Through Donkey Jaw
2011, Sacred Bones
4.6
Jeden z bardziej groteskowych obrazów, jakie można znaleźć w postfaulknerowskiej prozie pada w Dziecięciu bożym Cormaca McCarthy'ego. Żuchwy trzody w roli protez dla okaleczonych kartaczami żołnierzy wojny secesyjnej to rekwizyt równający się ciosowi w splot słoneczny praktycznie każdej wyobraźni. Jeśli nie dowierzamy neolitycznej ortodoncji zawsze można przez oślą szczękę przewlec rzemień i luźno umocować na tyce, formując broń prymitywnego kosyniera z Dzikiego Zachodu. Sprzęt oferuje poza wytrzymałością ciekawy bonus: jeśli zakręcić kością młynka kanaliki, w których wcześniej osadzone były oplatające czaszkę żyły, na równi z otworami stanowiącymi onegdaj naczynia na zęby i dziąsła, wejdą w interakcję z nagłym ruchem powietrza i wydadzą suchy, przeciągły świst, demoniczny analogon dziecinnej fletni zaimprowizowanej na szyjkach flaszek.
Barbarzyńskie Through Donkey Jaw to stepowy odpowiednik nepalskiej Terry Juliana Lyncha. Zamiast chmur i gongów modlitewnych oferuje suszę pampasów i nierealność skalnych wypiętrzeń – krajobraz interioru, w którym każdy głos nieruchomieje i miast roztaczać się pęcznieje w powietrzu tłamsząc słuch, który to efekt doskonale oddaje już drugie na płycie "Lower Mind". Desert pop Damona McMahona czerpie praktycznie zewsząd – nada się dla fanów The Cure, Warpaint, Velvet Underground, Mercury Rev, wzmiankowanego Lyncha, ale specyficzna maniera reinterpretacji tych, możliwe nawet, że nieuświadomionych, wpływów zaskarbi mu także zwolenników surowszych form, zadłużonych u bardziej jednoznacznych niż wczesne Earth reprezentantów sceny protogrunge'owej. Jeśli zaś podejść do sprawy z drugiej strony okaże się, że jest dokładnie odwrotnie – zachłannymi wierzycielami są raczej sypialniane projekty w rodzaju Sore Eros, rozparcelowujące wyschłe gnaty Cobainów i Nico, aby polerować je do lekkości niespokojnych, neurotycznych ballad – "Swim Up Behind Me" to przecież surowszy odpowiednik "Undertow", a "Jill" ze swoim desperackim I don't want to give in to bezkompromisowa wersja poruszającego wersu Jesus, I don't want to die alone ze "Spiritual" Spain.
Jak łatwo można się domyślić formuła ustawicznie rozdrapywana przez dwie przeciwstawne estetyki (pop w krzyżowym ogniu pustynnej i sypialnianej wrażliwości) dość szybko się wyczerpuje. Gdzieś na wysokości "Not A Slave", mrocznej hippisowskiej ballady w stylu Kerouaca, kiedy do sąsiedztwa ciekawych międzygatunkowych skojarzeń wprowadzają się rozprzężone eksperymenty, sprawy nie uratują już nawet psychodeliczne huragany okupujące finał płyty. Chaotyczny ogrom czternastu ciernistych utworów wywołuje wręcz niesmak. Ból sprawiony słuchowi, który zaczyna tęsknić za niższymi, bardziej erotycznymi pasmami, zwiastującymi pierwiastek jakkolwiek ludzki, przypomina pierwszy seans El Topo Jodorowsky'ego – doznanie estetyczne polega z grubsza na tym, że fascynacja opiera się dezorientacji i zniechęceniu, aby w końcu wymóc na widzu osiem godzin zdrowego i pełnego marzeń snu, umożliwiającego przebytemu doznaniu pozostać estetycznym. Tak więc w œstatecznym rozrachunku po Through Donkey Jaw pozostaje cztery do pięciu piosenek, które w swojej klasie postawić można na tegorocznym podium (szczególnie "Baba Yaga"), a o reszcie zapomnieć.
Barbarzyńskie Through Donkey Jaw to stepowy odpowiednik nepalskiej Terry Juliana Lyncha. Zamiast chmur i gongów modlitewnych oferuje suszę pampasów i nierealność skalnych wypiętrzeń – krajobraz interioru, w którym każdy głos nieruchomieje i miast roztaczać się pęcznieje w powietrzu tłamsząc słuch, który to efekt doskonale oddaje już drugie na płycie "Lower Mind". Desert pop Damona McMahona czerpie praktycznie zewsząd – nada się dla fanów The Cure, Warpaint, Velvet Underground, Mercury Rev, wzmiankowanego Lyncha, ale specyficzna maniera reinterpretacji tych, możliwe nawet, że nieuświadomionych, wpływów zaskarbi mu także zwolenników surowszych form, zadłużonych u bardziej jednoznacznych niż wczesne Earth reprezentantów sceny protogrunge'owej. Jeśli zaś podejść do sprawy z drugiej strony okaże się, że jest dokładnie odwrotnie – zachłannymi wierzycielami są raczej sypialniane projekty w rodzaju Sore Eros, rozparcelowujące wyschłe gnaty Cobainów i Nico, aby polerować je do lekkości niespokojnych, neurotycznych ballad – "Swim Up Behind Me" to przecież surowszy odpowiednik "Undertow", a "Jill" ze swoim desperackim I don't want to give in to bezkompromisowa wersja poruszającego wersu Jesus, I don't want to die alone ze "Spiritual" Spain.
Jak łatwo można się domyślić formuła ustawicznie rozdrapywana przez dwie przeciwstawne estetyki (pop w krzyżowym ogniu pustynnej i sypialnianej wrażliwości) dość szybko się wyczerpuje. Gdzieś na wysokości "Not A Slave", mrocznej hippisowskiej ballady w stylu Kerouaca, kiedy do sąsiedztwa ciekawych międzygatunkowych skojarzeń wprowadzają się rozprzężone eksperymenty, sprawy nie uratują już nawet psychodeliczne huragany okupujące finał płyty. Chaotyczny ogrom czternastu ciernistych utworów wywołuje wręcz niesmak. Ból sprawiony słuchowi, który zaczyna tęsknić za niższymi, bardziej erotycznymi pasmami, zwiastującymi pierwiastek jakkolwiek ludzki, przypomina pierwszy seans El Topo Jodorowsky'ego – doznanie estetyczne polega z grubsza na tym, że fascynacja opiera się dezorientacji i zniechęceniu, aby w końcu wymóc na widzu osiem godzin zdrowego i pełnego marzeń snu, umożliwiającego przebytemu doznaniu pozostać estetycznym. Tak więc w œstatecznym rozrachunku po Through Donkey Jaw pozostaje cztery do pięciu piosenek, które w swojej klasie postawić można na tegorocznym podium (szczególnie "Baba Yaga"), a o reszcie zapomnieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz