The Owls
2012, Le Bon Accueil
7.1
Nie dziwi mnie umieszczenie tej kasety w drewnianej szkatułce z miedzianymi zawiasami. Na miejscu wydaje się też artwork przedstawiający oślepioną dziewczynę z dłonią wpuszczoną w szkic nonagramu. Nawet jeśli wywołane przez ten obraz skojarzenia wiodą do satanistyczno-rasistowskiego Zakonu Dziewięciu Kątów, to większość utworów jest tak introwertyczna, że nie przepuszcza słuchacza wyposażonego w jakikolwiek bagaż. Trzeba wejść nago w te rzeki, a w ostatnich latach muzyka odzwyczaja od naturyzmu i spontaniczności. Nie jestem w stanie określić, dlaczego The Owls – krótki występ na microkorgu w galerii Le Bon Accueil w Rennes – jest najciekawszą pozycją w dotychczasowej dyskografii Félicii Atkinson. Niektórym nurtom towarzyszy długi, ciągnący się pogłos, inne rwą, pijane i rzewne. U końca jakiś ton ledwo słyszalny; może gong zdławiony nagle jak płomień świecy albo wyładowanie elektryczne, spazm gitary poprzedzony głuchym pulsem pokrytego futrem bębna. Gdzieniegdzie rozsiane ziarna żwiru, przez które przejść należy stopą ostrożną i lękliwą. Skromny, surowy, chaotyczny poemat, w którym pobrzmiewają echa „Naked Trance” Fabio Orsiego.
Przepięknie wydany drobiazg podszywa się pod szeroko eksploatowaną ostatnio krzyżówkę dronu i dream folku. Powinien spodobać się fanom Julii Holter czy Aloonaluna. Ale Sowy Atkinson pomieszkują na rubieżach kategoryzacji. Wystarczy prześledzić progres doskonałego „With Her Own Hands”: rozpoczętą na wysokości jedenastej minuty wspinaczkę ku ledwo słyszalnej eksplozji i następującą potem falę uderzeniową, implodującą sferę odkształcaną przypadkowymi podmuchami, tak że rozpościera się ostatecznie w przejrzyste borealne halo. Te dziewiętnaście minut, w samym momencie dziania się i tylko wtedy, w samym epicentrum, jakim jest moment odsłuchu, zdaje się dystansować nie tylko całą dyskografię Natural Snow Buildings, ale i sięgać do stratosfery zajmowanej przez beautiful noise'owych kuzynów My Bloody Valentine. Kiedy się skończą nie wiadomo, czym były. Minutami. I tyle. Fragmenty najśmielej wdzierające się w shoegaze nie są rekonesansem podjętym w imię intertekstualnej strategii. Nie chcą i nie potrafią być parafrazą innej stylistyki. Po prostu tak wyszły. W tę, a nie w inną stronę wybiegła improwizacja.
Sygnatura „Félicia Atkinson” dziwacznie prezentuje się pod tym albumem. Personalia kojarzą się z niezbyt dobrą wiktoriańską pisarką o przeszłości pensjonarki. Czytam na głos to imię i nazwisko, i słyszę dzieciństwo skromnej panienki zmuszonej śnić o wydarzeniach, z których relacje podsłuchała późno w noc przez uchylone drzwi salonu. Przytłumione, poważne szepty o doświadczeniach, które nieomal zabrały z tego świata wujka-włóczykija. Kojący zgrzyt lodu w szklaneczkach brandy (pobłażliwe naigrawanie ze służącej: „Martha znów wrzuciła o jedną kostkę za dużo”), skwir przygasłej cygaretki. Portrety przodków. Równiutko oddzielona od ramienia i zmumifikowana sinawa dłoń w szkatułce wyłożonej granatowym safianem. Jak rozszalałą duszę w laseczce lub krysztale, tak pomiędzy dwie ześrubowane razem płytki plastiku zainstalowano mroczny rejon w postaci taśmy magnetycznej szepczącej w kółko złowrogie pseudonimy wyklętych postgotyckich poetów.
Przepięknie wydany drobiazg podszywa się pod szeroko eksploatowaną ostatnio krzyżówkę dronu i dream folku. Powinien spodobać się fanom Julii Holter czy Aloonaluna. Ale Sowy Atkinson pomieszkują na rubieżach kategoryzacji. Wystarczy prześledzić progres doskonałego „With Her Own Hands”: rozpoczętą na wysokości jedenastej minuty wspinaczkę ku ledwo słyszalnej eksplozji i następującą potem falę uderzeniową, implodującą sferę odkształcaną przypadkowymi podmuchami, tak że rozpościera się ostatecznie w przejrzyste borealne halo. Te dziewiętnaście minut, w samym momencie dziania się i tylko wtedy, w samym epicentrum, jakim jest moment odsłuchu, zdaje się dystansować nie tylko całą dyskografię Natural Snow Buildings, ale i sięgać do stratosfery zajmowanej przez beautiful noise'owych kuzynów My Bloody Valentine. Kiedy się skończą nie wiadomo, czym były. Minutami. I tyle. Fragmenty najśmielej wdzierające się w shoegaze nie są rekonesansem podjętym w imię intertekstualnej strategii. Nie chcą i nie potrafią być parafrazą innej stylistyki. Po prostu tak wyszły. W tę, a nie w inną stronę wybiegła improwizacja.
Sygnatura „Félicia Atkinson” dziwacznie prezentuje się pod tym albumem. Personalia kojarzą się z niezbyt dobrą wiktoriańską pisarką o przeszłości pensjonarki. Czytam na głos to imię i nazwisko, i słyszę dzieciństwo skromnej panienki zmuszonej śnić o wydarzeniach, z których relacje podsłuchała późno w noc przez uchylone drzwi salonu. Przytłumione, poważne szepty o doświadczeniach, które nieomal zabrały z tego świata wujka-włóczykija. Kojący zgrzyt lodu w szklaneczkach brandy (pobłażliwe naigrawanie ze służącej: „Martha znów wrzuciła o jedną kostkę za dużo”), skwir przygasłej cygaretki. Portrety przodków. Równiutko oddzielona od ramienia i zmumifikowana sinawa dłoń w szkatułce wyłożonej granatowym safianem. Jak rozszalałą duszę w laseczce lub krysztale, tak pomiędzy dwie ześrubowane razem płytki plastiku zainstalowano mroczny rejon w postaci taśmy magnetycznej szepczącej w kółko złowrogie pseudonimy wyklętych postgotyckich poetów.