niedziela, 19 grudnia 2010

Białe szpule

Tradycyjne zarzuty wobec polskiej muzyki zdezaktualizowały się ostatnio. Wyszło sporo ciekawego popu. Gdzieś zagubiło się okropne brzmienie, umożliwiające identyfikację polskiej płyty po pierwszych sekundach. Polaczkowatość z tematu na wkurwiony esej przedzierzgnęła się w imprezowe pokpiwania i wyniosłe brednie wtajemniczonych w tragizm rynku. Nie wydaje się jednak w Polsce kaset i nie trzeba tłumaczyć, dlaczego jest to dziwne. Kwestia ponownego odkrycia i wylansowania skutecznie wskrzeszonego na świecie nośnika, sprawy techniczne czy dystrybutorskie niezbyt mnie zajmują. Oczywistości logistyczne, organizacyjne i promotorskie muszą ustąpić przed szarą eminencją banału: co niby mielibyśmy na kasety nagrywać? Poza reedycjami? Brodkę? Out of Tune? Jakiś jazz? Bez żartów.

Dobre, chętnie słuchane i wyczekiwane premiery pojawiają się u nas od niedawna i jako odbiorcy wydaje mi się, że spory procent artystów nagrywa pod presją, starając się spełnić zamówienie publiczne, wystartować w konkursie. Wciąż trochę zakompleksieni, polscy słuchacze chcą być pewni, że słuchają rzeczy istotnych, stworzonych przez licencjonowanych laureatów. Chcą koncertu, gdzie obok piwa będzie fotoreporter, w Internecie recenzji, a na papierze świętych 250 słów w Machinie. Dopiero kiedy jasno się to sformułuje widać na jaki poziom ambicji pozwalają polskim artystom karłowate media kulturalne i wymagający słuchacze. Po osiągnięciu etapu Machiny kampanie marketingowe płyt zazwyczaj się załamują, no bo faktycznie: gdzie niby managerowie zespołów mieliby dalej uderzać? Jedyne co pozostaje to odczekać miesiąc i własnoręcznie wpuścić leaka na zagraniczne blogi z mp3. Nie ma jeszcze sytuacji, że wykwit chujowej, ale choć odrobinę interesującej, lokalnej kapelki owocuje gorączkową blogerką – pochwalną lub krytyczną, nieważne. Recenzuje się przeważnie tytuły, o których przed chwilą pisały wiodące serwisy, często z konieczności, bardzo sztywno i ugrzecznienie, byle pokazać, że się ogarnia, a zespoły nie są lepsze: same wciskają się gdzie tylko mogą, na fora i shoutboksy lastfm, odstręczając nachalną nieudolnością autolansu. No ale gdzie mają się podziać?


Dobre, chętnie słuchane i wyczekiwane premiery pojawiają się u nas od niedawna i ciągle spodziewamy się po nich zwycięstwa w niepisanym konkursie. Płyty, które nie zostały nagrane w studiu, artyści, którzy nie pokażą zabawowej sesji zdjęciowej i nie wylansują w radiu co najmniej dwóch singli nie biorą w nim udziału, przyciągając nikłą uwagę. Mimo wszystko jednak te skazane na pominięcie, dematerializujące się w oczach albumy, są realizowane ze sporym nakładem finansów. Mimo namacalnej forsy, znikają. Ich odsłuch szybko staje się dziełem przypadku – ktoś trafi na link i chwilkę poscrobbluje, może kilka zdań na WAFP. Część tych pozycji powinna być pomyślana na kasety, ratować się pięknym wydaniem i statusem limitowanego wydawnictwa, bo co innego mielibyśmy na kasety zgrywać? Brodkę? Out of Tune? Jakiś jazz? Bez żartów.


Niewielkie oficynki, które mogłyby podjąć sprawę taśm i limitowanych edycji nie wykorzystują jeszcze do końca swojego potencjału, nie do końca potrafią się odnaleźć i nie ma się co dziwić, bo polskie labele uznawane za znaczące i nastawione na popowe premiery również istnieją od niedawna. Ta łagodna opinia obowiązuje dopóki zawęzimy perspektywę do własnego podwórka. Rosja nie jest pępkiem świata, a jednak wytwórenka Full of Nothing wyprzedaje całe (niewielkie, ale całe/całe, bo niewielkie) nakłady swoich artystów, równolegle udostępniając spory procent nagrań jako darmowe downloady. Wnioski i odpowiedzi nasuwają się same po przejrzeniu oferty tego minilabela. Jest to amatorstwo posunięte tak daleko jak dyletantyzm Ikei: trudno w katalogu o rzecz olśniewającą, profesjonalną, rzetelną, ale chce się szybko wejść w ich posiadanie i zaprosić znajomych, aby mogli je oglądać. Brak takich wydań w Polsce.


Sytuacja wydaje się być powodowana przyjętym stylem słuchania.
Odsłuchy w Polsce, tak samo jak polskie płyty, muszą się liczyć. Należy słuchać tytułów ważnych i z góry już puchnąć z dumy na myśl o tym, że być może w końcu uda się imitować zdolność do docenienia muzyki z szacunku, za obiektywną wartość, a nie z sympatii lub fascynacji, odruchów zbyt infantylnych, aby mogły przystawać do podniosłych, obowiązkowych i świadomych wyborów. Zakompleksiony polski słuchacz nie potrafi wyzbyć się wstydu i ograniczyć usprawiedliwień kiedy w końcu już nie wytrzymuje i ulegając odruchowi szczerości wyznaje, że sprawia mu przyjemność rzecz powszechnie (czyli w kółku adoracji, do którego akurat należy, bo dysponując zazwyczaj osobowością zbyt mizerną, aby tylko słuchać muzyki, musi koniecznie identyfikować się z nią, utożsamiać i kochać, więc każda krytyka wybranych płyt boli go osobiście, a gdzie szukać ukojenia jak w nie w kupie) niegloryfikowana (jeszcze do niedawna częstotliwość używania formułki guilty pleasure
była absurdalna). Chciałby ciągle szanować, z pokorą doceniać i jest w stanie poświęcić na ten cel, wydającą mu się z czasem coraz bardziej utopijną, perspektywę własnego gustu. Coraz bardziej utopijną, bo chyba przestaje się wierzyć w wyżej zarysowanych warunkach w coś tak nieprzewidywalnego jak gust – zjawisko uchylające się klasyfikacji i ocenie, niepozbawione narowów, odrzucające zeitgeisty i głosy pokoleń. Gust wydaje się nierealny w porównaniu z radosnym scrobblowaniem zestawów Tigercity + Muchy (2007), Toro Y Moi + Diogenes Club (2010) itp.

Dobre, chętnie słuchane i wyczekiwane premiery pojawiają się u nas od niedawna i ciągle oczekujemy po nich zwycięstwa w niepisanym konkursie. Niemal każda jest reklamowana jako przełom w jednej z kilku populistycznych dziedzin: niesamowicie młodzi, taneczne, diwy, wyluzowani wirtuozi. Co ciekawe, nie dysponujemy w tym wszystkim jednoznacznie seksowną gwiazdką, więc brakuje kategorii seks, i dobrze, bo mogłaby rozsadzić ramy nakreślone przez fotoreportera lokalnego dodatku kulturalnego, recenzje w 3-4 internetowych serwisach muzycznych i blurb w Machinie. Tymczasem nagrań, które powstawałyby poza tym nudnym paradygmatem, świadomie wykluczających się poza zasięg symbolicznej Machiny, jest jak na lekarstwo. Lans na bycie niszowym artystą, nagrywającym limitowane edycje kaset, ręcznie robione cd-ry, wypuszczającym .zipy jest jeszcze w Polsce dziewiczy.

