środa, 29 grudnia 2010

2010: 30-21


30. LA Vampires (feat. Matrix Metals)
So Unreal
o
Not Not Fun

Kolaboracja z Samem Meringue’iem to jedyny z tegorocznych splitów Amandy, który naprawdę mi podszedł. Właściwie jest to coś w rodzaju "rockistowskiego" Toechizown. Hermetyczny klimat kolekcji osobistych zajawek jest przekonującym sloganem reklamowym, bo oszukuje - strasznie łatwo się tu dostać, jest popowo, choć nadal w stylu Not Not Fun: z drone'ami, elementami dubu etc. Masa syntezatorków utrzymanych w estetyce zdezelowanego hi-techu (R2D2 po pobycie na Tattooine), hypnagogia ("So Unreal"), lesbijskie soft porno na tle dolarów i salonów manicure ("How Would U Know"), retrofuturystyczny dream pop w stylu Olde English Spelling Bee. Wraz z premierą tej płyty poszło w zapomnienie wstydliwe Make It Real Pocahaunted. Przytępił się nawet hypie'ik na debiut Magic Lantern. I słusznie, bo to, co tam było na papierze, tu jest przypieczętowane mięsem. I to jest kolejny slogan, bo Amanda poza tym, że jest niezłą hypnagoszką, to przede wszystkim traktuje swoje kolaborki jak piłkarski manager - wie, co piszczy, kupuje, transferuje i w niezłym tempie oddaje do użytku gotowe produkty. No i to jest pop, ta natura manufaktury.


29. oOoOO
oOoOO
EP
Tri Angle


Pamiętam ten tydzień jak wczoraj. Najpierw dostałem "Never Let You Go" Sginned, potem Deadboyem, a na końcu oOoOO. Combo, które zaznaczyło moment mojego wejścia w witch house, początek orientowania się w poważnym tle żartu. Od tej strony go zapamiętam i tak mógłby dla mnie wyglądać: inkorporować, adaptować, włączać. Mimo sporej konkurencji w postaci Balam Acab i kilku innych projektów, pomimo dosyć małej wyrazistości i raczej zapobiegliwym doborze tematów, oOoOO pozostało na repeacie. Nie zapeszając czekam na więcej.


28. Mirt
Handmade Man
cat|sun


Jedna z bardziej ewokatywnych fuzji ambientu, slow-core'u i nagrań plenerowych, jakie miałem okazję słyszeć.


27. Toro Y Moi
Causers of This

Carpark


Reasumując: "Minors", "Lissoms", "Fax Shadow" i "Causers of This" to naprawdę fajne jointy, a single natrzepały ludziom w głowach. B
ezkrytycznie pozytywna lokalna recepcja nastawiała nieufanie, ale jest to dobra płyta, zauważalna na horyzoncie roku. Gdybym raczył dalej słuchać muzyki w środkach transportu i w ogóle na dworze, zapewne uświadomiłbym sobie o wiele wcześniej, że Toro Y Moi i How to Dress Well to dwie strony jednej monety o nominale równym debiutowi Interpolu: to płyty towarzyszące, podtrzymujące wymagania charakteru, stanowiące jedną z barier chroniących nastoletnie pomysły na siebie przed realiami. TOtBL podtrzymywało depresję, ambiwalentne odczucia wobec miasta, tęsknotę za miłością, a jeszcze bardziej: za zdobyciem miłości i porzuceniem jej dla czegoś więcej, ponadmiędzyludzkiego... Causers, obok wielu innych spraw, których niestety, mimo wiary w całe potencjalne wzruszenie i dziejowość, nie obejmę na czuja samą empatią, podtrzymuje mityczną możliwość recyclingu straconego czasu. To właśnie przy Causers po półrocznej przerwie w grze odzyskałem czerwony kwadracik w literakach. Też mam swoje "Dzięki Chaz".

26. Native Cats
Always On
2010, Ride the Snake

Postać wykreowana przez wokalistę Native Cats przypomina mi bohatera Nagich Mike'a Leigh - jeśli nie pierwowzór Hanka Moody'ego, to już na pewno główną inspirację Nathana z Misfits. Biegnie, potyka się, rucha coś dziwnego tłukąc czołem o zagłówek, wyrzucają go, ale wraca oknem, słucha jakichś dziwnych rzygów o anamnezie i wiecznej miłości, zupełnie nie dowierzając. Ten film jest podobno strasznie zaangażowany w kwestie socjalne Wielkiej Brytanii, ale zawsze postrzegałem go jako świetną, sarkastyczną komedię. Trochę jak Świat Dysku w starym dobrym zapyziałym ziemskim mieście, bo przecież protagonista Leigh to właśnie wypaczona pobytem u nas wersja Rincewinda. Muzyka na Always On jest jeszcze gorsza niż na Lamaze Genevy Jacuzzi, ale to dlatego, że jest niepotrzebna. Wszystko przeszkadzałoby tym boskim storytellingom. Przepalony głos ćmy barowej sunie wartko parodiując wokalistę I Am Kloot. I dopiero po odnalezieniu w krzywym zwierciadle tej analogii dociera, że i muzyka ma taki sens: wykpiwa ostatnie trzy albo i cztery dekady, bo jest tu i nowa fala i lo-fi, i brit, i aussie, właściwie wszystko, podane w formie tak rozbrajająco biednej, że automatycznie dokłada się jeszcze Manchester. Dobry duch, który potrafi się rozczulić zachęcaniem do pierwszego papierosa ("Shovel And Shovel"), onieśmielać przenikliwą diagnozą mizantropii ("No Demos") i przerażać obsesją ("Image of Annie & Ivan"). Jakby było mało: to jest z Tasmanii.




25. RxRy
RxRy
EP
self-released


Fenomenalny debiucik RxRy jeszcze zyskuje, kiedy wszystkie jego follow upy okazały się słabe lub może raczej dobre i bez zarzutu, ale już inne, nie takie. Daje się odczuć, że nad tymi 40 minutami gość siedział naprawdę długo. Nie spiesząc się cyzelował każdy zakamarek swojego latającego zamku. "Baulkn Slihts" i "Cartuulo Ashtry" mieszczą między sobą materiał współgrający ze starzejącym się jak wino Washed Out. Zmierzchający, fioletowy chill wave, a jednocześnie przecież dynamiczny workout i seksowna muzyka tła.

24. Beru
Daughter of Eve

Digitalis


Między bulgotami rodem ze Sway McCanna, mętną zupą sampli od Mon Petit Chevalier, a post-folkowymi pasażykami ukrywają się prawdziwe perełki piosenkowego minimalizmu. Borgesowskie nie są tylko wysoka ibero- temperatura i amerykańskie tumany pyłu, ale przede wszystkim rozwidlające się ścieżki, ukrywające zwrotki i refreny. Bardziej interesująca jest druga strony taśmy: poszczególne, obezwładniająco piękne kołysanki urywają smagnięcia noise'u lub przypominający upadające drzewa trzask statycznego lo-fi. Na wysokości 05:22 wkrada się interesująca lesista wariacja na temat witch house'u. Magia rozpoczyna się jednak dopiero pod koniec ósmej minuty rzeczonej strony B, po jednym z eksperymentalnych przerywników. To co się tu dzieje to najlepszy folk jaki w tym roku słyszałem. Tiny Vipers, Scout Niblett i znowu Tiny Vipers, ale utrzymane w palecie szarości właściwej tej godzinie o zmierzchu, kiedy wszystko wydaje się być jednolicie szare, jakby w efekcie kurzej ślepoty, poczynając od najwyższych, wciąż odświeżanych poruszeniami powietrza, partii lasu. Poparte tylko niejasnym przeczuciem analogii, ale jednak chyba warte adnotacji spostrzeżenie:
tego nieskoordynowanego, narażonego na ciągłe rozproszenia songwritingu, Jessica Callerio uczyła się od mojej zapomnianej kochanki, Stiny Nordenstam.


23. Causeyoufair
There I Lay And Time Imperfections

Audiomoves


Causeyoufair to pierwsza pozycja w katalogu labela Audiomoves i nie jedyna, którą warto się zainteresować. Zdaje się jednak, że na długo pozostanie statkiem flagowym, bo po prostu trudno przebić się wyżej, zrealizować samą ideę takiego grania jeszcze pełniej. W dziedzinie noise ambientów konkurować z There I Lay może tylko zeszłoroczny hit Caboladies, undergroundowych mistrzów gatunku, ale będzie to rozgrywka jedynie towarzyska, bo obie płyty są partnerami, przeciwstawnymi pierwiastkami jednego chi. Causeyou dopełnia mezozoiczne drone'y z Atomic Weekendera wyrafinowaniem i elegancją, dyskretnie jak w poczekalni u dentysty dla bogaczy,
neoklasyczne domieszki wyciszają noise/glitchgaze/shoegaze stylizując je na nowoczesną muzykę salonową.

22. Team Ghost
You Never Did Anything Wrong to Me
EP
Sonic Cathedral


Pełna płyta może okazać się zarówno wielkim zwycięstwem, jak i spektakularną porażką. Po drugiej EPce - Celebrate What You Can't See - mam sporo obaw. Bardzo łatwo jest przestraszyć się toksycznych emocji, odwagi wymaga w ogóle nagranie czegoś dłuższego i zobowiązującego, będąc kojarzonym póki co głównie ze współtworzenia kiedyś tam (przed Saturdays=Youth) M83. Ale właśnie takie referencje przydają Team Ghost charyzmatycznej aury właściwej samotnym graczom. Chętnie kibicuje się side-kickom pragnącym zemsty na superbohaterze, z rozkoszą śledzi się ich konwersję na ciemną stronę mocy i pierwszy niegodziwy podstęp.
Nicolas Fromageau, chcąc nie chcąc, korzysta z aury bohatera komiksu czy pastiszowego filmu, ale przede wszystkim piosenki zgromadzone przezeń na You Never Did... są po prostu zajebiste. Zwracają uwagę szlachetne, wysokiej próby inspiracje i ten dobry patos. W kategorii post-punk/shoegaze nie słyszałem w tym roku bardziej skompresowanej piguły.

21. Pantha du Prince
Black Noise

Rough Trade


Stick to my side / Why stick to the things that I've already tried? - zachęta i pytanie zaśpiewane trochę w stylu Patricka Wolfa zanim z Piotrusia Pana zmienił się w ofiarę wymuszonych lateksowych ekstrawagancji. A ja w ogóle nie spodziewałem się na tej płycie wokali. Zapowiadało się, że całość będzie utrzymana w stylu "Behind the Stars" - trochę naiwne techno, stworzone dla upamiętnienia ekscytacji Akufenem, boomem na Tigę itd. Ale bardziej mnie interesuje, znowu – baśniowe, "Bohemian Forest", bo i tutaj, jak wcześniej w bratnim "Stick to My Side" pojawia się ten rozbrajający glockenspiel, jakby Pantha naigrawał się trochę z pruskiej tradycji wystawiania na rynkach automatów z cymbałkami. Najbardziej lubię na Black Noise właśnie momenty w ten sposób pełne, bardziej barokowe niż elektroniczne, grające na podstawowych, populistycznych instynktach, jak np. poszerzenie pola widzenia w 1/3 "Welt Am Draht", kiedy nie śledzi się już kropek, a cały biedermaierowski horyzont dziewiczego śniegu.


50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz