaniem nurtu, na Tomboy liczy się pełne zanurzenie.

17. Bvdub
One Last Look At the Sea
2011, Sweat Lodge Guru/Quietus

Mam nadzieję, że Range Rover słyszeli ten album i będą rozwijać się dokładnie w tym kierunku, bo tegoroczny set Bvdub jest podręcznikiem budowania napięcia dla wszystkich adeptów krautu. Nigdy dotąd nie słyszałem jednostajnego pukania ubranego w tak ewokatywne szaty: od dusznej wilgoci monsunu, przez safianową miękkość skóry po orzeźwiającym deszczu, po ciszę i nieruchomość czuwające jak dwa niewidzialne posągi nad spokojem indyjskiej kontemplacji. Ostatni rzut oka na morze okazuje się być wejrzeniem w odbicie duszy, która nasiąknęła fantastycznymi pejzażami Internetu – fotomontażami kojarzącymi panoramy afrykańskie z krajobrazem Aldebaranu, przestrzenie Oceanii z wizją nocy nad Betelgezą. Wszystkie te wizyjne lokacje nie są statycznymi pocztówkami, lecz obrazami podległymi prawom suspensu – dynamicznymi jak pogoda, której metamorfozy zapewniają urozmaicone sny z wyłączeniem rozumu.

16. Sea Oleena
Sleeplessness
2011, Bridgetown

Wzmocniona i rozszerzona wersja debiutanckich nagrań Oleeny. Dość niespodziewanie to właśnie skromna Kanadyjka udowodniła, że środki ekspresji zarezerwowane zazwyczaj dla gatunków ściśle onirycznych, mogą stać się podłożem tanecznego, post-punkowego setu, rozciągając estymę dla nieświadomości, jaką żywimy w ostatnich latach, na parkiet rozlokowany przed kominkiem. Teraz, kiedy w końcu spadł pierwszy śnieg, jest idealna pora na tę muzykę skromnej, cichej doskonałości.

15. Sean McCann
Sean McCann
2011, Ekhein


Self-titled bywa dla artysty wiecznie umykającą wizją najbardziej osobistej płyty w dorobku, albumu przedstawiającego w metonimicznym ujęciu własną osobę autora. McCann zdaje się być obojętny na presję sygnowania dzieła tajniami jaźni: self-titled to tylko kolejna pozycja w jego corocznych plonach, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Przyglądając się uważniej łatwo ulec wrażeniu, że żadna inna płyta Seana nie odznaczała się aż takim pietyzmem. Aby się o tym przekonać wystarczy zwrócić uwagę choćby na smyczki w „Choppy Woods”. Subtelność, z jaką wtopiono ów klasyczny, pełen życia instrument w gęstwinę sztucznie preparowanych ambientowych plam, dobrze wyraża krótki ustęp z Awatara Theophile'a Gautier:
Nieco w głębi (…) ugrupowane były bukiety drzew o pniu wytwornym i silnym ulistnieniu, których zieleń tworzyła malowniczy kontrast: laki japońskie, tuje kanadyjskie, zielone jesiony, białe wierzby, wiązy prowansalskie, nad którymi wystrzelały dwa czy trzy modrzewie. Poniżej rozciągał się strzyżony trawnik, którego ani jedno źdźbło nie wystawało ponad drugie, gazon delikatniejszy i jedwabistszy niż aksamit płaszcza królowej, w tym idealnym kolorze szmaragdu spotykanym tylko w Anglii przed tarasami siedzib feudalnych. Był to jak gdyby dywan naturalny, pieszczący oko, a tak miękki, że stopa bałaby się go dotknąć, plusz roślinny, po którym może tarzać się w słońcu tylko oswojona gazela z dzieckiem książęcym ubranym w sukienkę koronkową, a w nocy może spłynąć w świetle księżyca jakaś Tytania z West Endu ręka w ręką z jakimś Oberonem zapisanym w księdze parów i baronetów.
14. Ela Orleans
Neo Pi-R
2011, Clan Destine


To nie jest dobra muzyka. To nowoczesna muzyka. Ta reinterpretująca tradycje przez pryzmat osobistych przeżyć. Ela, Polka w Nowym Jorku, prezentuje test Rorschacha uformowany na kształt plamy po powikłanym psych-popie LA Vampires lub horoskop z narkotycznych ustępów płytoteki Dâm-Funka. Chwiejne, arytmiczne struktury wydają się wciąż przemieszczać swój punkt ciężkości w taki sposób, że każda z kompozycji może w sobie dogodnym momencie runąć na sąsiednią i pomieszać szyki linearnemu odsłuchowi. Opowieść nie rozwija się „po kolei”. Cześć utworów rozbito i zsekwencjonowano tak, że od ostatnich, bełkotliwych rozdziałów opowieści zmierzamy ku jej klarownemu początkowi. Retrospekcja wymaga wzmożonej uwagi, bo kaseta przewija się niekiedy za szybko i wzrok chwyta ledwie powidoki sensu, ale zmierzamy ku światłu. Trzeci epizod „Voices”, „Walking Man” (sztucznie zmaskulinizowany głos Eli brzmi jak garażowa interpretacja Fever Ray), „Safeguard Action” i „Synapse Dive” to czwórka negocjująca warunki konkretu. Abstrakcyjna reszta z wolna otwiera się pod ich naciskiem na penetrację. Relaksacyjny grower, bo i relaksować trzeba się umieć cierpliwie.

13. Higuma
Pacific Fog Dreams
2011, Root Strata

Jako solowy twórca, Evan Caminiti – płodniejsza połowa Barn Owl – wzorem impresjonistów, swymi plastycznymi tytułami podsuwa odbiorcom odpowiednie obrazy. I tak, na solowym Digging The Void znajdziemy utwór pt. „Midnight Naked Swim”, na West Winds – „Thunder Brakes The Dawn” etc. Jako współtwórca Higumy, Caminiti nie porzuca plastycznych instruktaży – głos panny McGee, wraz z resztą instrumentów, funkcjonuje jako wehikuł pejzaży i nastrojów bliskich choćby wyobraźni Elveruma (dwie adekwatne migawki z twórczości Phila: tytuł It Was Hot, We Stayed In The Water + liryk pochodzącego z Wind Poem „Wind Speaks”). Pierwsze podejścia sprowadzają Pacific Fog Dreams do przystawki przed nowym albumem Grouper, kolejne i kolejne sugerują, że możliwa jest między tymi wydawnictwami ostra konkurencja, a perspektywa czasu ujawnia pełne zwycięstwo Caminitiego, który w końcu wyprodukował swoje opus magnum – album zintegrowany wewnętrznie, solidny, a jednocześnie marzycielski i zmysłowy.

12. Band of Endless Noise
The Blue Nun. Psychedelic Soap Opera
2011, Falami


- The Blue Nun to osiem nowych kompozycji. Owoc trzech lat intensywnej pracy. Tradycyjnie graliśmy na gitarach, bębnach, instrumentach elektronicznych, śpiewaliśmy. Komponowaliśmy, programowaliśmy, improwizowaliśmy. Po raz pierwszy sami płytę nagraliśmy (duża w tym zasługa Tomka Gadomskiego) i zmiksowaliśmy. Wygląda na to, że wyszło bardziej piosenkowo niż do tej pory – mówi Andrzej Widota, wokalista zespołu.
- Pierwsze utwory na nową płytę powstały w czasie prób w Berlinie w maju 2010 roku: transowe aranżacje to właśnie efekt długich sesji w industrialnych przestrzeniach tego miasta. Materiał w pierwotnej formie grany był na koncertach, w trakcie których dojrzewał do takiej wersji, jaką można usłyszeć na Blue Nun. Na ostateczne brzmienie płyty wpłynęło również doświadczenie grania koncertów z muzyką na żywo do niemego filmu Nanook of the North, co zaowocowało m.in. powstaniem aranżacji instrumentalnych. Wreszcie zmienił się też nieco skład zespołu – pojawiły się żeńskie wokale i nowy perkusista – dodając muzyce nowej przestrzeni i akustyczno-elektronicznego beatu. Obecnie na koncertach staramy się czerpać z tych wszystkich doświadczeń, wprowadzając instrumentalne i wokalne improwizacje, szukając nowych harmonii i dysharmonii, często generowanych przez leciwe skądinąd syntezatory i generatory dźwięków – dodaje Adam Busuleanu (instrumenty klawiszowe).

Wszystko się zgadza. Kto pamięta jeszcze poprzednie albumy tego zespołu ten domyśla się zapewne, że nowy materiał nie zawodzi oczekiwań. Przede wszystkim zadziwia fakt, że z tej samej formuły udaje się wciąż wyciągnąć aż tyle. Wiadomo, że mają swoje znaczenie dodatki w postaci żeńskich wokali, zabiegów producenckich gościa pracującego na co dzień z Albinim, wpływ przeróżnych doświadczeń, które wzbogacają życiorysy muzyków o punkty internacjonalne, ale kluczowym pozostaje niezmienny duch tego dziwnego projektu – offowego, a jednak pilnie doglądającego przemian w mainstreamowej alternatywie (sukcesy Tinariwen obok coraz liczniejszych kompilacji z muzyką lat 6o. i 70. mogą tu posłużyć za przykłady odniesień) i utrzymującego się na szczycie fali. Na ten moment porównałbym Band of Endless Noise do Wooden Veil – ta sama rozległość uniwersum kreowanego przez muzykę, ta sama egzotyka, to samo lekceważenie dla klasyfikacji gatunkowych, które w takich (i tylko takich) wypadkach jawią się wyłącznie jako bariery.

11. Peaking Lights
936
2011, Not Not Fun

Autorzy jednej z moich ulubionych *eksperymentalnych* płyt 2009 (Imaginary Falcons) nagrali album, który fanom Not Not Fun wydać się może guilty pleasure (nawet po wybitnie easy-listeningowym So Unreal LA Vampires). Jednocześnie jednak 936 startuje w zawody (i wygrywa) z tegorocznymi płytami tak niszowych projektów transowego lo-fi jak Daughters of the Sun czy Wet Hair. 936 to jakby jeszcze jeden krok dalej w stosunku do Wavves i Best Coast – Peaking Lights odrzucają wszystkie maski i pozy, uprzedzając potencjalne analizy. Nie są ani punkami, ani szamanami, nie tworzą muzyki przedmieść ani klubów. Oferują czyste odprężenie limitowane do 600 sztuk winylu i powielone w tysiącach linków wysyłanych na pocieszenie w stu stresowych sytuacjach.


60-51 | 50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

1 komentarz:

  1. Filip, jak można bvduba dawać tak wysoko? Ten człowiek jest Dżejmsem Blejkiem ambientu.

    OdpowiedzUsuń