Luka w polskiej scenie muzycznej to brak facecji, fifimuszek, drobiazgów, bibelotów, które można by wstawiać na blogi z mp3 i liczyć, że któryś z nich wypali hypem, mimo programowego istnienia poza paradygmatem wielkich premier. Napocząć ten kawałek tortu udało się chyba tylko Drivealone – Letitout krążyło po Internecie i jako paczka z mp3 pozwalała na chwilę wczuć się w klimat przekazywania z rąk do rąk podziemnego cudu. Ale, no właśnie, Letitout, stworzone poza standardami konkursu, mogło się przebić do świadomości słuchaczy dopiero na fali lansowania Much i dopiero wtedy, gdy serwisy orzekły, że ten sieciowy pyłek jest istotny, wart pokornego docenienia i wytrwałych scrobbli. W tym kontekście nazwa jednej z grup na lastfm - Skrobluj, dziwko - nabiera rumieńców dosłowności, którą swobodnie można ekstrapolować poza jej świadomych uczestników na wszystkich, którzy publicznie odtwarzają swoje dziejowe mp3, jako zapłatę przyjmując przynależność do grupy, która wie co śledzić.


Mamy już w Polsce kilka blogów z mp3. Ich właściciele nie mają jeszcze kontaktów wśród nieetycznych pracowników tłoczni, ale przede wszystkim nie powinni ich rozwijać. Na takich blogach powinno bowiem być dużo muzyki nadającej się do zgrania na kasety, nagrań o aparycji śmieci, shitów, przephotoshopowanych cover artów. Więcej paczek mediafire, dem, wersji zero lub bootlegów. Tymczasem jednak blogi z mp3 muszą się jeszcze kręcić pod wytwórniami, czaić na leaki żeby robić update'y, bo niewiele osób jest w stanie podjąć ryzyko nagrania i opublikowania muzyki egzystującej od początku do końca poza konkursem na wielkie dzieło ojczyste. I równie niewielu odbiorców jest gotowych takiej muzyki słuchać i wypowiadać się na jej temat, bo nie są to premiery ważne i głośne, zapewniające zgodność "osobistych” list rocznych z zestawieniami autorytetów.
Podobnie jak na scenie recenzenckiej, tak i wśród słuchaczy i nagrywających artystów pokutuje hamujący kreatywność i "ryzykanctwo" mit postępującej inflacji pomysłów i opinii. Tymczasem już za późno na ratunek. Pomysły i opinie zdewaluowane są od tak dawna, że pogłębienie inflacji nie jest już możliwe. Należy starać o jakość teraźniejszości, ale nie o cofnięcie czasu, a uświadamiają o tym, ze wszech miar zasługujące na parodie, działania różnego rodzaju internetowych szeryfów – wykłócających się o kanony, kasujących mp3 z blogów, autodissujących się wypaczoną krucjatą przeciwko zaśmiecaniu śmietnika, jakim Internet był zawsze, a którym, odkąd czasopisma przekształcają się imitując web writing, staje się także szerzej pojmowana rzeczywistość medialna.

Więc ciągle mamy białe szpule na mapie (na tym etapie tekstu rozumiem kasetę już nie tylko jako nośnik, ale ogólniej jako symbol nagrywania i słuchania muzyki świadomie przeznaczonej na egzystencję poza radarem mediów, odrzucającej miraż popularności, który na dobrą sprawę wydaje się w Polsce jeszcze nieosiągalny, bo kończy się na blurbie w Machinie). Nie tyle, że nie ma na czym ich odtwarzać lub za trudno przewija się ołówkiem, ale co niby mielibyśmy na nie nagrywać? Poza reedycjami Ścianki i Papa Dance? Brodkę? Out of Tune? Jakiś jazz? Bez żartów.

3 komentarze:

  1. W temacie polskiej andergrandowej facecji dobrym przykładem jest Pawlacz Perski Tapes - label prosto z Torunia promujący miejscowych artystów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wesołych Świąt 2010 roku!

    OdpowiedzUsuń