wtorek, 2 listopada 2010

Bez słuchania III

Newest Zealand
Newest Zealand

2010, Ampersand



5.2



C
o chwila hucznie anonsowane, najnowsze must ready są tak obszerne i wykalkulowane, że gdyby nie nuda i święty Graal tematu do niezobowiązującej rozmowy mało kto sięgnąłby po nie z własnej woli (brak czasu jako źródło lansu podupada w kontekście takich wyrazów jak Łagodne, Harry Potter, J. S. Foer lub Trylogia Millenium). Bestsellery, książki zadziwiająco grube w kontekście sondaży o rosnącej koniunkturze na analfabetyzm, zaczyna się postrzegać jako oddzielny gatunek literacki, którego wyznaczniki agresywnie upraszczając można sprowadzić do sprzedawania ciągle tego samego w tej samej cenie, reklamując tak samo tym samym odbiorcom. Stabilność marketingowa jest gramatyką genre. Temat, rozpiętość wachlarza konwencji, poziom realizmu etc. – wszystko to, co konstytuowało dawniejsze gatunki, dla bestselleru postrzeganego przez pryzmat genologii jest tylko wodą na młyn ekonomicznego paradygmatu.

Trudno ekscytować się faktem, że nasze upodobania są przewidywalne, osobowości schematyczne, świeże światy powstają dla kliknięć na fejsie. Do tego jeszcze istny wrzód na dupie. Dobrze jest czcić małe arcydzieła, nisze, osobistych mistrzów, którzy z mainstreamem zdają się nie mieć szans. To świadczy, że nasz gust jest wynikiem poszukiwań. Opowiadamy się więc po stronie słabszych, ale nie chcemy przecież ich zwycięstwa, bo czas, który sami przeznaczyliśmy na zdobywanie siły okaże się zmarnowany. Anonimowych młodych geniuszy tworzących eksperymentalną, prowokującą prozę obliczoną na miliony sprzedanych egzemplarzy przyjmuje się więc z mieszanymi uczuciami: ma się ochotę ich podziwiać, szczególnie, jeśli samemu jeszcze nie wydało się hitu, ale przecież to nie CI konkretni silni, którym skrycie kibicowaliśmy gorąco. Żeby wyrobić w sobie sympatię dla empikowego top10 i pokryć zmieszanie wobec paradoksu (słabi wygrali i na bazie zwycięstwa wmówili nam, że chcemy nimi być, a my nic na to, bo trzeba stawać w ich obronie), ludzie gadają i gadają, także z czasem do wyznaczników bestselleru jako gatunku dołączyła możliwość dzielenia się wrażeniami z niego bez faktycznej lektury, ze słyszenia. Taka mała zemsta czytelników.


Nie trzeba słuchać Newest Zealand żeby znać Newest Zealand, a pisanie o nie-słuchaniu tej płyty sprawia więcej przyjemności niż relacja z faktycznej recepcji, dźwigającej balast obowiązku, nieznośny, kiedy mowa o formie rozrywki. Brakuje w twórczości muzycznej Dejnarowicza (czy także w recenzenckiej to osobne pytanie) etapów, które umożliwiłyby stworzenie narracji bardziej pochłaniającej niż zlewające się ze sobą punkty CV. Trudno oszacować ile osób faktycznie słyszało jego trzecią solową płytę i ile razy. Ciężko powiedzieć ile odsłuchów mają za sobą ci, którzy dostali egzemplarz promo i ile zaliczył ich ten, który go zripował. Utrudnione jest też spekulowanie na temat wiarygodności zamieszczonych dotychczas w Internecie recenzji. Szczęśliwie album nie wymaga ich czytania: całą zawartość wystrzelano na długo przed premierą i nie chodzi o udostępnienie całości na myspace czy prezentowane w radiu single, a o komplet tagów: Borys Dejnarowicz i jego filisterska depresja, wunderkind pop, chart-prog, wanna-be bossa nova, zaprosiłem-gości-którzy-was-zaskoczą pop itd. Na wysokości debiutanckiego Divertimento wszystko to było jeszcze zabawne dzięki folklorystycznej polskiej odmianie hype'u. Sofomor - No Mood - podzielił oblicze z zestawem happy meal pojmowanym z perspektywy zdanej matury. Przy okazji wypełnionego atrakcjami (m.in. nienachalnie dydaktyczna relacja z ucieczki przed weltshmerzem palcem po globusie) trifomora sens zaangażowania prysnął.

Przypadkowemu słuchaczowi, wchodzącemu do gry z całym entuzjazmem niewiedzy, Dejnarowicz może wydać się kimś pokroju Janka Samołyka – ciekawym młodym muzykiem alternatywnym (można zacząć przygodę z całą tą sceną od "zabawnie przegiętych" sesji zdjęciowych). Wyłączywszy przymuszonych recenzentów, cała reszta to biedni odbiorcy bestsellerów, którym po raz kolejny tak samo reklamuje się to samo, jakby oczytanie miało być karą, a wzrastająca świadomość produktu nie upoważniała raz na jakiś czas do
nagrody - konkursów lub chociaż zmiany w sposobach zagrzewania do kupna. Dla takich zero recepcji to jedyny stan, w którym kolejny odsłuch Newest Zealand może autentycznie zaskoczyć.

2 komentarze:

  1. znów jesteś totalnie otm.
    ostatni akapit szczególnie trafny.

    OdpowiedzUsuń
  2. fakt. świetny tekst. niniejszym zaklepuję sobie używanie terminu "odbiorcy bestsellerów".

    OdpowiedzUsuń