Thomas Pynchon
Wada ukryta
Albatros, 2011
4.9
I Przez kilkanaście miesięcy studiów listy lektur obowiązkowych przebiegałem kątem oka, skupiając się na powieściach postmodernistycznych z prostego powodu: czytanie ich zapewniało trzeźwe spojrzenie na bieżącą kulturę literacką, skutecznie zacierane przez studia polonistyczne, jeśli przyjmować je bez zastrzeżeń, z całym przekleństwem inwentarza. Niestety tok zajęć rzadko kiedy umożliwiał wspięcie się po osi czasu aż do postmodernizmu, a jeśli nawet to w niezbyt atrakcyjnej formie. W rodzimej literaturze przykładów ponowoczesnych pozycji jest niewiele i nie ma możliwości ich kompetentnego omawiania bez wcześniejszej lektury kilku zachodnich pionierów, część wykładowców kolekcjonując akademicką tytulaturę przestaje czytać pozycje spoza własnej półki, a że postmodernizm wciąż wydaje się jeszcze kształtować, nauczanie go powinno łączyć podejście historycznoliterackie z prostym zarażaniem słuchaczy pasją czytelniczą dotyczącą segmentu tekstów, który jest bardzo szeroki, ale przeznaczany zwykle do odłożenia na nieosiągalne kiedyś. Niewielu pedagogów widzi sens w tak nieprofesjonalnym podejściu.
Dzięki tej sytuacji dotarcie do wielu istotnych tytułów postmodernistycznych czytelnicy zawdzięczają zazwyczaj samym sobie i zwyczajnie nie bardzo mają z kim porozmawiać o poznawanych książkach. Czytelnicy Pynchona są szczególnie samotni w recepcji - powieści to zbyt długie i skomplikowane, aby namówić na nie znajomych, a jednocześnie, paradoksalnie, recenzje w tygodnikach i Internecie są krótkie i sloganowe, tak jakby Amerykanin pisał tradycyjne bestsellery, z którymi siłą rzeczy nie nawiązuje się kontaktu emocjonalnego wymaganego do pogłębionej refleksji. Wbrew zamiarom propagatorów jego prozy, próby przepchnięcia Pynchona do świadomości szerokiego audytorium poprzez lansowanie go na pisarza zwyczajnie modnego, osiągają często przeciwny skutek. Uprzedzenia budzi już sama możliwość uatrakcyjnienia powieści postmodernistycznej. Argumentacja kryjąca się za twierdzeniem, że eksperymentalna, ponowoczesna proza może być dla każdego, budzi podejrzenie, że mamy do czynienia albo z medialnym spłyceniem książki, która przytłoczy niczym przysłowiowy Joyce, podczas gdy pracujemy i mamy dzieci. Bezrobotni kawalerowie natomiast odczytują przekaz w duchu paranoicznym: tylko łatwizny i zera są dla każdego, należy więc dalej szukać tej jedynej, pozostając głuchym na odstręczająco entuzjastyczne nawoływania recenzentów. Brak zaufania spycha kolejne tytuły do poziomu ulotnej, eksperymentalnej nowalijki (im powieść obszerniejsza tym wyraźniejsze lekceważenie, tak jak śmieszniejsza jest wydmuszka ze strusiego jaja niż z kurzego) i wstrzymuje promieniowanie kilkudziesięcioletniej już recepcji pisarza za oceanem.
Tak więc przerost entuzjazmu wobec Pynchona wynika jeszcze najczęściej z satysfakcji po przerobieniu trudnych książek, których nikt na podwórku nie czyta, a że książki te anonsuje się jednocześnie jako modne, za modne zaczyna uważać się wszelkie utrudnienia. Błędne koło. Już w zbiorze esejów Nowa Proza Amerykańska. Szkice krytyczne, wydanym po polsku w zamierzchłym roku 1983, Gore Vidal pokpiwał z dziwacznego nastawienia do amerykańskich postmodernistów, wskazując jak sami pisarze czerpią z niego korzyści (Amerykański plastyk, czyli materia prozy). Wątpliwości zgłaszali też inni zebrani w antologii autorzy i wystarczy tutaj przytoczyć tytuły ich rozważań: Uwagi o szukaniu wiatru w polu, Kłamca z prawdziwego zdarzenia i inne. Te teksty mają już swoje lata i nie wiem, czy ich autorzy podejrzewali, że literacka mistyfikacja stanie się wręcz wyznacznikiem postmodernistyczności dzieła i że idea, na pierwszy rzut oka przedstawiająca się jako akademicka teoria, zmotywuje do pisania opasłych humbugów tysiące epigonów. Mówi się, że wystarczy ukrywać się przed prasą, aby zyskać miano luminarza kontrowersyjnego nurtu i coś w tym jest, szczególnie coś męczącego, bo mając kilkanaście lat nie musiałem przed napoczęciem książki rozstrzygać czy w ogóle wierzę w danego pisarza czy nie. Czytałem przez bity rok niemal wyłącznie powieści postmodernistyczne, i pamiętam, że po tym zanurzeniu powieści Cormaca McCarthy'ego czy Dona DeLillo (przy okazji: Podziemia > Tęcza grawitacji, jeśli już dopuścić się porównania) okazały się haustem upragnionego powietrza – wiadomo było, że ci pisarze istnieją, mają zdjęcia i nie próbują być drukowanym Banksym. Wada ukryta lokuje się gdzieś pomiędzy – to z jednej strony powieść zwykła, której można zaufać, a z drugiej jednak postmodernistyczna, jeśli rozumieć przez to hasło między innymi także utwór prozatorski, w którym siatka intertekstualnych odniesień jest tak gęsta, że śledzenie samej narracji traci na znaczeniu.
II Dlatego też tak ważne wydaje się pytanie czy Wada ukryta jest w ogóle kryminałem noir. Wiem, wiem, w przypadku Pynchona żadna szufladka nie jest oczywista, ale bądźmy przez chwilę poważni. Autor zastosował gwałtowne przesunięcie, zacierające obraz konwencji, jak wizerunek dynamicznej postaci rozmywa się na poruszonym zdjęciu. Przetransportował miejsce akcji z Nowego Orleanu, Chicago, Nowego Jorku do słonecznej Kalifornii, bohatera z chłodnego cynika do rozlazłego hipisa, atmosferę strzelanin, bójek i niezasłużonego seksu do niedzielnego popołudnia przy kwasie. Wątki okultystyczne wyekspediowano poza książkę, a detektyw nie ma moralnych dylematów – cała jego przeszłość to kilka starych szlagierów i dwóje w szkole. Ostatecznie też największy szkopuł, nie do końca już związany z genre, co raczej ogólniej z potoczystością narracji: Chandlera czy Spillane'a czyta się gorączkowo w jeden wieczór, zaś Wada ukryta potrafi zająć trzy noce, wymuszając przed ponownym podjęciem lektury przegląd kilku poprzednich akapitów, bo zwyczajnie brak wyrazistej, frapującej zagadki, na której poszlakową nić czytelnik nizać mógłby całe środowisko narracji. Dopiero pod koniec powieści, kiedy Sportello bierze udział w strzelaninie, źli ludzie podrzucają mu kilkadziesiąt kilo heroiny i gdy w końcu pojawia się jakikolwiek erotyzm, historia nabiera właściwych konwencji rumieńców.
Niektórzy będą narzekali na brak realizmu. Owszem, Doc pozyskuje kolejne informacje zupełnie przypadkowo, klei ważkie odpowiedzi z plotek lub sięga po wątpliwą pomoc ARPA-netu – proto-Internetowej sieci wymiany danych – ale wszystko to służy scharakteryzowaniu prowadzonej przez niego sprawy jako śledztwa, które doprowadzić do owocnego końca mógłby byle debil, byle by tylko nie tkwił w kieszeni stanowej policji lub był obojętny na jej zemstę. Debili tego typu, jednocześnie zainteresowanych posiadaniem biura detektywistycznego, jest niewielu. Tak więc oskarżając Wadę o brak realizmu, należałoby analogicznie postąpić z Kto wrobił królika Rogera czy z Pistoletem z pozytywką, tymi jedynymi kryminałami, z którymi powieść naprawdę się kojarzy, i które zresztą są pod wieloma względami bardziej w stylu Pynchona niż ona sama. Bolączką jest nie brak prawdopodobieństwa, lecz jego koślawe wypaczenie, o wiele mniej atrakcyjne, niż gdyby Doc Sportello był animowany lub gdyby okazało się, że zabójstwa generuje złowieszczy wpływ Lemurii. Wyjaśnijmy to sobie dokładniej:
W 2011 roku kryminał nie musi już mieć klasycznej akcji. Wspomnijmy choćby Śmierć i busolę Borgesa czy Obietnicę Dürrenmatta. Nic dziwnego, że czołowy postmodernista przeszedł obojętnie obok czegoś tak prostolinijnego jak wydarzenia. Tyle że, biorąc pod uwagę wszelkie przemiany, jakie zaszły na przestrzeni lat w obrębie konwencji, jej wyczerpanie się i próby resuscytacji, 49 idzie pod młotek jest kryminałem w o wiele większym stopniu niż Wada ukryta. Edypa Maas musi rozwikłać mistyfikację, która pod względem poetyzmu może równać się z Sokołem maltańskim, jest wyrazistą, seksowną bohaterką w przeciwieństwie do Sportello, którego oryginalność polega wyłącznie na przynależności do subkultury, która nie może kojarzyć się z maczoizmem klasycznych detektywów. I w końcu prowadzone przez kobietę śledztwo, miejsca i ludzie, do których ją prowadzi, są nasycone tym samym czarem, który ufundował atmosferę na przykład Harry'ego Angela – utożsamienia się śledczego ze sprawą. W 49 Pynchon nie przesadzał też, jeśli chodzi o pejzaż Ameryki przełomu dekad: Edypę, tak jak Doca, otacza pejzaż brandingowy – marki, szyldy, loga, billboardy tworzą mapę terenu, formują ciasną syntagmę, która zdaje się przetwarzać ludzi, jak zabłąkane w mechanizmie owady – ale, w przeciwieństwie do tego zarysowanego w Wadzie, nie przesłania samej fabuły. Perypetie Sportello zbyt często grzęzną w specyfikacjach osiągów mijających go samochodów, danych na temat składu mineralnego bilonu i innych zbędnych bodźcach, które, owszem, oddają klimat wchodzenia w erę szumu informacyjnego, ale świadczą też o nieumiejętnej segregacji składającego się na powieść materiału. Narrator zdaje się z pełną szczerością przyznawać, że przygody Doca są tak mało interesujące, że oderwać go od nich potrafi niemal wszystko. Realizm Wady polega na tym, że, faktycznie, czytelnikowi chwilowo dzielącemu ów świat trudno się w tej materii sprzeczać.
III Łukasz Najder pisze na swoim blogu, że Wada ukryta to zadziorna fraza, idealnie wyważone środki wyrazu, paranoiczne zrzuty megalopolis, mistrzowska żonglerka konwencją i bardzo wytrawny komizm. Być może czytał książkę w oryginale. Moje wydanie nie rozgrywa się na tle megalopolis, lecz wśród placów budowy, parkingów, wewnątrz kilku pokoi i samochodów. Kiedy Doc odwiedza słynne Las Vegas prawdopodobnie nie ma akurat prądu, bo miasto zostało wdzięcznie opisane jako monochromatycznie ciemna bryła. Parę razy pojawia się autostrada, ale jeśli emanuje atmosferą zatraty, to Maczeta jest filmem drogi. Ani razu się nie roześmiałem, a zadziorność frazy... W trakcie lektury nie bardzo ma się ochotę na wypisywanie uchybień w przekładzie, jednakże udało mi się wynotować kilka kuriozów. Przede wszystkim zwyklasy jako określenie ludzi, którzy nie należą do żadnej subkultury, nie biorą narkotyków, nie potrafią się bawić itd. Niezgrabny i zupełnie niepotrzebny neologizm, bo mamy przecież normalsów, nie wspominając już o szarej masie, przeciętniakach i tym podobnych. W Los Angeles przełomu wesołych dekad nie obowiązuje zwyczajna anatomia: palcem się kręci zamiast nim grozić lub kiwać. Osobiście, w smutnej Polsce nowej dekady, nie dałem rady naśladować pod tym względem detektywa-akrobaty. Na ulicach można spotkać osobników splątanych, którzy jednak się poruszają. Chodziło więc prawdopodobnie o popapranych, które to trafne określenie słusznie spopularyzowało się po polskiej premierze Dzienników Bridget Jones.
Tłumacz dał też kilka przykładów zwyczajnej niedbałości, jak np. na stronie 323., gdzie rozplanowuje jedno po drugim następujące zdania: W Pipeline zastał kilkaset osób, których nie znał, a które zachowywały się jak stali goście. Co gorsza, nie było tam nikogo, kogo znał. Mętna i niepotrzebna ekwilibrystyka była uzasadnione np. w pierwszym wydaniu Damskiego gangu Borisa Viana. Marek Puszczykiewicz nie miał łatwego zadania przekładając surrealistyczny kryminał na język narodu, w którym dopiero niedawno wyczerpały się tradycje powieści milicyjnej. Ten pamiętny przekład ma nawet swój urok – urok cenzurowanych napisów do Pulp Fiction. Andrzej Szulc, tłumacząc kryminał, choćby i Pynchonowski, po dwóch dekadach wydawania powieści Chandlera, Hammetta, Siegela i wielu innych mniej kanonicznych autorów, dołączania kryminałów do czasopism i ich obecności w każdym top10, po świetnych translacjach poprzednich książek Pynchona, nie ma już prawa do usprawiedliwień. Nad jego pracą ciąży widocznie presja pośpiechu i prawdopodobnie nieznajomość bibliografii Pynchona – styl autora wyraźnie odbiega od prezentowanego w poprzednich tytułach – nie jest już choćby trudny czy zawiły, lecz zwyczajnie monotonny i ciężki.
IV Wada ukryta nie jest powieścią, od której warto by zacząć przygodę z Pynchonem. Jest jego najlżejszą, ale i najsłabszą książką, nie mówiącą absolutnie nic na temat fenomenu autora, fenomenu czysto literackiego – pomijam w tym momencie inne umowne atrakcje. Zachęcam wszystkich czytelników, którzy sympatyzują z tą powieścią niejako z rozpędu (bo Pynchon), do wysilenia wyobraźni: Pynchonowski kryminał noir powinien być o wiele rozleglejszym miejscem i jeśli pamiętacie demona Maxwella, przeróżne dziwactwa z Masona i Dixona, tej najlepszej jak dotychczas powieści Amerykanina, czytaliście Wahadło Foucaulta, kojarzycie Tylko Beatrycze Parnickiego, przejrzeliście Dzikich detektywów, to prawdopodobnie domyślacie się co dokładnie mam na myśli. Nie trzeba było się cofać przed własnymi zamiarami wobec prozy i udawać, że można się dobrze bawić nie będąc sobą. Trzeba było napisać grubą książkę, w której noir napotkałoby swój koniec. To dobra śmierć - w rękach kogoś, kto nie tylko nie służył w oddziałach Pinkertona, lecz sam bywa śledzony. A czytelnicy? Eksperymentują na nas dlatego, że jesteśmy w stanie przetrzymać więcej niż nam się zdaje i kiedy jeden z pierwszych oprawców odstępuje od dzieła, nasza filozofia napotyka widmo porażki i wszystko, co wycierpieliśmy wygląda na strusie jajo.
Wada ukryta
Albatros, 2011
4.9
I Przez kilkanaście miesięcy studiów listy lektur obowiązkowych przebiegałem kątem oka, skupiając się na powieściach postmodernistycznych z prostego powodu: czytanie ich zapewniało trzeźwe spojrzenie na bieżącą kulturę literacką, skutecznie zacierane przez studia polonistyczne, jeśli przyjmować je bez zastrzeżeń, z całym przekleństwem inwentarza. Niestety tok zajęć rzadko kiedy umożliwiał wspięcie się po osi czasu aż do postmodernizmu, a jeśli nawet to w niezbyt atrakcyjnej formie. W rodzimej literaturze przykładów ponowoczesnych pozycji jest niewiele i nie ma możliwości ich kompetentnego omawiania bez wcześniejszej lektury kilku zachodnich pionierów, część wykładowców kolekcjonując akademicką tytulaturę przestaje czytać pozycje spoza własnej półki, a że postmodernizm wciąż wydaje się jeszcze kształtować, nauczanie go powinno łączyć podejście historycznoliterackie z prostym zarażaniem słuchaczy pasją czytelniczą dotyczącą segmentu tekstów, który jest bardzo szeroki, ale przeznaczany zwykle do odłożenia na nieosiągalne kiedyś. Niewielu pedagogów widzi sens w tak nieprofesjonalnym podejściu.
Dzięki tej sytuacji dotarcie do wielu istotnych tytułów postmodernistycznych czytelnicy zawdzięczają zazwyczaj samym sobie i zwyczajnie nie bardzo mają z kim porozmawiać o poznawanych książkach. Czytelnicy Pynchona są szczególnie samotni w recepcji - powieści to zbyt długie i skomplikowane, aby namówić na nie znajomych, a jednocześnie, paradoksalnie, recenzje w tygodnikach i Internecie są krótkie i sloganowe, tak jakby Amerykanin pisał tradycyjne bestsellery, z którymi siłą rzeczy nie nawiązuje się kontaktu emocjonalnego wymaganego do pogłębionej refleksji. Wbrew zamiarom propagatorów jego prozy, próby przepchnięcia Pynchona do świadomości szerokiego audytorium poprzez lansowanie go na pisarza zwyczajnie modnego, osiągają często przeciwny skutek. Uprzedzenia budzi już sama możliwość uatrakcyjnienia powieści postmodernistycznej. Argumentacja kryjąca się za twierdzeniem, że eksperymentalna, ponowoczesna proza może być dla każdego, budzi podejrzenie, że mamy do czynienia albo z medialnym spłyceniem książki, która przytłoczy niczym przysłowiowy Joyce, podczas gdy pracujemy i mamy dzieci. Bezrobotni kawalerowie natomiast odczytują przekaz w duchu paranoicznym: tylko łatwizny i zera są dla każdego, należy więc dalej szukać tej jedynej, pozostając głuchym na odstręczająco entuzjastyczne nawoływania recenzentów. Brak zaufania spycha kolejne tytuły do poziomu ulotnej, eksperymentalnej nowalijki (im powieść obszerniejsza tym wyraźniejsze lekceważenie, tak jak śmieszniejsza jest wydmuszka ze strusiego jaja niż z kurzego) i wstrzymuje promieniowanie kilkudziesięcioletniej już recepcji pisarza za oceanem.
Tak więc przerost entuzjazmu wobec Pynchona wynika jeszcze najczęściej z satysfakcji po przerobieniu trudnych książek, których nikt na podwórku nie czyta, a że książki te anonsuje się jednocześnie jako modne, za modne zaczyna uważać się wszelkie utrudnienia. Błędne koło. Już w zbiorze esejów Nowa Proza Amerykańska. Szkice krytyczne, wydanym po polsku w zamierzchłym roku 1983, Gore Vidal pokpiwał z dziwacznego nastawienia do amerykańskich postmodernistów, wskazując jak sami pisarze czerpią z niego korzyści (Amerykański plastyk, czyli materia prozy). Wątpliwości zgłaszali też inni zebrani w antologii autorzy i wystarczy tutaj przytoczyć tytuły ich rozważań: Uwagi o szukaniu wiatru w polu, Kłamca z prawdziwego zdarzenia i inne. Te teksty mają już swoje lata i nie wiem, czy ich autorzy podejrzewali, że literacka mistyfikacja stanie się wręcz wyznacznikiem postmodernistyczności dzieła i że idea, na pierwszy rzut oka przedstawiająca się jako akademicka teoria, zmotywuje do pisania opasłych humbugów tysiące epigonów. Mówi się, że wystarczy ukrywać się przed prasą, aby zyskać miano luminarza kontrowersyjnego nurtu i coś w tym jest, szczególnie coś męczącego, bo mając kilkanaście lat nie musiałem przed napoczęciem książki rozstrzygać czy w ogóle wierzę w danego pisarza czy nie. Czytałem przez bity rok niemal wyłącznie powieści postmodernistyczne, i pamiętam, że po tym zanurzeniu powieści Cormaca McCarthy'ego czy Dona DeLillo (przy okazji: Podziemia > Tęcza grawitacji, jeśli już dopuścić się porównania) okazały się haustem upragnionego powietrza – wiadomo było, że ci pisarze istnieją, mają zdjęcia i nie próbują być drukowanym Banksym. Wada ukryta lokuje się gdzieś pomiędzy – to z jednej strony powieść zwykła, której można zaufać, a z drugiej jednak postmodernistyczna, jeśli rozumieć przez to hasło między innymi także utwór prozatorski, w którym siatka intertekstualnych odniesień jest tak gęsta, że śledzenie samej narracji traci na znaczeniu.
II Dlatego też tak ważne wydaje się pytanie czy Wada ukryta jest w ogóle kryminałem noir. Wiem, wiem, w przypadku Pynchona żadna szufladka nie jest oczywista, ale bądźmy przez chwilę poważni. Autor zastosował gwałtowne przesunięcie, zacierające obraz konwencji, jak wizerunek dynamicznej postaci rozmywa się na poruszonym zdjęciu. Przetransportował miejsce akcji z Nowego Orleanu, Chicago, Nowego Jorku do słonecznej Kalifornii, bohatera z chłodnego cynika do rozlazłego hipisa, atmosferę strzelanin, bójek i niezasłużonego seksu do niedzielnego popołudnia przy kwasie. Wątki okultystyczne wyekspediowano poza książkę, a detektyw nie ma moralnych dylematów – cała jego przeszłość to kilka starych szlagierów i dwóje w szkole. Ostatecznie też największy szkopuł, nie do końca już związany z genre, co raczej ogólniej z potoczystością narracji: Chandlera czy Spillane'a czyta się gorączkowo w jeden wieczór, zaś Wada ukryta potrafi zająć trzy noce, wymuszając przed ponownym podjęciem lektury przegląd kilku poprzednich akapitów, bo zwyczajnie brak wyrazistej, frapującej zagadki, na której poszlakową nić czytelnik nizać mógłby całe środowisko narracji. Dopiero pod koniec powieści, kiedy Sportello bierze udział w strzelaninie, źli ludzie podrzucają mu kilkadziesiąt kilo heroiny i gdy w końcu pojawia się jakikolwiek erotyzm, historia nabiera właściwych konwencji rumieńców.
Niektórzy będą narzekali na brak realizmu. Owszem, Doc pozyskuje kolejne informacje zupełnie przypadkowo, klei ważkie odpowiedzi z plotek lub sięga po wątpliwą pomoc ARPA-netu – proto-Internetowej sieci wymiany danych – ale wszystko to służy scharakteryzowaniu prowadzonej przez niego sprawy jako śledztwa, które doprowadzić do owocnego końca mógłby byle debil, byle by tylko nie tkwił w kieszeni stanowej policji lub był obojętny na jej zemstę. Debili tego typu, jednocześnie zainteresowanych posiadaniem biura detektywistycznego, jest niewielu. Tak więc oskarżając Wadę o brak realizmu, należałoby analogicznie postąpić z Kto wrobił królika Rogera czy z Pistoletem z pozytywką, tymi jedynymi kryminałami, z którymi powieść naprawdę się kojarzy, i które zresztą są pod wieloma względami bardziej w stylu Pynchona niż ona sama. Bolączką jest nie brak prawdopodobieństwa, lecz jego koślawe wypaczenie, o wiele mniej atrakcyjne, niż gdyby Doc Sportello był animowany lub gdyby okazało się, że zabójstwa generuje złowieszczy wpływ Lemurii. Wyjaśnijmy to sobie dokładniej:
W 2011 roku kryminał nie musi już mieć klasycznej akcji. Wspomnijmy choćby Śmierć i busolę Borgesa czy Obietnicę Dürrenmatta. Nic dziwnego, że czołowy postmodernista przeszedł obojętnie obok czegoś tak prostolinijnego jak wydarzenia. Tyle że, biorąc pod uwagę wszelkie przemiany, jakie zaszły na przestrzeni lat w obrębie konwencji, jej wyczerpanie się i próby resuscytacji, 49 idzie pod młotek jest kryminałem w o wiele większym stopniu niż Wada ukryta. Edypa Maas musi rozwikłać mistyfikację, która pod względem poetyzmu może równać się z Sokołem maltańskim, jest wyrazistą, seksowną bohaterką w przeciwieństwie do Sportello, którego oryginalność polega wyłącznie na przynależności do subkultury, która nie może kojarzyć się z maczoizmem klasycznych detektywów. I w końcu prowadzone przez kobietę śledztwo, miejsca i ludzie, do których ją prowadzi, są nasycone tym samym czarem, który ufundował atmosferę na przykład Harry'ego Angela – utożsamienia się śledczego ze sprawą. W 49 Pynchon nie przesadzał też, jeśli chodzi o pejzaż Ameryki przełomu dekad: Edypę, tak jak Doca, otacza pejzaż brandingowy – marki, szyldy, loga, billboardy tworzą mapę terenu, formują ciasną syntagmę, która zdaje się przetwarzać ludzi, jak zabłąkane w mechanizmie owady – ale, w przeciwieństwie do tego zarysowanego w Wadzie, nie przesłania samej fabuły. Perypetie Sportello zbyt często grzęzną w specyfikacjach osiągów mijających go samochodów, danych na temat składu mineralnego bilonu i innych zbędnych bodźcach, które, owszem, oddają klimat wchodzenia w erę szumu informacyjnego, ale świadczą też o nieumiejętnej segregacji składającego się na powieść materiału. Narrator zdaje się z pełną szczerością przyznawać, że przygody Doca są tak mało interesujące, że oderwać go od nich potrafi niemal wszystko. Realizm Wady polega na tym, że, faktycznie, czytelnikowi chwilowo dzielącemu ów świat trudno się w tej materii sprzeczać.
III Łukasz Najder pisze na swoim blogu, że Wada ukryta to zadziorna fraza, idealnie wyważone środki wyrazu, paranoiczne zrzuty megalopolis, mistrzowska żonglerka konwencją i bardzo wytrawny komizm. Być może czytał książkę w oryginale. Moje wydanie nie rozgrywa się na tle megalopolis, lecz wśród placów budowy, parkingów, wewnątrz kilku pokoi i samochodów. Kiedy Doc odwiedza słynne Las Vegas prawdopodobnie nie ma akurat prądu, bo miasto zostało wdzięcznie opisane jako monochromatycznie ciemna bryła. Parę razy pojawia się autostrada, ale jeśli emanuje atmosferą zatraty, to Maczeta jest filmem drogi. Ani razu się nie roześmiałem, a zadziorność frazy... W trakcie lektury nie bardzo ma się ochotę na wypisywanie uchybień w przekładzie, jednakże udało mi się wynotować kilka kuriozów. Przede wszystkim zwyklasy jako określenie ludzi, którzy nie należą do żadnej subkultury, nie biorą narkotyków, nie potrafią się bawić itd. Niezgrabny i zupełnie niepotrzebny neologizm, bo mamy przecież normalsów, nie wspominając już o szarej masie, przeciętniakach i tym podobnych. W Los Angeles przełomu wesołych dekad nie obowiązuje zwyczajna anatomia: palcem się kręci zamiast nim grozić lub kiwać. Osobiście, w smutnej Polsce nowej dekady, nie dałem rady naśladować pod tym względem detektywa-akrobaty. Na ulicach można spotkać osobników splątanych, którzy jednak się poruszają. Chodziło więc prawdopodobnie o popapranych, które to trafne określenie słusznie spopularyzowało się po polskiej premierze Dzienników Bridget Jones.
Tłumacz dał też kilka przykładów zwyczajnej niedbałości, jak np. na stronie 323., gdzie rozplanowuje jedno po drugim następujące zdania: W Pipeline zastał kilkaset osób, których nie znał, a które zachowywały się jak stali goście. Co gorsza, nie było tam nikogo, kogo znał. Mętna i niepotrzebna ekwilibrystyka była uzasadnione np. w pierwszym wydaniu Damskiego gangu Borisa Viana. Marek Puszczykiewicz nie miał łatwego zadania przekładając surrealistyczny kryminał na język narodu, w którym dopiero niedawno wyczerpały się tradycje powieści milicyjnej. Ten pamiętny przekład ma nawet swój urok – urok cenzurowanych napisów do Pulp Fiction. Andrzej Szulc, tłumacząc kryminał, choćby i Pynchonowski, po dwóch dekadach wydawania powieści Chandlera, Hammetta, Siegela i wielu innych mniej kanonicznych autorów, dołączania kryminałów do czasopism i ich obecności w każdym top10, po świetnych translacjach poprzednich książek Pynchona, nie ma już prawa do usprawiedliwień. Nad jego pracą ciąży widocznie presja pośpiechu i prawdopodobnie nieznajomość bibliografii Pynchona – styl autora wyraźnie odbiega od prezentowanego w poprzednich tytułach – nie jest już choćby trudny czy zawiły, lecz zwyczajnie monotonny i ciężki.
IV Wada ukryta nie jest powieścią, od której warto by zacząć przygodę z Pynchonem. Jest jego najlżejszą, ale i najsłabszą książką, nie mówiącą absolutnie nic na temat fenomenu autora, fenomenu czysto literackiego – pomijam w tym momencie inne umowne atrakcje. Zachęcam wszystkich czytelników, którzy sympatyzują z tą powieścią niejako z rozpędu (bo Pynchon), do wysilenia wyobraźni: Pynchonowski kryminał noir powinien być o wiele rozleglejszym miejscem i jeśli pamiętacie demona Maxwella, przeróżne dziwactwa z Masona i Dixona, tej najlepszej jak dotychczas powieści Amerykanina, czytaliście Wahadło Foucaulta, kojarzycie Tylko Beatrycze Parnickiego, przejrzeliście Dzikich detektywów, to prawdopodobnie domyślacie się co dokładnie mam na myśli. Nie trzeba było się cofać przed własnymi zamiarami wobec prozy i udawać, że można się dobrze bawić nie będąc sobą. Trzeba było napisać grubą książkę, w której noir napotkałoby swój koniec. To dobra śmierć - w rękach kogoś, kto nie tylko nie służył w oddziałach Pinkertona, lecz sam bywa śledzony. A czytelnicy? Eksperymentują na nas dlatego, że jesteśmy w stanie przetrzymać więcej niż nam się zdaje i kiedy jeden z pierwszych oprawców odstępuje od dzieła, nasza filozofia napotyka widmo porażki i wszystko, co wycierpieliśmy wygląda na strusie jajo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz