40. Polypus Sapiens
Sleeper In the Valley
Full of Nothing
Rolnicze obszary południowej Rosji wydają się być najmniej gościnnym środowiskiem dla sypialnianej psychodelii. Tymczasem wykiełkował tam anonimowy outfit przypominający swoimi pościelowymi miniaturkami nie tylko szkice Sore Eros, ale też medytacje Vincenta Gallo, spirytualistyczny slow-core Maquiladory czy co bardziej ulotne fragmenty Białych Wakacji. Senne melodie pogrzebane w suchym, powściągliwym lo-fi folku rozbijają się o kilka ciekawych krzyżówek aranżacyjnych typu rytualny bęben + trójkąt. Poszerzona o akcenty dzikości i ruralizmu właściwa konwencji monotonia praktycznie się nie objawia, zapewniając tej króciutkiej kasecie pracę na ciągłym repeacie.
39. Sea Oleena
Sea Oleena
self-released
Debiutancki self-title kanadyjskiej songwriterki Charlotte Oleena kojarzy się trochę z zeszłorocznym Ylajali Syntaks: również i tutaj, mimo obecności całkiem niezłych, dwuznacznych liryków, piękny dziewczęcy wokal jest dodatkowym instrumentem. Nie chodzi o werbalny przekaz, raczej o oddanie za pomocą muzyki wrażeń dotykowych. Poszczególne kawałki to jakby przeglądanie albumu z pięknymi obrazkami dla niewidomych – puch kwiatu brzoskwini, delikatna skóra piersi, zakurzona laka, portrecik wydłubany w kamei, wszystko to oddane filigranem alfabetu Braille'a. Dźwiękowa ekfraza sensualnych doznań – to przyporządkowanie gatunkowe trafniejsze niż ambient, indie pop, schoegazik, folk czy cokolwiek obecnego na tej płycie, ale nie zdolnego jej wyrazić.
38. White Hills
White Hills
Thrill Jockey
37. Sean McCann
Continent
Catholic Tapes
Trudno w dyskografii McCanna o pozycję dorównującą głębią ciemnej, zabobonnej pastoralności Midnight Orchard. Continent staje jednak do zawodów. Szkielety słoni i płetwali we mgle. Ulga od powierzchownego abstraktu, bo chociaż martwe, kości to jednak składowe struktury, jak kamień. Wszystko jest proste i zrozumiałe: kolejne instrumenty (dosłownie, bo słychać pudła, rury i struny) przeniesione z rekwizytorni neoklasycyzmu wtapiają się w siebie i szamoczą pozostawiając w rozterce co do wyboru obrazu: gorąca miłość czy splecione żyłkowania na zimnym bloku marmuru? Stale obecny Fullerton-Whitmanowski biały szum pełni funkcję stabilnego tła kompozycji, które emanując pełnią patosu nagle urywają się w pół zdania jak rozproszona medytacja. Continent to kolejna piędź ziemi zdobyta przez McCanna w nieregularnej walce o przystępny konkret w dorobku. Jest już w czym wybierać: monumentalne Allay, swawolna Jasmine, ww. Midnight Orchard. Kampania w toku.
36. Twin Sister
Colour Your Life EP
Infinite Best
Źródeł niepowstrzymanej sympatii dla tej krótkiej płyty upatrywać można w wielu czynnikach. Na przykład dysponuje moim ulubionym tegorocznym otwarciem (yacht rock > łańcuszek anielskich akordów > indie). Na przykład inspiruje się faktem, że Emperor Tomato Ketchup i Milk And Kisses wyszły w tym samym roku. Drżące, szarpane drobiazgi wciąż burzą mleczny pop, przywodząc na myśl !!!. Andrea Estella prezentuje się bez zbytniego wdzięczenia, snując obrazowe storytellingi jakby dla siebie, autoreferencyjnie, tekstem jednego liryka nawiązując do sytuacji zarysowanej w drugim. Umieszczona w centrum piosenkowej płyty ambientowa coda pogłębia hermetyczność i pojawia się pytanie czego właściwie tu słuchamy? Pojedynczych tracków, concept-EP, czy może czegoś jeszcze innego?
35. Evening Fires
Medicine Man
Deep Water Acres
Kraut, jazz i psychfolk spojone w pastoralny wykład arkanów szamanizmu, alchemii i reiki. Trudno jednak wmówić sobie cokolwiek demonicznego słuchając tych przystępnych utworów – progresywnych, hipnotyzujących, repetytywnych, awangardowych, ale przede wszystkim słonecznych. Naturalna, "organiczna" psychodeliczność sprawia, że pomimo sporej dynamiki i zdecydowania, Medicine Man kołysze do transowego snu. Kilimanjaro Darkjazz Ensemble (szczególnie debiutancki self-titled) lub nawet Tuatara ze swojego szczytowego okresu (Trading With the Enemy) wydają się początkowo punktem odniesienia, ale burzy to porównanie słabo uchwytny indiański posmak. Zdaje się, że rdzenni Amerykanie graliby takie właśnie kawałki, gdyby dać im do rąk te wszystkie wspaniałe rogi, basetle, sitary, basy i syntezatory. Gęsta, ocierająca się o symfoniczność, peyotlowa wizyta w świętym lesie.
34. Deadboy
Cash Antics Volume 1 EP
Well Rounded
No właśnie - mnie też nie interesuje czysty dubstep. W dodatku jestem fanem nie faktycznego r'n'b, a raczej własnego wyobrażenia o nim. Dlatego z Deadboyem mam tak jak z kryminałami. Czytając Christie czy nawet Cobena z miejsca zakładam, że nie rozwiążę zagadki przed detektywem, już od pierwszej strony daję sobie spokój. I tak samo nie jestem w stanie prześledzić proporcji Cash Antics: ile jest tu garage'u, ile uk funky, ile dubstepu. Zarzucam to od startu i idę jeszcze dalej: nie znam Ashanti czy Cassie jakie zostały wklejone w Cash Antics. Poznaję wokale, ale ich "nastawienie" (dokładnie chodzi mi o polską wersję "attitude" - ich nastrój, smykałka do robienia czegoś, klimat na coś) jest mi obce, zaskakująco dopasowane do moich oczekiwań. W oryginale nigdy nie spełniały moich zachcianek, a te są proste: chodzi głównie o niższy bpm, grę wstępną, a nie od razu Ciara. Dokładnie tak było, kiedy dotarłem do amerykańskiego noir Hammeta i Chandlera lub kryminałów Durenmatta, Grilleta, Mendosy i Eco - nastawionych na zabawę formą, uczynienie z zagadki estetyki, a z detektywa postaci, nie tylko mózgu w słoju. Cash Antics, jakby specjalnie dla mnie, sprawiło, że r'n'b zaczęło się ruszać: można było je zanieczyścić, użyć do karaoke, nie musieć przy nim tańczyć, nagrać swoje własne. Dopiero od tego momentu zacząłem je traktować jako plastyczną estetykę, którą można rozważać i interpretować. Po tej konwersji wróciłem m.in. do Amerie, ale bez skutku: nadal nie potrafię poruszać się w tej formie, mogę jej doświadczać, ale czyste i podstawowe nigdy mnie nie pociągało, wolę swoją wyobraźnię, a że tylu ludzi sprzysięgło się w tym roku by ją zaspokoić... biorę. Volume 1 jeszcze zyskało po niedawnej premierze Volume 2 - pracowicie wymęczonej kontynuacji dziełka powstałego najwyraźniej w krótkim momencie natchnienia.
33. Soars
Soars
La Société Expéditionnaire
Najgłębsza introspekcja może doprowadzić artystę nie dalej niż do sprostania wymogom konwencji. Soars postawili na skromne rzemiosło, pozbawione eklektyzmu, spójne, wyważone, nie schlebiające ćwierćerudycji wyposażonych w google poszukiwaczy cytatów. W ramach genre zakładającego senne, mało konkretne kompozycje, solidność jest rzadka. Mocny, równy dream-pop, bez domieszek i bez odcinania kuponów od popularności taga. Dodatkowo w swoich bardziej dynamicznych momentach Soars uzasadniają brak wzmianek o Tamaryn, Warpaint czy Glasser w tegorocznym zestawieniu.
32. Blondes
Touched EP
Merok
Kawa, cytrusy i fajka to jedno z moich ulubionych śniadań. Touched mogłoby je zastąpić: czerń i gorycz pochodzi jakby z Black Mahogani Moodymanna, proweniencję sterylnej, jałowej mgiełki freonu, pestycydów i soku, tryskającej spod paznokcia przebijającego skórkę schłodzonego grapefruita kalifornijskiego, wywieść można z minimalistycznych sampledelii i dubstepów, a aparycję barwnego setu zawdzięczam tego ranka niewątpliwie domieszce proto-balearyzujących suit Fields. I już: szybciej, głębiej, mocniej -- nie robić nic.
31. Head of Wantastiquet
Dead Seas
Conspiracy
Punktem stycznym między Dead Seas a kosmicznym horrorem Cthulhu (w pobliżu rozlewiska Wantastiquet Lovecraft umieścił finał Szepczącego w ciemności) może być hipnotyczny niepokój generowany przez zanurzoną w prymitywistycznej amerikanie mieszankę space folku, soulu i oldschoolowej psychodelii. Banjo (na stroju takim samym jak na Island Moved In the Storm Matta Bauera), desertrockowe gitary i epifanijne wokale odzwierciedlają sekrety niebosiężnych lasów, mglistych jezior ("Mavi Marmara"), trzęsawisk ("Goodbye Biloaei") i prerii (piękne "A Curse Repeated"). Tytułowe martwe morza to jednak trochę strachy na lachy. Dźwiękowe pejzaże Labrecque'a funkcjonują raczej jako psychogeograficzna dokumentacja. Nagrane w Belgii, na wyjeździe, poszczególne fragmenty albumu emanują tęsknotą za ojczystymi stronami. Z korzyścią dla słuchaczy o krajoznawczych zapędach, Labrecque przywołuje rubieża Ameryki Północnej bez popadania w banał dźwiękowych pocztówek. Podręczna walizka podróżującego myślą.
Sleeper In the Valley
Full of Nothing
Rolnicze obszary południowej Rosji wydają się być najmniej gościnnym środowiskiem dla sypialnianej psychodelii. Tymczasem wykiełkował tam anonimowy outfit przypominający swoimi pościelowymi miniaturkami nie tylko szkice Sore Eros, ale też medytacje Vincenta Gallo, spirytualistyczny slow-core Maquiladory czy co bardziej ulotne fragmenty Białych Wakacji. Senne melodie pogrzebane w suchym, powściągliwym lo-fi folku rozbijają się o kilka ciekawych krzyżówek aranżacyjnych typu rytualny bęben + trójkąt. Poszerzona o akcenty dzikości i ruralizmu właściwa konwencji monotonia praktycznie się nie objawia, zapewniając tej króciutkiej kasecie pracę na ciągłym repeacie.
39. Sea Oleena
Sea Oleena
self-released
Debiutancki self-title kanadyjskiej songwriterki Charlotte Oleena kojarzy się trochę z zeszłorocznym Ylajali Syntaks: również i tutaj, mimo obecności całkiem niezłych, dwuznacznych liryków, piękny dziewczęcy wokal jest dodatkowym instrumentem. Nie chodzi o werbalny przekaz, raczej o oddanie za pomocą muzyki wrażeń dotykowych. Poszczególne kawałki to jakby przeglądanie albumu z pięknymi obrazkami dla niewidomych – puch kwiatu brzoskwini, delikatna skóra piersi, zakurzona laka, portrecik wydłubany w kamei, wszystko to oddane filigranem alfabetu Braille'a. Dźwiękowa ekfraza sensualnych doznań – to przyporządkowanie gatunkowe trafniejsze niż ambient, indie pop, schoegazik, folk czy cokolwiek obecnego na tej płycie, ale nie zdolnego jej wyrazić.
38. White Hills
White Hills
Thrill Jockey
Continent
Catholic Tapes
Trudno w dyskografii McCanna o pozycję dorównującą głębią ciemnej, zabobonnej pastoralności Midnight Orchard. Continent staje jednak do zawodów. Szkielety słoni i płetwali we mgle. Ulga od powierzchownego abstraktu, bo chociaż martwe, kości to jednak składowe struktury, jak kamień. Wszystko jest proste i zrozumiałe: kolejne instrumenty (dosłownie, bo słychać pudła, rury i struny) przeniesione z rekwizytorni neoklasycyzmu wtapiają się w siebie i szamoczą pozostawiając w rozterce co do wyboru obrazu: gorąca miłość czy splecione żyłkowania na zimnym bloku marmuru? Stale obecny Fullerton-Whitmanowski biały szum pełni funkcję stabilnego tła kompozycji, które emanując pełnią patosu nagle urywają się w pół zdania jak rozproszona medytacja. Continent to kolejna piędź ziemi zdobyta przez McCanna w nieregularnej walce o przystępny konkret w dorobku. Jest już w czym wybierać: monumentalne Allay, swawolna Jasmine, ww. Midnight Orchard. Kampania w toku.
36. Twin Sister
Colour Your Life EP
Infinite Best
Źródeł niepowstrzymanej sympatii dla tej krótkiej płyty upatrywać można w wielu czynnikach. Na przykład dysponuje moim ulubionym tegorocznym otwarciem (yacht rock > łańcuszek anielskich akordów > indie). Na przykład inspiruje się faktem, że Emperor Tomato Ketchup i Milk And Kisses wyszły w tym samym roku. Drżące, szarpane drobiazgi wciąż burzą mleczny pop, przywodząc na myśl !!!. Andrea Estella prezentuje się bez zbytniego wdzięczenia, snując obrazowe storytellingi jakby dla siebie, autoreferencyjnie, tekstem jednego liryka nawiązując do sytuacji zarysowanej w drugim. Umieszczona w centrum piosenkowej płyty ambientowa coda pogłębia hermetyczność i pojawia się pytanie czego właściwie tu słuchamy? Pojedynczych tracków, concept-EP, czy może czegoś jeszcze innego?
35. Evening Fires
Medicine Man
Deep Water Acres
Kraut, jazz i psychfolk spojone w pastoralny wykład arkanów szamanizmu, alchemii i reiki. Trudno jednak wmówić sobie cokolwiek demonicznego słuchając tych przystępnych utworów – progresywnych, hipnotyzujących, repetytywnych, awangardowych, ale przede wszystkim słonecznych. Naturalna, "organiczna" psychodeliczność sprawia, że pomimo sporej dynamiki i zdecydowania, Medicine Man kołysze do transowego snu. Kilimanjaro Darkjazz Ensemble (szczególnie debiutancki self-titled) lub nawet Tuatara ze swojego szczytowego okresu (Trading With the Enemy) wydają się początkowo punktem odniesienia, ale burzy to porównanie słabo uchwytny indiański posmak. Zdaje się, że rdzenni Amerykanie graliby takie właśnie kawałki, gdyby dać im do rąk te wszystkie wspaniałe rogi, basetle, sitary, basy i syntezatory. Gęsta, ocierająca się o symfoniczność, peyotlowa wizyta w świętym lesie.
34. Deadboy
Cash Antics Volume 1 EP
Well Rounded
No właśnie - mnie też nie interesuje czysty dubstep. W dodatku jestem fanem nie faktycznego r'n'b, a raczej własnego wyobrażenia o nim. Dlatego z Deadboyem mam tak jak z kryminałami. Czytając Christie czy nawet Cobena z miejsca zakładam, że nie rozwiążę zagadki przed detektywem, już od pierwszej strony daję sobie spokój. I tak samo nie jestem w stanie prześledzić proporcji Cash Antics: ile jest tu garage'u, ile uk funky, ile dubstepu. Zarzucam to od startu i idę jeszcze dalej: nie znam Ashanti czy Cassie jakie zostały wklejone w Cash Antics. Poznaję wokale, ale ich "nastawienie" (dokładnie chodzi mi o polską wersję "attitude" - ich nastrój, smykałka do robienia czegoś, klimat na coś) jest mi obce, zaskakująco dopasowane do moich oczekiwań. W oryginale nigdy nie spełniały moich zachcianek, a te są proste: chodzi głównie o niższy bpm, grę wstępną, a nie od razu Ciara. Dokładnie tak było, kiedy dotarłem do amerykańskiego noir Hammeta i Chandlera lub kryminałów Durenmatta, Grilleta, Mendosy i Eco - nastawionych na zabawę formą, uczynienie z zagadki estetyki, a z detektywa postaci, nie tylko mózgu w słoju. Cash Antics, jakby specjalnie dla mnie, sprawiło, że r'n'b zaczęło się ruszać: można było je zanieczyścić, użyć do karaoke, nie musieć przy nim tańczyć, nagrać swoje własne. Dopiero od tego momentu zacząłem je traktować jako plastyczną estetykę, którą można rozważać i interpretować. Po tej konwersji wróciłem m.in. do Amerie, ale bez skutku: nadal nie potrafię poruszać się w tej formie, mogę jej doświadczać, ale czyste i podstawowe nigdy mnie nie pociągało, wolę swoją wyobraźnię, a że tylu ludzi sprzysięgło się w tym roku by ją zaspokoić... biorę. Volume 1 jeszcze zyskało po niedawnej premierze Volume 2 - pracowicie wymęczonej kontynuacji dziełka powstałego najwyraźniej w krótkim momencie natchnienia.
33. Soars
Soars
La Société Expéditionnaire
Najgłębsza introspekcja może doprowadzić artystę nie dalej niż do sprostania wymogom konwencji. Soars postawili na skromne rzemiosło, pozbawione eklektyzmu, spójne, wyważone, nie schlebiające ćwierćerudycji wyposażonych w google poszukiwaczy cytatów. W ramach genre zakładającego senne, mało konkretne kompozycje, solidność jest rzadka. Mocny, równy dream-pop, bez domieszek i bez odcinania kuponów od popularności taga. Dodatkowo w swoich bardziej dynamicznych momentach Soars uzasadniają brak wzmianek o Tamaryn, Warpaint czy Glasser w tegorocznym zestawieniu.
32. Blondes
Touched EP
Merok
Kawa, cytrusy i fajka to jedno z moich ulubionych śniadań. Touched mogłoby je zastąpić: czerń i gorycz pochodzi jakby z Black Mahogani Moodymanna, proweniencję sterylnej, jałowej mgiełki freonu, pestycydów i soku, tryskającej spod paznokcia przebijającego skórkę schłodzonego grapefruita kalifornijskiego, wywieść można z minimalistycznych sampledelii i dubstepów, a aparycję barwnego setu zawdzięczam tego ranka niewątpliwie domieszce proto-balearyzujących suit Fields. I już: szybciej, głębiej, mocniej -- nie robić nic.
31. Head of Wantastiquet
Dead Seas
Conspiracy
Punktem stycznym między Dead Seas a kosmicznym horrorem Cthulhu (w pobliżu rozlewiska Wantastiquet Lovecraft umieścił finał Szepczącego w ciemności) może być hipnotyczny niepokój generowany przez zanurzoną w prymitywistycznej amerikanie mieszankę space folku, soulu i oldschoolowej psychodelii. Banjo (na stroju takim samym jak na Island Moved In the Storm Matta Bauera), desertrockowe gitary i epifanijne wokale odzwierciedlają sekrety niebosiężnych lasów, mglistych jezior ("Mavi Marmara"), trzęsawisk ("Goodbye Biloaei") i prerii (piękne "A Curse Repeated"). Tytułowe martwe morza to jednak trochę strachy na lachy. Dźwiękowe pejzaże Labrecque'a funkcjonują raczej jako psychogeograficzna dokumentacja. Nagrane w Belgii, na wyjeździe, poszczególne fragmenty albumu emanują tęsknotą za ojczystymi stronami. Z korzyścią dla słuchaczy o krajoznawczych zapędach, Labrecque przywołuje rubieża Ameryki Północnej bez popadania w banał dźwiękowych pocztówek. Podręczna walizka podróżującego myślą.
Kiedy będzie fotka topless? Zaczynam się niecierpliwić...
OdpowiedzUsuń