czwartek, 23 grudnia 2010

Szpaler szpul

W swoim poprzednim tekście postawiłem hipotezę, że nieobecność w Polsce rynku kasetowego jest spowodowana nie tyle trudnościami technicznymi związanymi z reanimacją nośnika, co raczej brakiem artystów, którzy chcieliby i mogli go wykorzystać. Nie chodzi tu tylko o indywidualne preferencje twórców, ale przede wszystkim o rozpowszechnienie iluzji, że zaistnienie może przybrać tylko jeden jedyny kształt: głośnych koncertów, pochwalnej uwagi serwisów, digipacka w folii i notki w Machinie. Akurat w tym wypadku, wymagającym przyjęcie nowej perspektywy, nie jesteśmy w stanie naśladować Zachodu. Użyłem kasety jako symbolu muzyki programowo wyłączonej z zabiegania o uwagę masowego odbiorcy, świadomie rezygnującej z nadskakiwania zamówieniu publicznemu. Być może autorzy poniższych wydawnictw pragnęliby właśnie tego drukowanego blurba (śmiałków wzbraniających się przed nim możemy nie dożyć), ale niewiele mnie to obchodzi, bo słuchając ich mam wrażenie kontaktu z czymś zupełnie odmiennym od tego, co rodzime media lansują jako upragnione, z czymś podobnym do zagranicznych wydawnictw z góry przeznaczonych na kasety i odbiór przewyższający zaangażowaniem krótką i niewiele mówiącą samemu artyście rodzimą ścieżką do sławy.


Trupwzsypie
Intymne życie pantofelka

2010, Pitu Pitu


W ostatnich tygodniach do katalogu Pitu Pitu dołączył trójmiejski projekt trupwzsypie ze swoim albumem Intymne życie pantofelka i nadarza się kolejna po Hailo okazja do miłego zaciekawienia, bo niewiele jest, jeśli w ogóle, tak prywatnych nagrań w naszym kraju. Nie wiem do jakiego stopnia świadomie, ale filtruje się tu hauntologie. Z płyt Moon Wiring Club i Belbury Poly pozostał tylko ich najbardziej stereotypowy element: sample z retroedukacyjnych filmów. Szaleńcze, arytmiczne bity MWC zostały wygaszone, zastąpione flażoletami, segmentami kineskopowego szumu, popiskiwaniem fantomów i magnetozwidów. Zamiast napastliwych midi Belbury Poly mamy oldschoolowy, syntezatorowy ambient. Na tak przygotowanym polu toczy się samplowany dialog buńczucznych dzierlatek z bujającymi w obłokach intelektualistami, żywcem wyjęty z epoki, kiedy Cybulski gościł w Cannes odbierając z dworca Oskara. Intymne życie pantofelka zostało umiejętnie udramatyzowane. Nie ma sensu publicznie obnażać suspensów tych utworów, zdradzać ich point, więc tylko dwa high-lighty: pełen mikroklimatu filmowej Nowej Fali "Człowiek podobny do nikogo" i hipnotyzująca Shulzowska "Zmysłowość".

Kristen
Western Lands

2010, Lado ABC

Od 03:10 szum, błąkający się stale w tle "Una Estrella Fugaz", wzmaga się. Gdyby nie był odosobnionym fragmentem, Western Lands byłoby prawdopodobnie płytą milszą. Ogólne wrażenie byłoby takie jak po "We Want to Weave A Pattern" - najprzystępniejszym, singlowym ogniwie albumu, w którym jako jedynym brak kiksów czy ornamentacji o urodzie zbyt dyskusyjnej, aby jednoznacznie nazywać je ozdobami. "We Want..." stanowi cezurę między połowami płyty: surowo rezygnująca z zasłon dymnych druga przypuszcza odbiorcę w bezpośrednie sąsiedztwo zjadliwej ironii, która w moim odczuciu zawsze charakteryzowała twórczość Kristen. Ale przyjemności uczestniczenia w żartach nie byłoby gdyby nie pierwsza – mało odkrywcza, a nadymająca się, operująca raczej stereotypami kilku konwencji (post-rock, avant-rock, surrealizm, szczególnie "Vianowskie" trąbeczki w "The Loot") niż walcząca o swoje.

Narzuciłem tę dwudzielność, bo trudno mi sobie wyobrazić słuchacza, któremu spodoba się całość. Mam wrażenie, że, przynajmniej początkowo, na etapie oswajania się, trzeba wybierać, z którejś partii zrobić bazę wypadową. Konieczność ta (jeśli istnieje) jest jednak zaletą: na odbiorcy autentycznie zainteresowanym, "wymusza" to, czym taki zazwyczaj szafuje bez zastanowienia: dobre chęci. Western Lands przywodzi na myśl raczej ruski Love Cult niż cokolwiek, co powstało na nasze polskie zamówienie i estetyczna limitowana edycja przysłużyłaby się płycie lepiej niż możliwość otrzymania jej w zamian za wyznanie o pustym portfelu.



Rachael
Add A Little Bit of Tobbaco

2010, self-released


Słuchając Rachael mam jednocześnie w pamięci także No One Wished to Settle Here i label cat|sun Tomka Mirta. Wszystkie trzy przedsięwzięcia nie doczekały się właściwie ŻADNEJ wzmianki w polskim Internecie omuzycznym, podczas gdy odniosły sukcesy za granicą. Sukcesy, które, tam uznawane ledwie za dobry początek, dla polskiego artysty, kończącego się zwykle po kilku recenzjach, byłyby oszałamiające. Rachael supportowali np. Iana Browna, ale przede wszystkim, podobnie jak NOWtSH, prezentują na swoim myspace kolekcję anglojęzycznych cytatów na swój temat, tak samo jak Mirt, z pełnym spokojem wklejający przepisane z francuskiej, niemieckiej i brytyjskiej prasy artykuły o swoich płytach.

Add A Little Bit of Tobbaco to krótka EPka prezentująca oldschoolowy, psychodeliczny rock, który zapewne o wiele bardziej energetycznie wypada live. Zarejestrowanie go było jednak bardzo dobrym pomysłem, jeśli chodzi o autokreację. Ci, którzy widzieli koncert nie mieli zapewne szans tego zauważyć albo spisali to na karb zabawy przy muzyce na żywo, ale Rachael to bardzo bezkompromisowy skład, być może nawet mający wszystko w dupie najbardziej w Polsce. Niekiedy pojawiają się na EPce jakieś błędy, sekundy nudy lub wątpliwych decyzji producenckich (koniecznie), ale wszystkie one są na przodzie, nie ma żadnych asekuracyjnych zapełniaczy przestrzeni (i tu analogia do Western Lands). Bardzo nagi rock, a szczególnie mocno widać to w "Watchsick", angażującym zdarty, chorobliwy wokal a la Bloodhound Gang? Blixa? Jako znak rozpoznawczy ta nagość ma oczywiście swoją słabą stronę: ekshibicjonizm bawi tylko raz, kolejne oglądanie czyjejś bladej dupy zwraca raczej ku myślom o bieliźnie. Rachael to świetni inżynierowie surowej, garażowej psychodeli, ale przydałaby się jeszcze szpanerska obudowa, zaciemnienie sytuacji.



Lora Lie
Rewind

2010, self-released


Pierwsze odsłuchy Rewind muszę sobie wyciąć z historii recepcji, bo ich jedynym celem było rozstrzygnięcie czy śpiewają dwie zupełnie różne dziewczyny czy mam do czynienia ze schizofreniczką. Obie opcje są malownicze i tak naprawdę dotychczas nie zdecydowałem się na żadną. Jeśli jednak miałbym wybierać to optowałbym za głosem z "Tragedies", który tytułowe słowo śpiewa po prostu cudownie. Tra-dże-diz. Sam zawsze lubiłem czytać design jako di Zajn i mieć przed oczami architekturę Corbusiera zamiast tosterów z Miss Kitty. W tym kawałku, jak i w innych zresztą, choć mniej jawnie, sprawy akcentu i pięknej angielszczyzny pozostawione są recenzentom jako wygodny, komformistyczny zarzucik, zawsze pod ręką. Podobnym wyzwaniem jest bas – trochę plastikowy, jakby funkujący, nie do końca dopasowany do reszty, zapatrzonej raczej w Sonic Youth czy Life Without Buildings niż na próby studentów dowolnej politechniki circa '90. Niedopasowanie jest jednak urocze i moja pierwsza myśl o schizofrenii nie była taka głupia. Zdaje się, że jedna z wokalistek jest poważna, tak jak na poważny lansuje się talent gitarzysty, a druga jest zabawna i zadziorna, jak i ten bas. Sarkastyczna EPka i przez to niewymuszone poczucie humoru wcale nie wydaje się być indie. Całkiem przyjemnie jest wyobrażać sobie wszystkie sposoby łatwego zburzenia tej chwiejnej konstrukcji, ale kto by się znęcał nad tak niewinną i autentyczną płytką?




SAM-SVEERG
Am-sveerg

2010, Nasiono


Nowa pozycja w katalogu Nasiona z nazwy przypomina tytuł opowiadania Huberatha - Wrocieeś Sneogg, wiedziaam..., ale muzycznie jest to jeszcze większy obskur. Po pierwsze już po kilku sekundach powiedziałem sobie: Paralaksa. Tutaj możecie poczytać notatkę Księżyka o jednej z płyt tej zapomnianej perły. Wiele jej znaków rozpoznawczych pasuje do Am-sveerg. Towarzysząca Mazzollowi masa pseudonimów (ujawniło się jeszcze kilku, w tym kojarzony z Pogodna Paweł Osicki i często przewijający się na rodzimych płytach kontrabasista Jacek Mazurkiewicz) słusznie sugeruje trop super grupy: już chwilę po pierwszej minucie podniosła oracja i apokaliptyczne smyki odsyłają do GY!BE, a jak dalece przymruży się oko w obliczu takich porównań zależy już od indywidualnego odbiorcy. Wydaje się, że stężenie absurdu, stylizacja na słuchowisko rodem z Polovirusa, jazzowe i yassowe inklinacje przywodzące na myśl Osjana, przeznaczają ten album słuchaczowi zaznajomionemu z polskim gabinetem kuriozów. Z drugiej jednak strony świetnie bawiłem się także w tych momentach, które pozostały dla mnie niejasne, więc wyraźna intertekstualność albumu nie jest barierą. Na przeszkodzie nie staje również
improwizowany charakter płyty, bo jest to transowa, bogata spontaniczność Brasil And the Gallowbrothers Band albo i nawet Coil, daleka od mściwego rzucania kłód pod nogi.



Kixnare
Digital Garden

2010, UKnowMe


Debiut Teielte czy Digital Garden odwołują się do najnowszych koniunktur, gdzieś w sobie rozpuszczając tradycje i rodowody. Zdaje się, że ostatnio UKnowMe specjalizuje się w specjalistach od wykorzystywania swoich niewypowiedzianych młodzieńczych zajawek w roli nowego startu. Co delikatniejszymi fragmentami swojej najnowszej płyty Kixnare konkuruje z Pleqiem w dziedzinie glitch hopu, cut'n'paste hopu i innych hopów, wymykając się samemu hip hopowi dzięki nośnym ostatnio hasłom typu dubstep lub future funk. Tego ostatniego tu najwięcej, w wydaniu ilustracyjnym, przywołującym na myśl wychillowane produkcje Onry lub Foreign Exchange. Szkoda więc, że Digital Garden cierpi na tym porównaniu przez brak wokali. Sample to za mało - obok muzyki producenckiej zmieściło się sporo podkładów bliskich popowej chwytliwości i naturalnym byłoby wesprzeć piosenkową intuicję interesującymi głosami. Być może urozmaiciłyby one trochę przebieg tych, owszem - słodkich, ale i trochę zbyt technicznych, intelektualnych baunsów. Mimo tego niedociągnięcia 40 minut mija szybko i przyjemnie, pozostawiając wrażenie, że o tej płycie powinno być o wiele głośniej. Taka ładna okładka, takie ładne winyle.


Fuka Lata
Other Sides

2010, self-released

Mimo że jak na razie to tylko kilka tracków zamieszczonych na bandcamp, nowy projekt LeeDVD zapowiada się ciekawie i tajemniczo. Other Sides to cztery długie, mesmeryzujące utwory, na tle których wokal Lee pobrzmiewa echami Zoli Jesus. Można by spodziewać się standardowej ulotności i wielkich przestrzeni, ale na drugi i kolejne rzuty oka daje się odczuć garażowa szorstkość tych rzekomych ambientów. Przewrotne mgiełki przytłaczają rozedrganiem, groteskową chybotliwością. Niekiedy wydają się wręcz karykaturalne, jak w świetnym "Dream-Orlando", w którym rozmarzony kobiecy głos nie jest wcale anielski, a raczej syreni, należący do strzygi wabiącej ukochanego zbłąkanego między wersami Leśmiana.

bandcamp



Zaprezentowane pozycje nie są istotne z perspektywy list rocznych o kronikarskim charakterze, nie gwarantują dobrze zainwestowanych scrobbli. Pociągające jest w nich coś innego, co sprawia, że obok popu, rocka, electro itp. można by wyróżnić u nas, jak wszędzie, gdzie stan rzeczy dopiero się klaruje, dwie obszerniejsze kategorie: dzieła tendencyjne i eksperymentujące. Eksperymentujące jakkolwiek właściwie, bo przecież nie chodzi o to, aby któryś z bohaterów tego artykułu nagrał coś rewolucyjnego stricte muzycznie, chodzi raczej o poszerzanie przestrzeni eksperymentu o tworzenie poza najbardziej rozdmuchanym zamówieniem odbiorczym i publikowanie bez licencji zawodowego muzyka, która w realiach dzisiejszego Internetu równa się karcie wędkarskiej albo rowerowej. Do tych kilku propozycji dołączyć można jeszcze wiele innych, choćby tych, o których udało mi się już obszerniej wspomnieć wcześniej: Hailo, Coldair czy Mirta. Sporo dziwnych nagrań egzystuje na zupełnym marginesie, jak np. polecany w komentarzach toruński labelek Perski Pawlacz. Warto przejrzeć te wydawnictwa, szczególnie w okresie podsumowań i rankingów. Nic się nie stanie, takie z natury odsuwają się od światła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz