Among Shores EP
2011, self-released
2.7
Intro do Among Shores sugeruje słuchaczowi idealnemu, wyposażonemu w wyobraźnię, empatię i nadinterpretację, że wszystko co wydarzy się za chwilę będzie niewerystyczne, fikcyjne, poza-rzeczywiste, osadzone w wirtualnych realiach, dzięki czemu można ulokowane pod drugim indeksem "Deers" odczytać nie tylko w kategoriach piosenki, ale także jako swego rodzaju manifest, który będzie być może przyświecał SWNY w dalszym przebiegu kariery. W tekście utworu nie chodzi o prawdziwe jelenie, lecz te symbolizujące amerykański folk, jelenie kodujące sobą etos wyprawy w kanadyjską głuszę, i kiedy te zwierzęta, zgodnie z treścią liryku, zastygają w świetle halogenów, dematerializują się w świetle podczerwonym, nikną osuwając się w przeszłość, to tym samym muzyczne genre, które oznaczają zaczyna pełnić rolę resentymentu nawiedzającego twórcę, który kieruje już wzrok ku innym formułom niż ta, która była mu szczególnie drogą na początku artystycznej ścieżki. Tak jak How to Dress Well fetyszyzuje r'n'b, poprzez sam jego wizerunek przydając blichtru i erotyzmu trzeszczącemu walkmanowi, tak SWNY opieczętowują dystansem do folku swoje zainteresowanie dubstepem i rozlicznymi estetykami urban lo-fi. Jeleń nie przetrwałby w środowisku miejskim, ale jako wypalony na siatkówce symbol, holograficzny omam, wciąż od nowa rzutowany jest na otaczającą aglomerację (w ten sposób Sylwestrowi udało się oszukać babcię i porwać Tweety'ego – namalował na szkłach jej okularów wizerunek kanarka). Halucynacyjna reprezentacja zwierzęcia przejmuje zadania, jakie przed prawdziwymi jeleniami stawiają legendy: przewodnictwa w głąb kniei, wymykania się pogoni dopóty, dopóki nie zawiedzie prześladowcy w miejsce święte, z nagła klarujące bezładny gąszcz, obojętne – gałęzi, cieni psychicznych czy zabudowy. Kluczowe w obu przypadkach jest to, że dystans nie oznacza separacji, odrzucenia, lecz *dystans* – odległą obecność, towarzystwo fantomu, komunikację nad przepaścią.
Odbiorcy oszczędzającemu dobrą wolę na lepsze okazje to samo intro zasygnalizuje, że SWNY zwyczajnie marnują jego czas. Na EPkach nie ma czasu na wstępy. Krótkie formy winny być punktowym światłem świata dźwięku: mierzyć w cel, osiągać go i kusić do ponownego rozpoczęcia drogi, dlatego właśnie, że nie będzie ona długoletnią pielgrzymką, lecz owocną wyprawą do monopolu naprzeciw lub, podtrzymując poetycki ton poprzedniego akapitu, sięgnięciem po ulubioną fantazję, na którą liczymy jako ucieczkę od rzeczywistości, bo zjawia się w pełni detalu na każde skinienie nawykłego do niej umysłu. Zaśpiewane z przekonującym wyczuciem "Deers" będzie dla takiego odbiorcy faktycznym startem releasu i utworzy klamrę z Krellowskim "Did You Know". Te dwa utwory, ściśle się dopełniając, wyprą z pamięci wszystko, co stało się pomiędzy nimi – prowizoryczne i niepotrzebne "Restrain" i "Whisper". Na etapie tego wyparcia, kiedy już cementuje się przeświadczenie, że wydawnictwo jest podręcznikowym falstartem, bo materiału jest jak na lekarstwo – w sumie dwa zadowalające utwory pozbawione wsparcia sąsiadów, zbyt rachitycznych, by mogli posłużyć im za trampolinę – ponowny odsłuch "Did You Know" uświadamia, że EPka została, owszem, zrealizowana, ale nie wyprodukowana. A przez produkcję rozumiem tutaj korektę dokonaną przez osobę, która, jeśli należy do składu projektu, zachowała w trakcie procesu twórczego najwięcej trzeźwego krytycyzmu. Ów człowiek wychwyciłby bez trudu, że delikatny, zdolny konkurować z zagranicznymi nowinkami utwór, tłamsi stręczycielsko natrętny, obleśny bicior (wycior), bez odrobiny wyczucia taszczony wgłąb delikatnej tkanki szkicowej kompozycji, jak okuty żelazem kufer z tonami bilonu ciśnięty w jedwabne poduszki. Nie chodzi nawet o definitywne zakłócenie akomodacji ucha, męczący przymus ciągłego skupiania się na tłach, równy wysiłkowi odzyskiwania swojego kawałka kołdry spod dupy grubasa, z którym przyszło nam siedzieć w jednej celi. Zażenowanie generuje dopiero skromny fakt, że utwór boli z estetycznego punktu widzenia – kontrast jest przemożny i, nawet będąc głęboko przekonanym, że jest to świadomy zabieg artystyczny, zwyczajnie szkoda zmarnowanych ścieżek.
Delikatnie zachwiana perspektywa ilustracji, którą SWNY wybrali na okładkę EPki, i to, że w jej centrum znajduje się człowiek uchwycony w szczytowym wychyle huśtawki lub może zwisający na linach z konarów drzew zakorzenionych w zboczach ległych horyzontalnie nad wertykalnie ułożonym jeziorem, podpowiada, że wszystkie wpadki można tłumaczyć zamierzoną dowolnością fizyki. Zresztą, wspominałem już, że ten sam komunikat zdaje się wysyłać rozpoczynające wydawnictwo "KSH". I jeszcze jedno wytłumaczenie dla wpadek: utwory zostały przez muzyków otagowane jako mid-fi, które znawcy sprzętu radzą w czasach powszechnego dostępu do technologii zredefiniować: nie chodzi już o sprzęt ze średniej półki, ani drogi, ani tani, taki, o którym mówi się, że jest dobry, bo gra. Mid-fi to obecnie odtwarzacze, których jakość opisuje się dopasowaniem do potrzeb mobilnego, średniozamożnego klienta, a więc takie, które zostały zaprojektowane nie po to, by oddychać, krystalizować dźwięk czy selekcjonować pasma, lecz żeby po prostu przygrywać w tle. Niektóre z tych urządzeń osiągają niezłe rezultaty nie same z siebie, ale zależnie od miejsca, w którym się je ustawi, pory dnia i tysiąca losowych czynników, które sprowadzić można ostatecznie do jednego: mid-fi gra zależnie od nastroju użytkownika. Pięknie. Wystarczy dopisać, że SWNY, mimo wszystkich rzucających się w oczy wad, wypuścili EPkę, która wymaga odpowiedniego nastroju, aby zostać docenioną. E-e.
mój kanał RSS trafił na dwie wersje tej recenzji, tu jest tylko jedna - za paręnaście lat sprzedam ją, gdy napiszą o tobie na Pitchforku
OdpowiedzUsuńa co, na drugiej jest 10.0?
OdpowiedzUsuńbla bla bla. nie chce mi się czytaćwypocin szałasu. skala jak w kickerze gdzie 1 to mega, a "10" (czy ile tam) dno?
OdpowiedzUsuń