poniedziałek, 29 grudnia 2008
piątek, 26 grudnia 2008
Ballady i romanse - Ballady i romanse
2008, Raster
1.0
Nasiąknięcie zbawczo zaślepiającym klimatem Rastra i Lampy, których światło skutecznie rozprasza odbicie w lustrze, tak że klubowicze nie tracą czasu na potyczki z samoświadomością, sprawiło, że Ballady i romanse to idealny przykład na przysłowiowe babranie się w błotku koło śmietnika. Wąsy z piachu i peweksowy sweterek z rozpikselowanymi jelonkami to dla Wrońskich powód do dumy. Podobnie jak płyta, która powstała późnym latem 2008 roku, kiedy to Zuza wygnała swego faceta i dziecko na wieś, i w zamienionej na studio nagraniowe wielkiej kuchni w kamienicy przy ulicy Polnej w Warszawie razem z siostrą smażyła przez dwa tygodnie te piosenki.
Efekt jest porażający. Podchodząc do jakiejkolwiek nowej płyty ma się jakiś bagaż oczekiwań, poczynając od tego, że spodziewamy się muzyki w ogóle, a kończąc na tym, że będzie to muzyka bez dwóch zdań zajebista. Wygórowane nadzieje padają w pierwszej siostrzanej salwie. W każdej kolejnej uzbrajałem się coraz rozpaczliwiej: to musi być groteska, to taki zabieg świadomy. Potem, że infantylizm to też świadomie, żeby jaskrawo skontrastować feministyczne fragmenty tekstów. A kicz? Wrońskie wiedzą co to tandeta i nie boją się po nią sięgnąć, żeby osiągnąć rezultat po prostu olśniewający - chciałoby się napisać w lepszym świecie.
Oczekiwania zostają jednak zawężone i zabite bez mrugnięcia okiem. Pozbawiony złudzeń i dojmująco samotny, odbiorca obcuje ze szczególnym zabiegiem artystycznym: cepelią oksymoroniczną. O ile zwykła cepelia, jako wyroby rzemiosła osadzone w dawnej tradycji, może swoją kiczowatością bawić i uczyć, o tyle ta oksymoroniczna wprowadza jeno chaos: wytwarzana współcześnie, pozbawiona odniesień do folkloru, tradycji lub archeologii, nie znajduje usprawiedliwienia dla kiczu i otwarcie prze w brzydotę, owocując u końca procesu pustką po semantycznej implozji.
Brnie się przez Ballady jak przez wyzuty z literackości Mordor. Z jednej strony żenujące kiksy dźwiękowe (jak nie potrafisz grać, pierdolnij w miskę i powiemy, że tak miało być), z drugiej zaś potworna rzeczywistość przedstawiona liryków osadzonych w realiach peerelowskiego feminizmu, którego głównym postulatem wydaje się być znajdująca się już, już w zasięgu ręki opcja nie golenia nóg. Poruszane są na tej płycie także kwestie genderowe, dylematy romansowe i zwyczajne obrazki z życia, ale wszystkie w przaśnej, misiowatej manierze, którą zarażone zostają także wokale obu sióstr, nawet tej, która na co dzień śpiewa w Pustkach.
Na wielu rzeczy koniec czekam, bo koniec jest potrzebny. Doraźnie czekałem na koniec Ballad i występu live Wrońskich, który mógł ujść, jeśli wmówić sobie, że był happeningiem. Bardziej ogólnie czekam na polską płytę, która obdarzona byłaby jeśli nie autorskim pomysłem, to chociaż w miarę aktualnymi nawiązaniami do zjawisk (pop)kultury i sztuki. Siostry bez skrępowania śpiewają, że potrafią spieprzyć każdą sytuację, podczas gdy ten problem doczekał się już toastu i odsunięcia w cień wraz z wyjściem z mody neuroz Bridget Jones około 1998 roku, a Coco Rosie wbrew pozorom nie tylko stukały w garnki i płotek. Bo nie potrafisz się bawić, człowieku!, skontrują siostry. No nie, nie potrafię.
niedziela, 21 grudnia 2008
piątek, 19 grudnia 2008
Ulaan Khol - II
II
2008, Soft Abuse
6.5
Biali nie potrafią skakać, geje pisać piosenek o rozstaniach i tak do nieskończoności. Jednak co znaczą ohydne stereotypy w świecie muzyki? Tutaj smutna piosenka nie musi wcale być powolna i zatęchła, a beztroska pełna słońca i przystępna. Seria trzech płytek z improwizowanymi jamami Ulaan Khol zaskakuje nośnymi, łatwymi do zapamiętania tytułami: I, II i III, a także umiejscowieniem akcji ostrego łojenia w japońskim stylu we fragmentach nocnego pejzażu wykrajanych światłami samochodu. Pomimo sporej dawki hałasu, transowej old-schoolowej psychodelii i sieci bezlitosnych sprzężeń można wtulić się w to granie jak w puszczane na maksa shoegazowe klasyki i pozwolić rosnąć w oczach różowym chmurkom Loveless lub żółtej trawie z okładki Slowkillera Donny Reginy. Mój faworyt, II, to ciepły, głośny, optymistyczny promyk słońca w upiornie ponurej malignie x-mas fever, a także istotny suplement tegorocznego zestawienia najprzyjemniejszych wydawnictw.
Także inne nagrania Stevena R. Smitha zwracają uwagę. Pseudonimowi Ulaan Khol sąsiaduje projekt Thuja, w ramach którego Steven nagrał w tym roku płytę pod tytułem Thuja, która zawiera całkiem interesującą kolekcję drone'ów: stosunkowo łagodną, odległą od primordialnych eksperymentów Borisa czy Comets On Fire. Aloha!
czwartek, 18 grudnia 2008
Matt Bauer - Island Moved In the Storm
Island Moved In the Storm
2008, La Société Expéditionnaire
9.3
Zazwyczaj strumień wyobraźni zatrzymuje się na twardych realiach martwego ciała, ale nie tym razem. Zwłoki zostały porwane powiększając swoją masą siłę snującej się wartko rzeki. Ręce, nogi i twarz nie zniknęły jednak, po prostu się toczą i są równie interesujące jak mknąca woda, szarpiący mięso czas i niemy świat obserwujący ten groteskowy rejs. Bauer wyjaśnia na własną rękę zagadkę martwej kobiety wydobytej pod koniec '70 z pokrowca na namiot dryfującego po rzece Kentucky. Ktoś inny zadzwonił już po CSI, Matt próbuje się domyślić czegoś bez wspominek o imieniu i nazwisku. Rysy na zwłokach, obrażenia, połamane paznokcie, kolor rozwodnionych oczu – wszystko coś znaczy, odsyła do czegoś. Jeśli to, co zostanie wysnute będzie piękne, kryterium prawdziwości swobodnie może zostać zawieszone. Więc Bauer stara się rzeczywiście, żeby było pięknie.
Bliski konceptualizacji, projekt IMItD przenosi na bardziej nowoczesny (to już wyczuwalnie INDIE folk) grunt, założenia klasycznych Murder Ballads Cave'a: brutalne piękno, rubieża Stanów, samotni psychopaci od wściekłych rewolwerowców, przez sadystyczną inkarnację Humberta Humberta, po zelotów Miltonowskiego Raju utraconego, niewinna ofiara i Życie, którego wszyscy starają się trzymać pazurami i zębami. Narrator dedukujący o losach Tent Girl jest tegoż Życia fascynatem. Hipnotyzuje go grzechotnik brnący dalej pomimo odrąbanej głowy. Nieznośne piękno rzeki, w której kąpią się dziewczęta. Wystarczy rysa w ścianie, ohydne imię nadane ślicznotce, aby móc uogólnić: to najcudowniejszy kwiat kryje w sobie najmocniej trawiącą truciznę.
Tak złożone i płodne doświadczenie usypia chęć kategoryzacji gatunkowej, co nie oznacza, że jest ona niemożliwa – IMItD nie jest tworem oryginalnym, ale bliską perfekcji realizacją założeń stawianych przez wyśniony i jednocześnie działający, prototyp tego typu artyzmu.
Na koniec parę konkretów od naukowców z Wikipedii, które rzucą dodatkowe światło na metody działania i genezę zjawiska:
1. In literary criticism close reading describes the careful, sustained interpretation of a brief passage of text. Such a reading places great emphasis on the particular over the general, paying close attention to individual words, syntax, and the order in which sentences and ideas unfold as they are read.
2. Zimny odczyt (cold reading) to technika używana do przekonywania ludzi, że wie się o nich znacznie więcej niż faktycznie się wie. Nawet bez żadnej wcześniejszej wiedzy o kimś, odczytujący za pomocą tej techniki może szybko uzyskać dużą ilość informacji przez uważne analizowanie mowy ciała, jego ubioru, uczesania, pochodzenia, sposobu mówienia.
3. The rope securing the bundle was cut, and the canvas was opened to reveal the nude, badly decomposed body of a young woman. Her right hand was clenched, as if she'd tried to claw her way out of her shroud. Her eyes had rotted away, and her once-white flesh was mottled by pock-marks of deterioration. When Detective Edward L. Cornett of the state police arrived from Frankfort an hour later, Grant told him:
- We've just finished a preliminary autopsy. The victim was a white female, sixteen to nineteen years, five feet one inch tall, eight stone. She had short, reddish-brown hair, and no identifying marks or scars.
- Could you get any fingerprints? - asked the detective.
- Not yet, the body is too badly decomposed.
sobota, 13 grudnia 2008
Koen Holtkamp - Field Rituals
Field Rituals
2008, Type
7.0
Można pojechać do Maroka i Tangeru i jest to łatwe. Może się przyśnić Maroko i Tanger i jeśli nie bagatelizuje się potencjału doświadczenia jaki tkwi w śnieniu, można swobodnie mówić, że się w nich było. FR to tego typu sen albo mocne przeświadczenie, że nie trzeba jechać na biegun, żeby dowiedzieć się, że jest tam zimno. Narzucające się woli doświadczenie rozległych przestrzeni przebijało już w niektórych slow-corowych wydawnictwach (debiuty Low i Maquiladory żeby nie sięgać dalej) w wersji piosenkowej, o wiele bardziej melicznej niż chłodne, mantrowo repetycyjne zabiegi Holtkampa. Konsekwencja i logika tej narracji wyzwala namacalną wizualizację, nieosiągalną w takich rozmiarach przy bardziej odhumanizowanym treściowo materiale z tego samego worka: Fenneszu, Supersilent, Jamesie Blackshawie itp..
Kojąca ludzkość tego wydawnictwa płynie prawdopodobnie z przezierającego spod dźwięków folku jako estetyki prostoty, podróży, stopienia z naturą, choćby pustą i niegościnną. Tyle że jest to oszustwo: folk to tylko wolne wrażenie, przeczucie obecności. Pod spodem FR jest wręcz matematyczne, tak że czysto emocjonalne wrażenia rodzące się w trakcie odsłuchu muszą się pojawić, są już zaplanowane. Daleki od bycia odhumanizowanym materiał skutecznie przecina jednak związki łączące odbiorcę z ludzką rasą. Przestrzeń odsłuchu wypełniają strzępki repetowane i spajane ze sobą aż do złudzenia obcowania z chybotliwą melodią, która odpłaca własnym urokiem za uwagę poświęconą na wyłuskanie jej z pojawiających się gdzie nie gdzie statycznych dronów, field-reców i ambientowych teł. Momentami natomiast wywołuje realny trans ewokujący praktyki szamanistyczne w wykonaniu hipotetycznego duetu Lisa Gerrard + Mira Calix (np. oniryczny a tak przecież ogarniający Night Swimmer).
Za pomocą tak mało romantycznej stylistyki, Holtkampowi udało się zrealizować próżne dążenia Feral Children i Bon Ivera: stworzenia hipnotycznej, synestezyjnej ścieżki dźwiękowej do przebywania z dala od ludzi. Aż miło popatrzeć jak ów, przystępny w gruncie rzeczy, eskapizm rodzi się bez pomocy hipsterstwa i z dala od marketingu. Lecznicze właściwości FR opierają się głównie na przywróceniu starego dobrego porządku: działania wynikłe z mizantropii nie motywują żadnego rozbuchanego PRu serialowych czarnych charakterów, a poezja może pozostawiać ogromne pole do interpretacji pomimo zawarcia w oszczędnej, chłodnej formie. Beznamiętna, brutalna analiza/kategoryzacja nie jest w stanie naruszyć jej dyskretnego piękna opartego na uniwersalnej symbolice i intymnych, samotniczych pragnieniach, które spełniają się w intymności i samotnictwie.
myspace : download
środa, 12 listopada 2008
Cloetta Paris - Secret Eyes
Secret Eyes
2008, Skywriting
3.6
Dopóki nie ma ona litości dla siebie podoba się, lecz niestety: mroźny, agorafobiczny masochizm nie jest obsesją naszej królewny. Śmie pobłażać sobie i uśmiechać się niekiedy albo załamywać, co przynosi takie tragedie jak nudziarska ballada Already Missing You albo zwyczajnie bezcelowy Breakdown, eksplorujący kliszę depresji w mieście-molochu. Oczywistość niszczy przyjemność odbioru tej płyty. Każde dynamiczniejsze, świeższe nabicie (często przybierające zresztą postać podkładu rodem z Super Girl And Romantic Boys bez zabawnej ostentacji) wyrywa z monotonii, ale na zbyt krótko, każąc repetować do rozmiarów czasowych całego albumu dwa-trzy najlepsze utwory. Bardziej łaskawi poświęcą być może uwagę, poza wyżej wymienionymi już kawałkami, trójce zamykającej album (orientalizujący Pram w wersji electro + w końcu imitacja prawdziwego disco, o którym tyle się tutaj szepcze po kątach od openera), która to podkreśla tylko ekstremalną nierówność materiału (nawet w obrębie pojedynczego utworu).
W środkach transportu miejskiego jednakże płyta święci tryumfy na miarę ostatniej Rihanny czy She Wants Revenge. Kiedy uwagę rozprasza chodzenie, patrzenie i śmierć, prymitywne bity i naiwna, miejscami antykwaryczna, elektronika (spreparowana przecież wraz z całością produkcji przez faceta odpowiedzialnego za Disco Romance!) nie porażają pełnią swojej łopatologicznej wymowy i pozwalają nawet od czasu do czasu wzruszyć się losami dziewczynki z parasolem, zagubionej (znowu, w którejś inkarnacji) w betonowej dżungli, smaganej gradem nieprzejrzystych emocji, ściganej przez krnąbrny rytm skrycie romantycznego serduszka. Litość to zbrodnia, ale jeśli pozwolić wkraść się w słuchawki dźwiękom otoczenia żeby zadziałały na pełną mikroluk powierzchnię Secret Eyes jak naturalne wypełnienie, można wybaczyć wiele i odświeżyć się przelotnym romansem.
Przykre jest wytykanie tego wszystkiego, jako że względna bezpretensjonalność tego albumu sprawia, że dobija on do trói plus. Kiedy słońce świeci za oknem, a ze szkoły przynosi się piątki, można nawet chętnie zawiesić krytycyzm i dać się pouwodzić, uwierzyć, że to taka surowość rozmyślnie. Że dresiarsko procesowane wokale to ukłon w stronę ordynarnego techno (dwa razy gorzej niż Tiga)... które... postawione na jednej z szalek ma zrównoważyć aspiracje niecodziennych liryków. Wykrztusić z siebie electro-pop, słodkie melodie, fiordy jak gdyby skradające się na parkiet, Magix Music Maker i synthesizer z tegoż co i rusz... Jednakże hej! to przelotny romans ma być, mówmy pani prawdę!
czwartek, 6 listopada 2008
Bon Iver - For Emma, Forever Ago
For Emma, Forever Ago
2008, 4AD
4.8
Na myspace Bon Ivera można znaleźć motto (To nie było zaplanowane, celem była tylko izolacja) oraz całą quasiideologiczną otoczkę FE,FA (Po rozpadzie swojego zespołu, DeYarmon Edison, Justin Vernon wyruszył do ukrytej w leśnych ostępach chatki i otoczył się prostą pracą, ciszą i przestrzenią. Żył tak samotnie przez trzy miesiące wypełniając dni rąbaniem drewna. Ten wyjątkowy okres powoli zaczął zamieniać się w inspirację itd. itp.). Opuszczam powieki i rozciągam się na podłodze. Jest noc i jestem sam w domu. Niewiarygodne, wiem, ale nie ekscytuje mnie to. Widzę jednak oczami wyobraźni ludzi dziwujących się w przytulnych klubach: Trzy miesiące samemu w lesie! Człowieku, ta muzyka nie może być słaba, trzy miesiące samemu! i mój pajęczy zmysł wiernie się odzywa.
Atmosfera obecnego chłodu emocjonalnego skontrastowana z przeszłą już gorączką miłości została akuratnie oddana przez realistyczne teksty. Podobnie jak kruchość pojedynczego głosu śpiewającego pośrodku nieogarnionej, obcej przestrzeni. Celne obranie formy ekspresji dokłada więc cegiełkę do treści, a chwytliwe, popowe momenty wygodnie kompresują 37 minut do zjadliwego na raz doznania. To niezła płyta, nawet dosyć ważna w kontekście reszty tegorocznych wydawnictw, które można zgrupować razem z Iron And Wine, Elliotem Smithem czy Markiem Kozelekiem pod metką wariacji na temat indie-folku i slow core'u. Ktoś naprawdę złośliwy mógłby dorzucić sąsiedztwo Damiena Rice'a (szczególnie, jeśli chodzi o closer FE,FA).
Ale Bon Iver stworzył dziewięć kawałków i nic więcej. Nie deprecjonuję jego albumu, tylko go lekceważę. To niezła płyta, ale tak samo niezłych o tym samym było już dużo i żadna ani trochę nie zbliżyła się do Disintegration. Do tego: można być samemu w lesie nawet przez trzy lata i rozmawiać z kamieniami, ale piosenki powinno się sprzedawać jako piosenki. To nie w porządku udawać, że są czymś więcej. Wątpliwe, w natłoku podobnych brzmień, aby Bon Iver miał szanse przebić się do szerszej świadomości, gdyby nie ta jego chata w lesie i fakt, że słupki sprzedaży płyt nabijają słuchacze, z których większość zarabia na życie i albumy pracując pięć dni w tygodniu i spędzając wakacje na zorganizowanej wycieczce po Grecji.
Ci, którzy pozostawali samotnie w jednym miejscu przez trzy miesiące albo dłużej (szpital, brak pieniędzy, dziewczyny i przyjaciół, etos jeńca, załamanie nerwowe etc.) wiedzą prawdopodobnie, że mogą potem powiedzieć ludziom cokolwiek, nawet prawdę, i wydać się fajnym, bo jest obecnie rzeczywiście wyjątkową sytuacja, która pozbawia widoku innych ludzi na dłuższy czas. Bon Iver być może wcale nie ma chatki w lesie, a FE,FA nagrał na luksusowo urządzonym poddaszu, na które dziwki dowoziły mu piwo i pizzę. Może kłamać i nikt mu tego nie udowodni, a nawet jeśli: i tak nie wpłynie na wyniki sprzedaży, bo ludzie wolą wierzyć, że wśród nich znajdują się wyjątkowe jednostki, którymi jutro sami mogą się stać, niż w prawdę. Być może żadna prawda nie istnieje, jasne, ale sama jej możliwość sprawia, że FE,FA pozostawia po odsłuchaniu silne wrażenie podpierania się niezwykłą sytuacją życiową artysty, energicznie przepychaną przez media do świadomości odbiorców.
myspace
środa, 29 października 2008
Spokes - People Like People Like You
People Like People Like You
2008, Everyone
6.8
W dzisiejszym odcinku ludzie, którzy wpadli na pomysł jak ocalić post-rocka: skracając kawałki i zrzucając balast nachalnej obrazowości. Proste, słuszne, łatwe do zapamiętania. Spora dawka nieskrępowanej przyjemności zawarta na People Like People Like You wskrzesza pozytywne wspomnienia pierwszych kroków w obrębie zajeżdżonej już stylistyki i jednocześnie werbuje swoją przystępnością nowych fanów, obawiających się kontaktu z jej rozwlekłymi prekursorami. Szczera radość obcowania z + fakt bycia kompendium wszystkiego co było w post-rocku po Bark Psychosis, GY!BE i Young Team =
- Spokes - We Like to Dance & Steal Things [3:41]: równoległa rzeczywistość: Air France decydują się na szerzenie swoich balearycznych chwytów w bardziej hałaśliwej manierze; ciepło, lekko, przestrzennie, ale również głośno, dynamicznie, nasycenie aż do epickości (kooperacja ścieżek/instrumentów –> legendarny dialog),
- Spokes – Young People! All Togheter [7:28]: nostalgiczna melodia otwierająca ten utwór naprawdę zakręca łezką w oku, bo przecież to stareńki, dobry Mogwai z czasów Come On Die Young. A późniejsze Explosions In the Sky? Jednak nie tak oczywiste, bo a) przyspieszony field-recording w tle, b) post-punkowy wokal, c) klimat Broken Social Scene,
- Spokes - Scatter: I Miss You [2:56]: „epicki post-rock może swobodnie zmieścić się w niecałych trzech minutach”, a do tego: a) odpocząć od GY!BE? Spokes!, b) epicki post-rock może przywodzić na myśl zielone Avonlea, zamiast maelstromu i śmierci Titanika, c) California Stories Uncovered – lans + New Century Classics (<=> głębsze osłuchanie i pomysłowość) = + – Scatter: I Miss You,
- Spokes - Precursor [5:22]: zaskoczenie jakim była obecność sentymentalnego wokalu w tytułowym utworze z w/w CODY Mogwai, udziela się także i tutaj; jako wiernym uczniom szkockich mistrzów, także Spokes udaje się uniknąć potencjalnych mielizn jedynego melancholijnego kawałka na płycie,
- Spokes - Sometimes Words Are Too Slow [9:52]: gramy post-rock = musimy udowodnić, że potrafimy dłużej niż inni chłopcy; godne odnotowania jednak, że nie nudzą, może dlatego, że kawałek jest niekłamanie dynamiczny, a kiedy spuszcza z tonu, okazuje się emanować jakimś wewnętrznym ciepłem, którego aż trochę szkoda, kiedy znowu robi się głośno; wpływy Mono, momenty debiutanckiego M83 etc.,
- Spokes - End Credits/Loveletter [7:40]: alfabetycznie: Air France + naiwny Chaveau, Sylvain.+ Explosions In the Sky + iLiKETRAiNS + Jaga Jazzist + Mogwai + Sigur Rós ( ( ))
Tiny Vipers - Hands Across the Void
Hands Across the Void
2007, Sub Pop
8.2
Swego czasu zastanawiałem się z koleżanką czy może poziom polskiej muzyki wynika z braku inspirującego otoczenia: w końcu Nick Cave mógł zostać potrząśnięty przez Ayers Rock, a w Kanadzie są sekwoje. Z drugiej strony my mamy żubry, bociany i Bałtyk, więc prawdopodobnie nie o to chodzi. Kwestia tkwi chyba raczej na pewno w konstruktywnym wykorzystaniu tych elementów aż do zaklęcia ich atmosfery w muzyce. Czy udało się to komuś poza Krzysztofem Klenczonem? Może znalazłoby się parę takich rodzimych wydawnictw, ale połowa z nich konsekwentnie uskutecznia tylko hiperpotężne ewokacje rdzennie polskiej wiochy imienin u cioci.
Czytałem kiedyś książkę o dwóch Amerykanach, którzy chcąc się oderwać od domowych obowiązków, wyruszyli na pieszą wędrówkę przez połacie lasów USA i Kanady. Nieciekawe obozowe przygody zbiegały się w tej relacji z opisami charakterystycznego stanu umysłu dochodzącemu do głosu w trakcie długiego przebywania w kniei. Ciągłe otoczenie zielenią, brnięcie na przód przez gęsto poszyty las, gonienie za promieniami słońca w rzadszych partiach puszczy. Wszystko to budziło pragnienie zatopienia się w przyrodzie. Stania się czymś ciemnozielonym, połyskliwym, zespolonym z lasem, węszącym. Zamknięcie się w jakiejś małej, bardzo ludzkiej części mózgu, dominowanej przez sukcesywnie wychylającą się zewsząd pierwotną naturę, wydawało się najlepszym wyjściem, ale też łatwizną porównywalną z pójściem w stronę światła. Iść więc należy w drugą : przemiany zakładającej wtopienie się.
Mniej więcej jesteśmy w domu. Podobnie jak Chan Marshall (Cat Power), laska stojąca za Tiny Vipers zapuszcza się w ciemne rejony amerykańskich lasów, aby od czasu do czasu odetchnąć na ciasnych polankach, częściej powstałych w wyniku uderzenia piorunu czy punktowego pożaru, niż dzięki działaniu istot żywych. Wybrzmiewające akordy łudzą słuch jak błędne ogniki nad moczarami, zapraszając ciągle dalej i dalej, aż do samego serca królestwa Babci Wierzby. Zamiast Pocahontas jednak natknąć się można na hipnotyczny gomon - pochód zwierząt lub kamieni symbolizujący ucieczkę do bliżej niesprecyzowanego drugiego świata zapewne narysowanego w tajnym pokoju Studia Ghibli. Z każdym krokiem wgłąb tym większemu zapomnieniu ulega alt-harcerskie On This Side, w którego liryku pojawia się jedyny chyba jednoznaczny wątek romansowy.
Wsuwając wyciągniętą rękę z latarnią między drzewa trzeba pozwolić wzrokowi przyzwyczaić się do zmienionego postrzegania: pni i ściółki nie oświetla punktowy snop latarki, ani naturalny, ziarnisty blask słońca, a raczej rozproszona, pełgająca łuna siejąca światło wokół. Drobne inkrustacje elektroniczne wydają się spełniać na HAtV rolę złudzeń, tajemniczych kształtów, jakie przybierają cienie w pewnych warunkach. Nieśmiałe, wycofane wokale odmalowują sceny czasem spirytualistyczne, skryte (Campfire Resemblance, Swastika), a czasem fascynujące swoją żywiołową potęgą (gęsta miazga sprzężen w Forest On Fire). Jaśniejszy Shipwreck odsyła do rozgrywek Joanny Newsom na Ys. Odsłuchy można podzielić sobie początkowo według dwóch uogólniających wrażeń: a) postój z latarnią w ręku, obserwując lękliwie otoczenie poza dającym złudzenie bezpieczeństwa kręgiem światła , b) błędny ognik latarni trzymanej w ręku kogoś oddalonego na tyle, że nie wyróżnia się on na tle mroku. W obu tych przypadkach odbiorca jest prowadzony ścieżką niecichnącej gitary po poetyckich, repetowanych melodiach odsyłających w stronę wrażeń czysto wizualnych.
Dobrze jest znać tysiące płyt, żonglować odniesieniami, swobodnie kluczyć wśród mieszanych genre. Jednakże pozostaje jeszcze realny świat. A w nim rzeczy wielkie i wprawiające w osłupienie. Na przykład to, że po wpatrywaniu się dłuższą chwilę w dłoń widać ją jeszcze przez moment po zamknięciu powiek. Albo to, że rzeczy wyłaniają się z ciemności, bo źrenice poszerzają się, stopniowo absorbując światło. Boczne światło mniej niż sześćdziesięciowatowej żarówki, światło wydobywające się spod drzwi, gdy samemu przebywa się w pokoju zupełnie ciemnym, skierowanie twarzy z zamkniętymi oczami prosto w słońce, dynamiczny poblask ogniska na wietrze. Powinniśmy stanąć twarzą w twarz z prawdą: wszyscy doznają światła i ciemności, nawet niewidomi nie potrzebują Ayers Rock.
Najmocniejsza płyta 2007 to chyba dobry materiał na pierwszy oddech nowego blogaska. Aloha!
myspace : download